Stronki na blogu

wtorek, 1 października 2013

„Wysłannik piekieł” (1987)

Recenzja na życzenie (morydz)

Frank Cotton układa tajemniczą kostkę, która przenosi go do świata Cenobitów – wysłanników piekieł, którzy poddają swoje ofiary wiecznym torturom. Po jakimś czasie do domu sprowadza się jego brat Larry wraz z drugą żoną, Julią, ukrywającą przed nim płomienny romans z Frankiem. Gdy Larry rani się w rękę, jego krew sprowadza na poddasze częściowo uformowanego Franka, o którego obecności wie jedynie jego kochanka. Pragnąc zwrócić mężczyźnie cielesną powłokę Julia zaczyna dostarczać mu ofiar, których krew może całkowicie uwolnić go spod władzy Cenobitów.

Debiutancki pełnometrażowy horror Anglika, Clive’a Barkera, który słynie przede wszystkim z prozy ekstremalnej. „Wysłannik piekieł” to adaptacja jego własnego opowiadania, zatytułowanego „Powrót z piekła” i zarazem jeden z czołowych przedstawicieli tzw. body horroru – filmu grozy, w którym głównym zamysłem reżysera jest odstręczające ukazanie ludzkiego ciała np. na skutek jego degeneracji, choroby, gnicia, mutacji, czy okaleczenia. Jako pisarz i twórca filmowy Clive Barker obok między innymi Davida Cronenberga zdążył już wyrobić sobie renomę jednego z czołowych przedstawicieli tego nurtu horroru, jednakże o ile ten drugi nieodmiennie stara się nadać swoim obrazom pewną dozę subtelnego artyzmu, podkreślanego skłaniającymi do myślenia przesłaniami, Barkera zawsze fascynowało przede wszystkim gore – czyste, klimatyczne bez zbędnych udziwnień, co jest najsilniej widoczne w jego debiutanckiej pełnometrażowej produkcji.

O sukcesie „Wysłannika piekieł” chyba najdobitniej świadczy jego osiem kontynuacji (jak dotychczas), co raczej nie powinno dziwić, jeśli weźmie się pod uwagę ogromną wyobraźnię Barkera w kwestii kreacji Cenobitów, którzy w krótkim czasie zyskali niewyobrażalną popularność w gronie wielbicieli filmowej grozy, ale nie należy również zapominać, że jego debiutancka pełnometrażowa produkcja jest horrorem skończonym – dopracowanym w najdrobniejszych szczegółach mocno klimatycznym, krwawym obrazem, w oryginalnym stylu poruszającym tematykę sadomasochizmu. Jak słyszymy z ust Franka czołowego Cenobitę, kultowego już Pinheada (niezapomniana kreacja Douga Bradley’a), którego znakiem charakterystycznym są gwoździe symetrycznie powbijane w głowę i blada cera, oraz jego trzódkę, odrażające kreatury można sprowadzić do naszego świata tylko przed uprzednim ułożeniem tajemniczej kostki, a ich jedynym zadaniem jest dostarczanie ofiarom wiecznych cierpień połączonych z ekstazą. Barker nie byłby sobą, gdyby odpowiednio nie zwizualizował tych kuriozalnych zwierzeń Franka, pokazując nam migawki z Piekła, w którym wiszący głową w dół mężczyzna heroicznie znosi niekończące się rozrywanie hakami jego umęczonego ciała. Tak mocno dopracowanej scenografii nie uświadczymy w dzisiejszych horrorach, co zważywszy na dosyć niewielki budżet, rzędu miliona dolarów tylko podkreśla geniusz Clive’a Barkera.

Fabuła, jak na gore przystało unika większych komplikacji. Skupia się głównie na czwórce bohaterów – Franku Cottonie nieopatrznie wiążącym się z Cenobitami, jego kochanką Julią, jej mężem Larrym i wreszcie córce tego ostatniego, młodej Kirsty, która w przeciwieństwie do swojego ojca podświadomie potrafi wyczuć obłudę macochy. Zaraz po przeprowadzce do rodzinnego domu, w którym pomieszkiwał Frank, Larry niechcący sprowadza jego nie do końca uformowaną osobę do naszego świata, co dostrzega jedynie Julia. Moment pojawienia się mężczyzny na poddaszu jego dawnego lokum jest kwintesencją body horroru, jedną z najlepszych scen odstręczającego gore w historii kina. Frank powraca, jako spływająca gęstym śluzem pająkowata postać, złożona głównie z kości. Oczywiście, późniejsze fazy jego powrotu do człowieczej formy (wyprostowana sylwetka, acz składająca się z samych spływających śluzem kości oraz przyobleczenie w widoczne gołym okiem mięśnie i ścięgna) również robią mocno zapadające w pamięć wrażenie, ale z tą pierwszą zdeformowaną materializacją nie mogą się równać. Barker zadbał również o kilka krwawych mordów dokonanych przez Julię, pragnącą nakarmić kochanka i tym samym zwrócić mu ludzką postać. Najbardziej zapada w pamięć pierwsze zatłuczenie młotkiem liczącego na „szybki numerek” mężczyzny – rozharatana broda, zęby spozierające spod krwawego ochłapu oraz moment po konsumpcji Franka, kiedy widzimy „jego pożywienie” w strzępach. Naprawdę mocno realistyczna, a co za tym idzie zniesmaczająca scena. „Wysłannik piekieł” to nie tylko niepowtarzalni, znakomicie ucharakteryzowani antagoniści i maksymalnie realistyczne wizualnie sceny gore, ze szczególnym wskazaniem na przedmiotowe traktowanie ludzkiego ciała, ale również duszący klimat grozy, osiągnięty głównie dzięki ciemnej, przybrudzonej kolorystyce obrazu oraz nastrojowej ścieżce dźwiękowej. Kwintesencją takiej rozumianej przez Barkera nieznośnej wręcz grozy jest scena snu Kirsty, w trakcie którego patrzy na ludzki kształt zarysowany pod kołdrą, na której z kolei w pewnym momencie zaczynają wykwitać krwiste plamy. Pierze latające po pomieszczeniu, płacz dziecka w tle i ona przerażona patrząca na okaleczonego ojca wychodzącego spod pierzyny – coś niesamowicie mrożącego krew w żyłach!

Geniusz „Wysłannika piekieł” ciężko jest oddać słowami, dlatego za rekomendację niech wystarczy stwierdzenie, że to jeden z najlepszych body horrorów, jakie dane mi było zobaczyć, ale z pewnością nieprzeznaczony dla przeciwników krwawego kina grozy – jedynie dla koneserów gore, z którymi Clive Barker z pewnością mocno się solidaryzuje.