Stronki na blogu

środa, 19 listopada 2014

Stephen King „Przebudzenie”


Harlow w stanie Maine, lata 60-te XX wieku. Mały chłopiec, Jamie Morton, zaprzyjaźnia się z nowym pastorem, Charlesem Jacobsem. Mężczyzna sporo czasu poświęca eksperymentowaniu z elektrycznością, ale nie zapomina o dobrej posłudze swoim wiernym. Kiedy w życiu Jacobsa dochodzi do tragedii wielebny odwraca się od Boga. Porzuca parafię i wyjeżdża z Harlow.
W latach 90-tych Jamie Morton dorywczo grywa w różnych zespołach muzycznych, ale przez wzgląd na uzależnienie od narkotyków ma coraz większe trudności ze znalezieniem pracy. Wówczas ponownie spotyka Charliego, który znacznie posunął do przodu swoje badania nad elektrycznością. Ale dopiero w XXI wieku Jamie będzie miał okazję poznać ostateczny cel eksperymentów Jacobsa.

„Kto pisze scenariusz naszego życia? Przeznaczenie czy przypadek? Chcę wierzyć, że to drugie. Pragnę tego całym sercem i duszą. Gdy myślę o Charlesie Jacobsie […] nie mogę się zdobyć na to, by uwierzyć, że jego obecność w moim życiu miała cokolwiek wspólnego z przeznaczeniem. To by oznaczało, że wszystkie te koszmary stały się, bo miały się stać. Jeśli tak jest istotnie, światło nie istnieje i nasza wiara w nie jest naiwną ułudą. Jeśli tak jest, żyjemy w mroku jak zwierzęta w norze albo mrówki w głębi mrowiska. I nie jesteśmy sami.”

Najnowszy horror Stephena Kinga, który jak sam autor wspomina w dedykacji ma być hołdem złożonym pisarzom, których twórczością często się inspirował. I rzeczywiście w „Przebudzeniu” można odnaleźć sporo nawiązań do ponadczasowych dzieł mistrzów literatury grozy, ale również do prozy samego Kinga. Takie podejście do fabuły może, co prawda zdezorientować czytelników niezbyt dobrze zaznajomionych z twórczością Stephena oraz innych wielkich autorów literatury grozy, ale istnieje również spora szansa, że zachwyci wielbicieli tych wszystkich utworów, do których nawiązuje King.

Początek jest typowo kingowski. Sielska atmosfera małego amerykańskiego miasteczka lat 60-tych, w którym wszyscy się znają jest mocno wyczuwalna przez cały okres dziecięcy głównego bohatera, Jamie’go Mortona. Chłopiec prowadzi szczęśliwy żywot u boku rodziców i licznego rodzeństwa do czasu pojawienia się w Harlow nowego pastora, Charliego Jacobsa. Młody pastor szybko zaprzyjaźnia się z Jamie’m i innymi dziećmi z miasteczka oraz skutecznie zapełnia kościół dzięki swoim żarliwym kazaniom. W tej początkowej partii książki najsilniej czułam pióro Stephena Kinga. Pozornie idylliczna atmosfera, gdzieś w podtekście niosła z sobą widmo rychłego koszmaru, co jest częstym, tak uwielbianym przeze mnie zabiegiem Kinga. Wszystkie wydarzenia poprzedzające osobistą tragedię młodego pastora autor kreuje na taki przyjemny sen – o beztroskim dzieciństwie, społecznej wspólnocie i trywialnych problemach, dodających smaczku leniwej egzystencji w małym miasteczku. Dopiero mocnym uderzeniem w Jacobsa King budzi czytelników, przypominając, że mają do czynienia z horrorem, a nie jakby mogło wydawać się wcześniej lekką obyczajówką. Opisując koszmar, jaki spotyka Jacobsa, subtelnie sugerowany już wcześniej, a co za tym idzie tak potęgujący suspens, King nie szczędził makabrycznych i poruszających szczegółów. Ale tym zabiegiem nie chciał jedynie wstrząsnąć czytelnikiem (choć to też w moim przypadku się udało), ale również umożliwić pełne zrozumienie dalszych poczynań antagonisty.

„Niektóre z tych sekt i wyznań są nastawione pokojowo, ale największe… czy raczej te, którym się najlepiej powodzi, zbudowano na krwi, kościach i krzykach cierpienia tych, którzy mieli czelność nie oddać pokłonu ich wersji Boga. Rzymianie rzucali chrześcijan na pożarcie lwom; chrześcijanie ćwiartowali tych, których uznali za heretyków, czarowników czy czarownice; Hitler złożył miliony Żydów w ofierze fałszywemu bogu czystości rasowej. Miliony spalono, zastrzelono, powieszono, połamano kołem, otruto, zabito prądem i dano na rozszarpanie psom… wszystko w imię Boga.”

