Frank Cotton układa tajemniczą kostkę, która przenosi go do świata
Cenobitów – wysłanników piekieł, którzy poddają swoje ofiary wiecznym torturom.
Po jakimś czasie do domu sprowadza się jego brat Larry wraz z drugą żoną, Julią,
ukrywającą przed nim płomienny romans z Frankiem. Gdy Larry rani się w rękę,
jego krew sprowadza na poddasze częściowo uformowanego Franka, o którego
obecności wie jedynie jego kochanka. Pragnąc zwrócić mężczyźnie cielesną
powłokę Julia zaczyna dostarczać mu ofiar, których krew może całkowicie uwolnić
go spod władzy Cenobitów.
Debiutancki pełnometrażowy horror Anglika, Clive’a Barkera, który słynie
przede wszystkim z prozy ekstremalnej. „Wysłannik piekieł” to adaptacja jego
własnego opowiadania, zatytułowanego „Powrót z piekła” i zarazem jeden z
czołowych przedstawicieli tzw. body
horroru – filmu grozy, w którym głównym zamysłem reżysera jest
odstręczające ukazanie ludzkiego ciała np. na skutek jego degeneracji, choroby,
gnicia, mutacji, czy okaleczenia. Jako pisarz i twórca filmowy Clive Barker
obok między innymi Davida Cronenberga zdążył już wyrobić sobie renomę jednego z
czołowych przedstawicieli tego nurtu horroru, jednakże o ile ten drugi
nieodmiennie stara się nadać swoim obrazom pewną dozę subtelnego artyzmu,
podkreślanego skłaniającymi do myślenia przesłaniami, Barkera zawsze
fascynowało przede wszystkim gore –
czyste, klimatyczne bez zbędnych udziwnień, co jest najsilniej widoczne w jego debiutanckiej
pełnometrażowej produkcji.
O sukcesie „Wysłannika piekieł” chyba najdobitniej świadczy jego osiem kontynuacji
(jak dotychczas), co raczej nie powinno dziwić, jeśli weźmie się pod uwagę
ogromną wyobraźnię Barkera w kwestii kreacji Cenobitów, którzy w krótkim czasie
zyskali niewyobrażalną popularność w gronie wielbicieli filmowej grozy, ale nie
należy również zapominać, że jego debiutancka pełnometrażowa produkcja jest
horrorem skończonym – dopracowanym w najdrobniejszych szczegółach mocno
klimatycznym, krwawym obrazem, w oryginalnym stylu poruszającym tematykę
sadomasochizmu. Jak słyszymy z ust Franka czołowego Cenobitę, kultowego już
Pinheada (niezapomniana kreacja Douga Bradley’a), którego znakiem
charakterystycznym są gwoździe symetrycznie powbijane w głowę i blada cera, oraz
jego trzódkę, odrażające kreatury można sprowadzić do naszego świata tylko
przed uprzednim ułożeniem tajemniczej kostki, a ich jedynym zadaniem jest
dostarczanie ofiarom wiecznych cierpień połączonych z ekstazą. Barker nie byłby
sobą, gdyby odpowiednio nie zwizualizował tych kuriozalnych zwierzeń Franka,
pokazując nam migawki z Piekła, w którym wiszący głową w dół mężczyzna
heroicznie znosi niekończące się rozrywanie hakami jego umęczonego ciała. Tak
mocno dopracowanej scenografii nie uświadczymy w dzisiejszych horrorach, co
zważywszy na dosyć niewielki budżet, rzędu miliona dolarów tylko podkreśla
geniusz Clive’a Barkera.
Fabuła, jak na gore przystało
unika większych komplikacji. Skupia się głównie na czwórce bohaterów – Franku Cottonie
nieopatrznie wiążącym się z Cenobitami, jego kochanką Julią, jej mężem Larrym i
wreszcie córce tego ostatniego, młodej Kirsty, która w przeciwieństwie do
swojego ojca podświadomie potrafi wyczuć obłudę macochy. Zaraz po przeprowadzce
do rodzinnego domu, w którym pomieszkiwał Frank, Larry niechcący sprowadza jego
nie do końca uformowaną osobę do naszego świata, co dostrzega jedynie Julia.
Moment pojawienia się mężczyzny na poddaszu jego dawnego lokum jest
kwintesencją body horroru, jedną z
najlepszych scen odstręczającego gore
w historii kina. Frank powraca, jako spływająca gęstym śluzem pająkowata
postać, złożona głównie z kości. Oczywiście, późniejsze fazy jego powrotu do
człowieczej formy (wyprostowana sylwetka, acz składająca się z samych
spływających śluzem kości oraz przyobleczenie w widoczne gołym okiem mięśnie i
ścięgna) również robią mocno zapadające w pamięć wrażenie, ale z tą pierwszą
zdeformowaną materializacją nie mogą się równać. Barker zadbał również o kilka
krwawych mordów dokonanych przez Julię, pragnącą nakarmić kochanka i tym samym
zwrócić mu ludzką postać. Najbardziej zapada w pamięć pierwsze zatłuczenie
młotkiem liczącego na „szybki numerek” mężczyzny – rozharatana broda, zęby
spozierające spod krwawego ochłapu oraz moment po konsumpcji Franka, kiedy
widzimy „jego pożywienie” w strzępach. Naprawdę mocno realistyczna, a co za tym
idzie zniesmaczająca scena. „Wysłannik piekieł” to nie tylko niepowtarzalni,
znakomicie ucharakteryzowani antagoniści i maksymalnie realistyczne wizualnie
sceny gore, ze szczególnym wskazaniem
na przedmiotowe traktowanie ludzkiego ciała, ale również duszący klimat grozy,
osiągnięty głównie dzięki ciemnej, przybrudzonej kolorystyce obrazu oraz
nastrojowej ścieżce dźwiękowej. Kwintesencją takiej rozumianej przez Barkera
nieznośnej wręcz grozy jest scena snu Kirsty, w trakcie którego patrzy na
ludzki kształt zarysowany pod kołdrą, na której z kolei w pewnym momencie
zaczynają wykwitać krwiste plamy. Pierze latające po pomieszczeniu, płacz
dziecka w tle i ona przerażona patrząca na okaleczonego ojca wychodzącego spod
pierzyny – coś niesamowicie mrożącego krew w żyłach!
Geniusz „Wysłannika piekieł” ciężko jest oddać słowami, dlatego za
rekomendację niech wystarczy stwierdzenie, że to jeden z najlepszych body horrorów, jakie dane mi było
zobaczyć, ale z pewnością nieprzeznaczony dla przeciwników krwawego kina grozy –
jedynie dla koneserów gore, z którymi
Clive Barker z pewnością mocno się solidaryzuje.