Stronki na blogu

wtorek, 20 sierpnia 2013

„Noc żywych trupów” (1968)


Recenzja na życzenie (Nukie)

Rodzeństwo, Barbara i Johnny, odwiedzając grób rodziców natykają się na chorobliwie wyglądającego mężczyznę, który bez żadnego powodu atakuje ich. Barbarze udaje się zbiec, ale na tutejszym odludziu nie może liczyć na jakąkolwiek pomoc. Zdana sama na siebie dociera do opuszczonego domu, do którego wkrótce dociera również ciemnoskóry Ben. Oboje barykadują się w domu przed napływającą w te strony hordą spragnionych ludzkiego mięsa żywych trupów.

Kultowy zombie movie George’a Romero, który nadał kierunek jego dalszej karierze w show-biznesie oraz ukształtował nowy trend w filmowym horrorze, w którym dotychczas żywe trupy były utożsamiane z haitańskim voodoo. Traktując antagonistów, jako ofiary zarazy, wywołanej eksplozją satelity Romero stał się twórcą nowego nurtu horroru w takim kształcie, w jakim znamy go dzisiaj. Paradoksalnie reżyser, choć nazywany przez fanów „ojcem zombie movies” w całej swojej karierze nakręcił jeszcze tylko pięć filmów o żywych trupach, choć w innych jego produkcjach również można dostrzec delikatne naleciałości zombizmu. Prawdziwym fenomen okazał się jednak odbiór „Nocy żywych trupów” i jej sequela „Świtu żywych trupów” przez innych twórców, którzy hurtowo zaczęli kręcić ich nieoficjalne kontynuacje (jak na przykład Lucio Fulci i jego „Zombie pożeracze mięsa”) oraz remake’i. Abstrahując od tych jawnie nawiązujących do dwóch najpopularniejszych filmów Romero o nieumarłych produkcji warto również wspomnieć, że praktycznie każdy horror nakręcony po 1968 roku i traktujący o zmartwychwstałych kreaturach, polujących na ludzkie mięso pośrednio wyrósł na fenomenie „Nocy żywych trupów”, kreując antagonistów dokładnie tak, jak je widział jej reżyser.

Przyznaję, że po pierwszym seansie „Nocy żywych trupów”, łagodnie mówiąc, nie byłam zachwycona, ponieważ nie ulega wątpliwości, że film mocno się zestarzał, a co za tym idzie współczesny odbiorca nie ma większych szans na tak traumatyczny odbiór fabuły, jak miało to miejsce w przypadku widzów, zasiadających przed ekranami kin w czasach jego świetności. Wówczas był najkrwawszym obrazem, jakiego „widziały ludzkie oczy”, więc trudno się dziwić, że publiczność była wręcz zaszokowana wizją George’a Romero. Zasiadając po raz drugi do seansu postanowiłam potraktować „Noc żywych trupów”, jako horror skupiający się na klimacie grozy, a nie epatowaniu scenami gore i takowe podejście okazało się jak najbardziej właściwe, choć nadal uważam, że remake Toma Savini’ego z 1990 roku jest nieco lepszy, wszak poprawia to, co z punktu widzenia współczesnego odbiorcy takiej poprawy wymagało. Najbardziej w pierwszej „Nocy żywych trupów” raziła mnie aparycja antagonistów, których od protagonistów można odróżnić jedynie dzięki leniwym, posuwistym ruchom. Być może rezygnację z przerażających charakteryzacji wymusiły na reżyserze niedostatki finansowe, ale osobiście wolę o taki stan rzeczy obwiniać pilny wyjazd do Wietnamu mistrza charakteryzacji Toma Savini’ego, który miał pracować na planie hitu Romero – gdyby nie ta niespodziewana zmiana planów, jestem pewna, że stworzyłby niezapomniane kreacje żywych trupów, bowiem jego talentowi nie potrzeba wysokich nakładów finansowych, potrafi stworzyć „coś z niczego”, jak chyba żaden inny człowiek, jego profesji. Pomijając nietrafioną w moim mniemaniu charakteryzację zombie w „Nocy żywych trupów” dostrzegam jedynie same superlatywy (no może za wyjątkiem kilku przydługich dialogów protagonistów, uwięzionych w domu na odludziu), ale tylko wówczas, jeśli nie traktuję jej, jako obraz gore.

