W Dagestanie, republice należącej do Federacji Rosyjskiej wybucha osobliwa
epidemia, którą tamtejsze władze starają się za wszelką cenę ukryć przed resztą
świata. Nie przewidują tylko jednego: że wirus pustoszejący ich państwo może
wydostać się poza jego granice i w krótkim czasie opanować całą kulę ziemską…
Tymczasem mieszkający nieopodal Pontevedry w Hiszpanii prawnik z
zainteresowaniem śledzi coraz to bardziej przerażające wiadomości z kraju i ze
świata. Z czasem dochodzi do przekonania, że Ziemia, jaką dotychczas znał
nieuchronnie zmierza ku zagładzie, a jedynym sposobem na uniknięcie przemiany w
Nieumarłego jest zabarykadowanie się wraz z ukochanym kotem w czterech ścianach
własnego domu z nadzieją, że zaraza pustoszejąca świat wkrótce wygaśnie.
Niestety, czyhające na niego zewsząd niebezpieczeństwo zmusi go do pośpiesznego
opuszczenia dotychczasowego schronienia. Mężczyzna wyruszy w długą wędrówkę po
wyludnionej Galicji, pełnej polujących na ludzkie mięso żywych trupów, z
nadzieją odnalezienia, choć jednej niezarażonej osoby.
„Choć
nie zdajemy sobie z tego sprawy, cały czas balansujemy na skraju przepaści. Nie
ma policji, wojska, lekarzy, nikogo, kto by nam pomógł, gdyby coś nam się
stało, cokolwiek. Mamy przerąbane. Jesteśmy sami. Sami.”
W 1968 roku „Noc żywych trupów” George’a Romero nadała nowy bieg horrorom o
żywych trupach, których obecność na Ziemi od tego momentu zaczęła być usprawiedliwiana
tajemniczym wirusem, który z kolei w niejednej książce i filmie prowadził do
nieuchronnej zagłady rodzaju ludzkiego. Szczelne, mocno konwencjonalne ramy
tego nurtu kilka razy od czasu swojego powstania prowadziły do swego rodzaju
zaniku zainteresowania publiczności tematyką żywych trupów i choć pojawiały się
jakieś pojedyncze, godne uwagi dzieła filmowe (rzadziej literackie) o tych
konkretnych antagonistach to od czasów świetności Romero i Lucio Fulci’ego o
żadnym rozkwicie zombie movies nie
mogło być mowy. Jednakże ostatnimi czasy zupełnie inaczej rzecz ma się z
literaturą zombistyczną, która przeżywa swego rodzaju boom, zasypując nas coraz
to nowszymi, acz w przeważającej większości mocno konwencjonalnymi powieściami
o Nieumarłych. Do tego wielkiego powrotu mody na żywe trupy z pewnością
najsilniej przyczynił się Max Brooks ze swoim poradnikiem przeżycia w
opustoszałym przez wirus zombizmu świecie, który jestem tego pewna wpadł
również w ręce hiszpańskiego pisarza, Manela Loureiro, bowiem jego pierwsza
część zaplanowanej trylogii „Apokalipsy Z” obfituje w praktyczne wykorzystanie
rad Brooksa zamieszczonych w „Zombie Survival”.
„To
była iście dantejska scena. Czarna, zgniła krew ściekała, bulgocząc, z szyi
dziewczyny, kiedy Pritczenko konsekwentnie przecinał nożem mięśnie i ścięgna.
Gdy doszedł do tchawicy, nóż wydał przenikliwy dźwięk, rozrywając chrząstki
szyjne. Prawdziwa rzeź w wykonaniu szaleńca. […] Kołysząc się, stanęła na
środku jezdni, z głową zwisającą na plecy pod nieprawdopodobnym kątem.”
Chyba żaden potencjalny czytelnik „Początku końca” nie będzie spodziewał
się niczego oryginalnego po kolejnej powieści o żywych trupach, która podobnie
jak inne bliźniacze pozycje nieodmiennie trzyma się konwencji wytyczonej przed
laty przez George’a Romero, co dla wielbicieli zombie minusem z pewnością nie
będzie, aczkolwiek czytelników spragnionych nowych trendów może odrobinę
rozczarować. Jak się okazuje europejskie pochodzenie Loureiro wcale nie
zwiastuje odcięcia od amerykańskiej konwencji – co z tego, że akcja rozgrywa
się w Hiszpanii skoro wydaje się być żywcem wyjęta z amerykańskich realiów?
