Cały świat został opanowany przez łaknące ludzkiego mięsa żywe trupy,
tysiącami przemierzające wielkie metropolie i bezkresne pustkowia w
poszukiwaniu pożywienia. Ludzkość znajduje się na skraju zagłady – w obliczu
przewagi liczebnej przeciwnika niedobitki starają się znaleźć bezpieczną,
odizolowaną od trupów przystań. Pracownik stacji telewizyjnej, Stephen, wraz ze
swoją dziewczyną Francine i znajomymi policjantami, Rogerem i Peterem, decyduje
się na podróż drogą powietrzną. Kradną telewizyjny helikopter i ruszają na
poszukiwanie odpowiedniego azylu, którym jak się wkrótce okaże będzie opanowane
przez zombie centrum handlowe.
Po sukcesie „Nocy żywych trupów”, która ukształtowała eksploatowaną po dziś
dzień konwencję zombie movies, George
Romero, po upływie całej dekady, postanowił nakręcić bezpośredni sequel swojej
przełomowej dla kina grozy historii. Do współpracy zaprosił mojego mistrza
charakteryzacji, Toma Savini’ego oraz włoskiego speca filmów gore, Dario Argento, który oprócz
wsparcia budżetowego wraz z między innymi znanym wielbicielom horrorów zespołem
Goblin, skomponował kultową dzisiaj ścieżkę dźwiękową.
Żałuję, że obejrzałam „Świt żywych trupów”… tak późno. Sugerując się
jakością powstałego w 1968 roku pierwowzoru, owszem szokującego dla ówczesnych
odbiorców, ale nieprzystającego do wysokiej odporności na ekranową przemoc
współczesnego odbiorcy, byłam przekonana, że w sequelu Romero postawił na
podobną oszczędność w eksploatowaniu scen gore.
Jednak w swoich rozważaniach nie wzięłam pod uwagę jednego – otóż, „Świt żywych
trupów” powstał dziesięć lat po premierze części pierwszej, która była zmuszona
w jakimś stopniu dostosować się do niskiej odporności tamtejszych widzów na
filmową makabrę. Natomiast schyłek lat 70-tych był okresem wzmożonego wzrostu
liczebności maksymalnie krwawych produkcji w kinach – w końcu publiczność miała
już za sobą między innymi tak perwersyjne obrazy, jak „Ostatni dom po lewej”,
czy „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, a więc i Romero mógł sobie pozwolić
na więcej, bez ryzyka oznaczenia jego dzieła kategorią R, która drastycznie
zaniżyłaby ewentualne wpływy z biletów.
Scenariusz „Świtu żywych trupów” jest bezpośrednią kontynuacją pierwowzoru,
a więc zamiast borykać się z długim wprowadzeniem we właściwą akcję widz będzie
miał przyjemność natychmiastowego „wejścia” w sam środek koszmaru – niemalże od
razu stając oko w oko z hordami gnijących trupów rozstrzeliwanych przez
członków jednostki specjalnej, z której na pierwszy plan wynurzą się
ciemnoskóry Peter i Roger, modelowi ryzykanci, typowi wariaci urozmaicający
dalszą akcję odpowiednio wyważoną dawką histerycznego humoru. Już pierwsze
sceny, obrazujące szturm policji na opanowany przez zombie blok mieszkalny dają
nam przedsmak rzezi, z którą będziemy obcować przez cały seans – rozrywanie na
strzępy i konsumpcja członków ciała nieszczęśników, którzy na swoje
nieszczęście nie zdążyli umknąć przed nieumarłymi oraz rozstrzeliwanie głów, z
obowiązkowym ukazaniem krwi i mózgów bryzgających po ścianach… to wszystko
norma, bowiem w dalszej części projekcji odbiorca szybko oswoi się z takimi
widokami i zacznie przyswajać nieco bardziej makabryczne obrazy (co prawda
następujące po sobie w zbyt szybkim tempie, aby przyjrzeć się szczegółom, ale i
tak widoczne). Choć Tom Savini w charakteryzacji żywych trupów w przeważającej
większości zdecydował się na daleko idący minimalizm – szare twarze (czego
potem żałował, dostrzegając ich niebieskawą poświatę), zamglone spojrzenia,
nastroszone włosy, porwane ubrania i ten mrożący krew w żyłach posuwisty,
niemrawy krok – chwilami odstąpił od niego na rzecz odrażającej dosłowności.
Wystarczy choćby wspomnieć szkaradnie okaleczonego mężczyznę atakującego Petera
podczas pierwszego postoju w podróży helikopterem, pojawiającego się zaraz po
scenie łamiącej jedno z fundamentalnych tabu w kinematografii: rozstrzelania
dwoje nieumarłych dzieciaków. Patrząc na sylwetkę mężczyzny z okaleczoną połową
twarzy tępo patrzącego na swoją potencjalną ofiarę odniosłam wrażenie, że
Savini w tej jednej, krótkiej scenie pokazał mi coś, czego nie powstydziłby się
sam Lucio Fulci – zrezygnował z realistycznego minimalizmu w wizualizacji
antagonistów na rzecz odstręczającej makabry, co oczywiście kilkukrotnie
powtórzył w trakcie późniejszych wydarzeń w centrum handlowym.