Początkowe zdjęcia samochodu zmierzającego na cmentarz dają nam przedsmak stylu Romero – wolne, posuwiste ruchy kamery, skupiającej się na najdrobniejszych szczegółach scenerii w takt mrożącej krew w żyłach ścieżki dźwiękowej, która w późniejszych scenach udowodni, że w horrorze nie potrzeba nieustających wrzasków ofiar, aby nakreślić klimat wszechobecnej grozy – wystarczy wędrówka protagonistki po mrocznych korytarzach opuszczonego domostwa z muzyką w roli katalizatora jej emocji, ot taka osobliwa pantomima. Choć to właśnie wydarzenia na cmentarzu przeszły do historii kina (głównie za sprawą kultowego cytatu „Idą po ciebie, Barbaro”) to największa groza kumuluje się dopiero z chwilą zabarykadowania się kilku niedobitków w dużym domostwie. Romero nie musiał zbytnio się wysilać, aby stworzyć tę niepowtarzalną atmosferę wszechobecnego zagrożenia – wystarczyła osobliwa praca kamery, kiedy to widzimy samą oświetloną sylwetkę postaci ze spowijającymi ją gęstymi cieniami, z których w każdej chwili może coś przerażającego się wyłonić. Ponadto już same wyalienowanie protagonistów, zamkniętych w prowizorycznie zabezpieczonym domostwie i otoczonych przez sterczących na zewnątrz w nienaturalnych pozach sennych „zmartwychwstańców” oraz rzecz jasna czarno-biały obraz, mają szansę wprawić widza w ten niepokojący klimat, wyczuwalny dosłownie przez cały czas trwania projekcji. Dużym novum było w ówczesnych czasach obsadzenie w roli głównej ciemnoskórego aktora, Duane’a Jonesa, który w moim mniemaniu wypadł o wiele bardziej przekonująco od odtwórczyni kreacji Barbary, Judith O’Dea, której jak to często w latach 60-tych bywało przypadła rola przerażonej, polegającej na mężczyznach kobietki, z której mówiąc kolokwialnie nie ma zbyt dużego pożytku. W przeciwieństwie do Jonesa, O’Dea poszła w stronę tak charakterystycznej dla tamtejszego kina nadmiernej egzaltacji, sztucznego z punktu widzenia dzisiejszego widza przewrażliwienia. Jako, że Romero w swoich filmach bardzo lubi skupiać się na reakcjach ludzi na jakieś zagrożenie, obrazując również zgubny wpływ ich natury na niebezpieczne położenie tutaj również często odbiegał od właściwego biegu wydarzeń, tj. zmasowanego ataku żywych trupów, w stronę relacji międzyludzkich, których zapalnikiem będzie tchórzliwy mężczyzna ukrywający się wraz z żoną i chorą córeczkę w piwnicy. Ponadto owa krytyka amerykańskiego społeczeństwa będzie również widoczna w trakcie wstrząsającego zakończenia, w moim mniemaniu znakomicie podsumowującego zgubną nadpobudliwość ludzką, a przy okazji stanowiącą finał niemal idealny dla filmowego horroru.

Mimo, że „Noc żywych trupów” mocno się zestarzał znalazłam w niej dwie maksymalnie przerażające sceny, dzięki którym zrozumiałam tendencję publiczności końca lat 60-tych do histerycznych reakcji na ten obraz. Krótkie sekwencje zjadania przez zombie ludzkiego mięsa mogły w czasach swojej świetności mocno zniesmaczyć odbiorców, bowiem nawet dziś sprawiają niebywale realistyczne wrażenie. Natomiast scena zadźgania matki przez małą dziewczynkę, kiedy to Romero skorzystał z efektu zwielokrotnionego wrzasku ofiary, mistrzowsko eksperymentując z dźwiękiem wręcz mrozi krew w żyłach (tak, tak nawet dziś, po upływie tylu lat).

Nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że „Noc żywych trupów” jest horrorem idealnym, bo choć z pewnością w 1968 roku taki był „sporo wody od jego premiery już upłynęło”. Na pewno nie można odmówić mu kultowości, zapoczątkowania nurtu zombie movies, którego z pewnością nie znalibyśmy w takim kształcie, w jakim widzimy go dzisiaj, gdyby nigdy nie powstał. Jednakże z pozycji współczesnego odbiorcy, pomimo kilku maksymalnie przerażających scen, drobiazgowego dopracowania realizacyjnego i niezapomnianej ścieżki dźwiękowej może chwilami okazać się mocno nieaktualny. Jeśli jeszcze nie oglądaliście „Nocy żywych trupów” (co wydaje mi się nieprawdopodobne) to nastawcie się bardziej na grozę, aniżeli gore – gwarantuję, że wówczas wasze wrażenia będą dużo silniejsze.