Bogaty dziedzic wielkiej posiadłości, Frank Wyler, cały wolny czas spędza
ze swoją dziewczyną Anną oraz oddając się niecodziennemu hobby – preparowaniu zwierząt.
Gdy jego ukochana umiera chłopak decyduje się na desperacki krok – wykrada jej
ciało z cmentarza, transportuje do swojej piwnicy przerobionej na pracownię i
balsamuje, co w teorii pozwoli mu pozostać z nią na zawsze. Jak się okazuje ten
akt pociąga za sobą nieoczekiwane ofiary, których szczątki wraz ze swoją
długoletnią gosposią, Iris, Frank skrupulatnie usuwa na terenie swojej
posiadłości.
„Mroczny instynkt” obok „Ludożercy” uważany jest za najbardziej
kontrowersyjny film Włocha, Joe’go D’Amato, który ze względu na niezwykle
drastyczne sceny gore w wielu krajach
zakazany jest po dziś dzień, natomiast dla wielbicieli daleko posuniętej
makabry na ekranie niezmiennie pozostaje jedną z czołowych pozycji włoskiego kina
ekstremalnego – w moim mniemaniu dorównując nawet kunsztowi szokerów Lucio
Fulci’ego.
Wzorem Dario Argento i George’a Romero, D’Amato pozostawił oprawę muzyczną
swojej produkcji między innymi zespołowi Goblin, który zgodnie z wszelkimi
oczekiwaniami stworzył nastrojową, niezapomnianą ścieżkę dźwiękową, rozlegającą
się w tle niemalże bez przerwy, mocniejszymi tonami potęgując, co bardziej
szokujące wydarzenia. A tych tutaj nie brakuje. Czyniąc z głównego bohatera
opętanego szaleńczą miłością do zmarłej kochanki zwyrodnialca, który nie waha
się przed sprofanowaniem jej miejsca spoczynku oraz spreparowaniem ciała i późniejszymi
niezwykle drastycznymi mordami dokonanymi na nieoczekiwanych świadkach swojego
zezwierzęcenia, reżyser niejako zmusza odbiorców do mimowolnego dzielenia jego
szaleństwa, do zrozumienia mrocznych instynktów tej osobliwej krzyżówki Normana
Batesa i Leatherface’a, w ogólnym rozrachunku potępiając go, ale gdzieś w podtekście
również usprawiedliwiając. Jeśli rozpatrywać ten zabieg przez pryzmat takiego
usilnego zmuszania widza do niewygodnej identyfikacji z antagonistą to raczej
nie powinien dziwić kontrowersyjny oddźwięk „Mrocznego instynktu”, a jeśli
dodać do tego multum niezwykle drastycznych, skupiających się na
najdrobniejszych szczegółach scen gore
można również zrozumieć niechęć cenzorów do swobodnej dystrybucji niniejszego
filmu. To, czego dopuszcza się zdesperowany Frank przechodzi najśmielsze oczekiwania,
nawet moje, a przecież ten nurt horroru nie jest dla mnie pierwszyzną –
niejednokrotnie spotykałam się już z rzezią na ekranie, często bezczelnie
przekraczającą wszelkie granice dobrego smaku, szokującą dla samego szokowania.
Jednakże to, z czym dane mi było obcować w „Mrocznym instynkcie” ubodło mnie w
dwójnasób: zniesmaczając, ale równocześnie paradoksalnie urzekając bezpardonowym
zobrazowaniem tematyki tabu w iście duszącym klimacie całkowitej degeneracji, zepsuciem
na miarę oryginalnej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” – albo nawet
silniejszym.
Fabuła zawiązuje się dosyć szybko. Po wyjawieniu widzom rzadkiego hobby
Franka, który podobnie jak Norman Bates oddaje się preparowaniu zwierząt,
choroby jego dziewczyny Anny i zabicia jej przez gosposię chłopaka z
wykorzystaniem laleczki voodoo twórcy
błyskawicznie przechodzą do właściwej formuły filmu. Skrupulatnie stylizując
atmosferę na budzącą wrażenie wszelkiego zepsucia, tak cielesnego, jak co
bardziej istotne mentalnego, sugerując klimatem wewnętrzną degenerację Franka,
przenoszą nas do jego „pracowni”, w której przystępuje do balsamowania zwłok
ukochanej, odsysając jej wszystkie płyny ustrojowe i metodycznie pozbawiając ją
organów wewnętrznych, z których szczególnie upodobał sobie serce, uważając za
konieczne niezwłoczne skonsumowanie go. Jeśli ktoś przetrwa tę jakże
rozwleczoną, skupiającą się na najdrobniejszych szczegółach ludzkiej anatomii
scenę wkroczy w otchłań prawdziwego szaleństwa, z którego nie będzie już
odwrotu. Tak więc, widzów o słabszych żołądkach D’Amato przestrzega – jeśli ruszył
cię moment preparowania Anny przerwij seans, bo dalej będzie tylko gorzej. Można
domniemywać, że problematyka „Mrocznego instynktu” szybko skupi się na chorej
erotyce, rodem z „Nekromantika”, wszak szaleńcza miłość zmuszająca Franka do
zawłaszczenia sobie ciała ukochanej (swoją drogą zastanawia mnie, czy we
Włoszech naprawdę zakopuje się ciała tak płytko, jak widzimy to w trakcie
pamiętnej sceny odkopywania trumny dziewczyny) może sprawiać wrażenie
dyktowanej potrzebami fizycznymi. Nic bardziej mylnego. Jak się okazuje
chłopakowi wystarczy jedynie jej obecność, jej zakonserwowana powłoka cielesna,
spoczywająca w sypialni wielkiej posiadłości na odludziu, którą odziedziczył po
śmierci rodziców. Można by powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z miłością
doskonałą, która potrafiła pokonać nawet śmierć, oczywiście, gdyby nie
szokujące środki wyrazu użyte przez D’Amato i postępujące szaleństwo głównego
bohatera, który wraz ze swoją demoniczną gosposią przystępuje do usuwania wszelkich
śladów swojej zbrodni, a te mnożą się w zastraszającym tempie. Autostopowiczka
będąca świadkiem konserwowania Anny zostaje pozbawiona wszystkich kończyn i
wyługowana w wannie w jakże umiejętnie zrealizowanej, zniesmaczającej scenie, skupiającej
się nawet na maleńkich rozpryskach krwi spływającej po armaturze. Jej kości
zostają zakopane w ogrodzie, co wcale nie znaczy, że całe mięso się marnuje, wszak
„zapobiegliwa” Iris nawet dla niego znajduje odpowiednie zastosowanie… konsumpcyjne.
Tymczasem Frank poznaje pewną biegaczkę, która na swoje nieszczęście przekracza
próg jego domu kończąc być może mniej drastycznie, ale równie tragicznie, co
autostopowiczka. Jedyne, co odrobinę mnie dekoncentrowało to prywatne śledztwo
pracownika zakładu pogrzebowego, który może i był potrzebny jako pierwiastek „jasnej
strony” osobowości, ale myślę, że w tej roli o wiele ciekawiej wypadłaby
siostra Anny, którą niestety sprowadzono jedynie do milczącego świadka jej
pogrzebu, który szybko „wyparował” ze scenariusza.
Aktorsko najlepiej zaprezentowała się odtwórczyni roli Iris, Franca Stoppi,
aczkolwiek kontrastująca z jego demoniczną naturą przystojna aparycja Kierana
Cantera, pomimo znaczących niedoróbek warsztatowych najsilniej mniej „zahipnotyzowała”
– pewnie przez wzgląd na te przeciwstawnie działające na mnie jego dwie
antagonistyczne cechy.
Jak na razie „Mroczny instynkt” to najlepszy włoski obraz gore, jaki dane mi było obejrzeć –
szokujący, wstrząsający, ale też moralizatorski, a to rzadko się zdarza w
przypadku produkcji epatujących tak daleko posuniętą przemocą. A jeszcze rzadziej
ma się okazję spojrzeć na tak umiejętną, niskobudżetową realizację z niezapomnianym
klimatem wszechobecnego zepsucia. Pozycja obowiązkowa dla wielbicieli daleko
posuniętej makabry na ekranie!