Brzmi zniechęcająco? A nie powinno, bo jak się okazuje Loureiro udało się
wykorzystać maksimum potencjału, który paradoksalnie, nadal tkwi w tej mocno
wyeksploatowanej tematyce, a to wszystko dzięki dojrzałemu, poruszającemu
wyobraźnię odbiorcy warsztatowi oraz duszącej, postapokaliptycznej atmosferze
wyczuwalnej dosłownie przez cały czas trwania lektury. Narratorem jest
hiszpański prawnik, który relacjonuje wydarzenia najpierw za pośrednictwem
postów w swoim blogu, a z czasem, kiedy apokalipsa znajduje się już w fazie „rozkwitu”,
odbierając ocalałym energię elektryczną, za pomocą wpisów do swojego dziennika.
Fabuła zauważalnie dzieli się na kilka części. Najpierw będziemy świadkami,
moim zdaniem najlepszej fazy „przed”, czyli oczami narratora będziemy
obserwować drobne sygnały nieuchronnego końca znanego nam świata. Doniesienia dziennikarzy
za pośrednictwem telewizji i Internetu, politycznie ściśle osadzone w znanych
nam współcześnie realiach, autor podał w tak przekonującym, wręcz niepokojącym
stylu, że chyba nie znajdzie się absolutnie żaden czytelnik, w którym nie
rozbudziłby nienasyconej ciekawości, co do dalszego rozwoju wydarzeń, a co za
tym idzie nie „przyśrubowałby” go do kart swojej powieści. Kolejną fazą są
początki epidemii, które nasz główny bohater spędzi w szczelnie zabarykadowanym
domu, za jedynego towarzysza mając swojego ukochanego kota, Lukullusa, a czas spędzając
głównie na ulepszaniu swoich fortyfikacji (zgodnie z poradami Maxa Brooksa) w
poczuciu paraliżującego strachu i doprowadzającej go na skraj szaleństwa,
wszechogarniającej nudy. Gdy w końcu opuści pozornie bezpieczne mury własnego
domostwa, z kotem u boku, rozpocznie się faza trzecia – szaleńcza wędrówka po
opustoszałej Galicji w poszukiwaniu niedobitków rodzaju ludzkiego, których
oczywiście odnajdzie, aczkolwiek szybko dojdzie do wniosku, że obecna sytuacja
naturalną koleją rzeczy obudziła w niejednym osobniku najniższe, destrukcyjne
instynkty, które z kolei będą przyczynkiem do ciekawego odstępstwa od znanej
nam konwencji utworów zombistycznych, w których jakiś śmiałek niejednokrotnie wyrusza
w pełną niebezpieczeństw podróż po opanowanej przez żywe trupy Ziemi na ratunek
ukochanej bądź własnemu dziecku – nasz narrator w pewnym momencie zdecyduje się
na coś podobnego, tyle, że dla… kota:)
„Ciało
weszło już w fazę gnicia, strużki śmierdzących płynów skapywały na podłogę,
tworząc gęstą, ciemną kałużę. Zwłoki napuchły z powodu gazów i wyglądały
obscenicznie grubo. Z otwartych ust zwisał olbrzymi fioletowy język, na którym
siedziały dziesiątki zielonkawych much bzyczących nieustannie. Oczy zniknęły w
oczodołach, a palce rąk, nabrzmiałe i fioletowe, przypominały zmiażdżone
paluchy bohatera jakiejś makabrycznej kreskówki. Smród był potworny.”
Kreacja żywych trupów, podobnie jak główna oś fabularna, nie grzeszy
oryginalnością, ale w tym przypadku to akurat wielki plus. Potwornie
okaleczone, blade kreatury poruszają się wolnym, posuwistym krokiem, a każdy,
kto wpadnie w ich ręce niezmiennie kończy w ich żołądkach. Co więcej autor nie
boi się drobiazgowych opisów mocno makabrycznych wydarzeń – konsumpcja ludzkiego
mięsa, kawałkowanie żywych trupów i mocno odstręczające pierwsze objawy
zarażenia przez „tamtych” (jak najczęściej zwą zombie bohaterowie). To wszystko
w połączeniu z budzącym dreszcze, postapokaliptycznym klimatem robi naprawdę
piorunujące wrażenie, a co za tym idzie spycha na dalszy, zupełnie nieistotny
plan brak większej oryginalności fabularnej, której i tak pewnie nie wymagają
wielbiciele tego rodzaju literatury – a do nich głównie Loureiro skierował
swoją książkę.
Pierwszą część „Apokalipsy Z” czytało mi się na tyle dobrze, aby w przyszłości
sięgnąć po pozostałe odsłony trylogii, bo tak naprawdę nie interesuje mnie
większa niekonwencjonalność fabularna, ale tylko wówczas, jeśli Manel Loureiro
utrzyma kolejne części w równie zachwycającym klimacie, operując tym samym,
maksymalnie dopracowanym piórem. Dla fanów zombizmu pozycja absolutnie
obowiązkowa!
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu