Stronki na blogu

środa, 10 września 2014

„Szaleńcy” (1973)


Samolot amerykańskiej armii rozbija się w pobliżu małego miasteczka, Evans City. Kilka dni później parę osób zaczyna wykazywać oznaki ewidentnego szaleństwa, co alarmuje rząd Stanów Zjednoczonych. Do miasta przybywa wojsko i obejmuje je kwarantanną. Wychodzi na jaw, że za zarazę odpowiedzialny jest rząd, który transportował na pokładzie samolotu broń biologiczną, wirusa Trixie, który dostał się do wody pitnej. Zaraza rozprzestrzenia się w błyskawicznym tempie, a wojsko nie potrafi zapanować nad ogarniętymi szaleństwem mieszkańcami Evans City. Sprawa tym bardziej się komplikuje, kiedy strażak David wraz ze swoją ciężarną dziewczyną, Judy, przyjacielem Clankiem i dwiema innymi osobami wydostają się ze strefy objętej kwarantanną.

Powstały kilka lat po „Nocy żywych trupów” horror George’a A. Romero zatytułowany „Szaleńcy” nie przyniósł reżyserowi zbyt wielkiego rozgłosu, tak wśród zwykłych widzów, jak i krytyków. Napisany wspólnie z Paulem McCollough’em (który komponował muzykę do między innymi remake’u „Nocy żywych trupów” z 1990 roku) scenariusz skupiał się na znanym w kinie grozy motywie zarazy, którą próbuje opanować wojsko Stanów Zjednoczonych. W 2010 roku ten tytuł został spopularyzowany przez Brecka Eisnera, który nakręcił jego efekciarski remake, w Polsce tytułowany, jako „Opętani”. Romero jest przekonany, że za niewielkie dochody z filmu odpowiada słaba dystrybucja, ale ja winiłabym przede wszystkim brak bardziej wbijających się w pamięć stricte horrorowych scen. W końcu taki scenariusz, aż prosił się o odrobinę mocnego gore.

W 1977 roku David Cronenberg również sięgnął do motywu popadającego w szaleństwo społeczeństwa w swojej „Wściekłości”, ale u niego charakteryzacja zarażonych była bardziej dostosowana do wymagań przeciętnego odbiorcy kina grozy. Już pierwszy rzut oka na jego szaleńców wystarczył, aby zaniepokoić widzów, bowiem nie tylko przerażającym wyglądem, ale również irracjonalnym, agresywnym zachowaniem dawali do zrozumienia, że stanowią śmiertelne zagrożenie dla zdrowych osobników. Ale pamiętajmy, że „Wściekłość” powstała pięć lat po „Szaleńcach”, kiedy to opinia publiczna stawała się bardziej wymagająca. Może właśnie rok powstania kazał Romero zrezygnować z odważniejszej charakteryzacji zarażonych, a może zwyczajnie liczył na powtórzenie sukcesu „Nocy żywych trupów”, w której antagoniści również nie grzeszyli jakimiś mocniejszymi kreacjami. W każdym razie dopiero w „Świcie żywych trupów” pokusił się o stosunkowo odstręczające sylwetki oprawców, w „Szaleńcach” odżegnując się jeszcze od aparycyjnego sygnalizowania szaleństwa, tkwiącego w zarażonych na rzecz ich czasem agresywnego, czasem komicznego zachowania. W efekcie, oglądając ten film z pozycji współczesnego widza nie sposób być pod wrażeniem.