Wielu widzów twierdzi, że po dotarciu czwórki naszych protagonistów do
położonego na uboczu wielkiego kompleksu handlowego akcja „Świtu żywych trupów”
diametralnie zwalnia, że makabra zostaje wówczas wyparta przez niekończące się
rozterki egzystencjalne, obserwacje natury tak ludzkości, jak i żywych trupów
oraz życie codzienne niedobitków w warunkach ekstremalnych. Nie zgadzam się z
tym, bo choć jest kilka takich przestojów to Romero nie pozwala im opanować
całego scenariusza, pamiętając o ryzyku ewentualnego znudzenia widzów, a co za
tym idzie przeplatając tego rodzaju wątki ze scenami większej akcji. Wystarczy
choćby wspomnieć „szaleństwo zakupowe” dwóch naszych ryzykantów, Petera i
Rogera w trakcie, którego przeganiają żywych trupów od jednych drzwi do drugich,
albo ich wariacką jazdę przez parking, zakończoną zbryzganiem krwią nieumarłego
jednego z nich oraz przeprowadzenie widza przez kolejne fazy choroby
niegdysiejszego członka jednostki specjalnej, w finale nagradzającego odbiorców
mrożącą krew w żyłach sekwencją jego powolnego powstawania z martwych. Choć
niedostatki budżetowe zmusiły twórców do częstego improwizowania – dodawania
niektórych scen w trakcie kręcenia oraz aprobowania co ciekawszych, wymyślonych
naprędce przez aktorów dialogów, dzięki którym aspekty stricte humorystyczne
zyskały na pewnej lekkości – nie zapomnieli o trafnym moralizowaniu, bez
którego „Świt żywych trupów” straciłby sporo na wartości, zamieniając się w
zwykłą rąbankę dla niewymagających myślenia widzów. Zombie w zamyśle Romero
wcale nie muszą nikogo ugryźć, aby zasilił on ich szeregi – wystarczy, że
umrze, a już z automatu powraca z martwych, aby siać zniszczenie, a powstrzymać
może go jedynie strzał w głowę. Kolejnym odstępstwem od obecnie eksploatowanego
w kinie i literaturze mitu nieumarłych jest zachowanie ich szczątkowej pamięci,
co pozwoliło twórcom wysnuć pierwszy kąśliwy wniosek na temat natury ludzkiej.
Otóż, pomimo utraty zmysłu mowy i dynamizmu ruchowego nasze truposze uparcie
wracają do miejsc mających fundamentalne znaczenie dla ich doczesnego życia.
Dlatego, aż tylu ich spaceruje po centrum handlowym – w końcu ludzie zawsze
uwielbiali zakupy: chęć posiadania różnych rzeczy okazała się silniejsza od
śmierci. Oprócz potępienia konsumpcjonizmu Romero wymierza oskarżycielki palec
w najniższe instynkty naszej rasy, zauważając, że nawet w obliczu klęski
światowej, w starciu z nowym wrogiem nie pozbyliśmy się pragnienia zabijania
bliźnich (scena z gangiem motocyklowym, których szeregi zasilił sam Tom Savini),
a przecież idąc za słowami księdza z początkowych minut seansu „Kiedy
wstają umarli musimy przestać zabijać, bo przegramy wojnę”. Jak widać
na przykładzie fabuły „Świtu żywych trupów” nawet apokalipsa nie zmusi
człowieka do zawieszenia broni…
George Romero i Tom Savini podczas kręcenia jednego z najpopularniejszych zombie movie w historii kina dysponowali
bardzo niewielkim budżetem, co patrząc na kształt całości jedynie podkreśla ich
rzadko spotykany talent. To żadna sztuka nakręcić opierający się próbie czasu,
klimatyczny i niosący pewne przesłania horror z multum realistycznych scen gore, mając do dyspozycji wielomilionowe
nakłady finansowe i wsparcie ekspertów połowy Hollywoodu – prawdziwy geniusz
ujawnia się w momencie stworzenia „czegoś z niczego”, bo choć mogłabym zarzucić
„Świtowi żywych trupów” zbyt krótkotrwałe skupienie na makabrycznych
szczegółach, jak to miał w zwyczaju robić Lucio Fulci, czym zdobył moje serce, to
nie zmieni to faktu, że Romero i Savini stworzyli coś wyjątkowego – pouczające,
pełne akcji, klaustrofobicznego klimatu i wyważonego gore ponadczasowe dzieło, które w moim mniemaniu całkowicie
przebiło oryginał z 1968 roku oraz naturalnie remake Zacka Snydera.
"Całkowicie przebiło oryginał z 1968 roku", bałbym się zestawiać te dwa filmy z racji tego, że powstały - o czym sama wspomniałaś - w zupełnie innych realiach. Dziesięć lat to bardzo długi okres w dziejach horroru filmowego; nie tylko w technice kręcenia i efektach specjalnych, ale i w możliwościach przekroczenia dopuszczalnych norm społecznych. "Dawn of the Dead" bardzo miło wspominam i często wracam do tego filmu, ale pomimo jego 'fajności' jest to tylko odgrzanie starego pomysłu - bardziej doprawionego, ale ciągle tego samego. Niemniej, film polecam wszystkim, którzy go nie widzieli.
OdpowiedzUsuńBardzo dobry film :D
OdpowiedzUsuńPrawdziwą klasę, to Savini pokaże w finale ,, Day Of Dead'' 1985.
OdpowiedzUsuńA same zombiaki imo zostaly o wiele lepiej wykonane w znacznie tańszym ,, Zombie Flesh Eaters'' Lucjana.