Fabuła skupia się na żołnierzach, którzy za wszelką cenę starają się opanować zarazę rozprzestrzeniającą się w małym miasteczku Evans City. Jako, że brakuje im ludzi, sprzętu i właściwego przeszkolenia w tego rodzaju wypadkach często obcesowość przedkładają nad zdrowy rozsądek, wzmagając jedynie panikę wśród zdezorientowanych mieszkańców strefy objętej kwarantanną. Pierwsze minuty filmu, w których świadkujemy chaotycznym, porywczym czynom wojskowych, odzianych w białe kombinezony i maski, mimo wszystko intrygują. Żołnierze wchodzą do mieszkań i siłą wywlekają ludzi na zewnątrz, aby następnie przetransportować ich do szkoły, w której zorganizowano punkt medyczny. Brak jakichkolwiek wyjaśnień naturalną koleją rzeczy wzmaga niepokój społeczeństwa, który w szybkim tempie doprowadza do bezsensownej przemocy. Sytuację komplikuje również irracjonalno-agresywne zachowanie zarażonych, którzy ani myślą poddać się bez walki. Tutaj szczególne komiczna jest scena starcia chorych z wojskiem, kiedy to na przedzie trwa prawie bezkrwawa walka, a z tyłu kobieta „robi porządki”, machając miotłą po trawie. Natomiast niektóre zdrowe jednostki na skutek presji wywołanej przez porywczych żołnierzy w opozycji decydują się na ostateczne kroki – tutaj na uwagę zasługuje ujęcie, w którym ksiądz oblewa się benzyną i podpala. Chociaż surowy klimaty grozy, wzmagany przez chwytliwą ścieżkę dźwiękową utrzymuje się przez cały seans ze względu na brak jakichś mocniejszych scen (poza ranami z broni palnej, które są przyczynkiem do pokazania jakże sztucznej wizualnie krwi) seans szybko popada w daleko idącą monotonię. Ot, obserwujemy ciągłe niemalże bezkrwawe starcia wojska ze zwyczajnie wyglądającymi zarażonymi i doskonale wiemy, jak to wszystko się skończy. Jedyną odskocznią od tego schematu jest wątek Davida, jego ciężarnej dziewczyny Judy (zarówno William MacMillan, jak Lane Carroll świetnie spisali się w tych rolach) i trzech innym osób, którym udaje się opuścić bezpieczną strefę. Swoim instynktownym zachowaniem stworzyli zagrożenie dla innych miast, ale w obliczu obcesowego zachowania żołnierzy nie widzą dla siebie innego ratunku, aniżeli oddalenie się od Evans City. Kiedy dziewczyna podróżująca z nimi zaczyna wykazywać oznaki choroby sytuacja się komplikuje. Co prawda nadal najsilniej tkwi w obyczajowej konwencji, ale zostaje wzbogacona kilkoma traumatycznymi wydarzeniami - próba stosunku ojca z córką, agresywne zachowanie Clanka i rzecz jasna finał, który prawdę mówiąc łatwo przewidzieć, ale w kontekście takiego scenariusza wydaje się być jedynym właściwym.

Chociaż George A. Romero zasłynął, jako prekursor zombie movies, osadzonych w apokaliptycznym klimacie, który propagowany jest po dziś dzień tak naprawdę w porównaniu z innymi twórcami kina gore nigdy nie posuwał się do jakiejś większej odwagi w epatowaniu makabrą (daleko mu na przykład do bezkompromisowego Lucio Fulci’ego). „Szaleńców”, pomimo schematu, podobnego do tego zaprezentowanego w „Nocy żywych trupów” (wirus robiący z ludzi wariatów) oraz scenariusza, który aż się o to prosił nie sposób wtłoczyć w ramy kina gore. To już prędzej taka delikatna opowiastka o zarazie, co prawda mocno klimatyczna, ale też jakże monotonna i przewidywalna. Jeśli potencjalny widz przygotuje się na takie powolne kino, skupiające się przede wszystkim na reakcjach ludzi na szalejącą plagę można się przyzwoicie bawić w trakcie seansu tej produkcji. Ale wbijających się w pamięć zewnętrznych oznak choroby, czy krwawych scen mordów radzę się nie spodziewać. I szkoda, bo gdyby Romero się o to pokusił „Szaleńcy” mogłyby okazać się znakomitym horrorem, zamiast prezentować się tak zwyczajnie.

1 komentarz:

  1. Ach te efekty z lat 70-tych ;) Dzisiaj ten film jest chyba nie do przebrnięcia dla ludzi. Ja zdecydowanie wolę apokalipsę w wydaniu Romero. Świetna recenzja dawno zapomnianego filmu!

    OdpowiedzUsuń