W „Przebudzeniu” King dużo miejsca poświęca wierze, wymierzając oskarżycielki palec w prawie wszystkie religie, w mniemaniu Jacobsa mamiące ludzi niepopartymi dowodami bajeczkami o zbawieniu. Kryzys wiary Charliego po tym, co go spotkało jest całkowicie uzasadniony. Nawet więcej: osobiście całkowicie podzielam jego kontrowersyjne poglądy, co przez długi czas nie pozwalało mi spojrzeć na niego, jak na antagonistę. Przy kreacji tej postaci King istotnie przeszedł samego siebie. Z jednej strony Jacobs był modelowym burzycielem, igrającym z materią, której nie rozumiał. Niedopuszczającym do siebie myśli o ewentualnych poważnych konsekwencjach swoich eksperymentów z tajemną elektrycznością, pragnąc jedynie zakpić ze znienawidzonego Boga bądź udowodnić jego nieistnienie. Ale z drugiej strony Charles jawił się, jako przypadkowa ofiara okrutnego losu, osoba, która straciła wszystko poza swoim hobby oraz wyzwolony racjonalista w miasteczku zdominowanym przez głęboko wierzące owieczki. W jego osobie odnalazłam sporo nawiązań do naukowca, wykreowanego przez Mary Shelley, Frankensteina, ale również troszkę typowych dla pióra Kinga cech, wprowadzających sporo ambiwalencji w jego rys psychologiczny. Gorzej niestety wypadł główny bohater, narrator Jamie Morton, przeprowadzający nas przez najważniejsze wydarzenia z całego swojego życia. Od lat najmłodszych po podeszły wiek. Stephen King podobny skrótowy przekrój przez życie protagonisty zaprezentował w „Doktorze Sen” i już tam takim zabiegiem mocno spłaszczył głównego bohatera. Tutaj jest niestety podobnie. Krótkie momenty przełomowe z egzystencji Jamie’go i rychłe przeskoki w czasie nie pozwoliły mi całkowicie utożsamić się z nim, nie potrafiłam wejść w jego skórę na tyle, aby czuć to, co on. To poważny zarzut, zważywszy na zdolność Kinga do kreowania niemalże żywych postaci, którą zawsze obnażał w swojej wczesnej twórczości. Czytając „Przebudzenie” odniosłam wrażenie, że nie miał pomysłu na Jamie’go, a rozciągając akcję na jego całe życie dodatkowo pogorszył sytuację. Co więcej te częste przeskoki z czasie pozbawiły grozy sporo wątków mających miejsce w środkowej części książki. Kiedy dorosły, uzależniony od narkotyków Jamie ponownie spotyka Jacobsa na jarmarku, odkrywa, że jego dawny pastor trudni się kuglarskimi sztuczkami. W tym miejscu King delikatnie nawiązuje do innej swojej powieści, pt. „Joyland”, po czym przechodzi do wątku, sukcesywnie rozwijanego w dalszej części lektury. Po uzdrowieniu Jamie’go z wykorzystaniem elektryczności King od czasu do czasu dotyka ustępów stricte horrorowych. Halucynacje głównego bohatera, lunatykowanie, w trakcie którego sam się rani i koszmarne sny z okaleczonymi członkami jego rodziny w rolach żywych trupów. Te wątki, owszem ciekawie urozmaicały fabułę, podobnie jak niepokojące zachowania innych osób uzdrowionych przez Jacobsa, ale w moim mniemaniu King nie rozwinął ich należycie, co pozbawiło je sporej dawki grozy i tajemniczości.

„Religia to teologiczny odpowiednik klasycznego przekrętu ubezpieczeniowego, polegającego na tym, że rok po roku wnosisz składki, po czym, kiedy chcesz ze swojej sumiennie opłacanej polisy skorzystać, dowiadujesz się, że firma, która brała od ciebie pieniądze, tak naprawdę nie istnieje.”

Środkowa partia „Przebudzenia” w moim mniemaniu jest najsłabsza. Ale to czysto subiektywna opinia, ponieważ King sporo miejsca poświęca branży muzycznej, która nie wpisuje się w moje zainteresowania. Ktoś, kto lubi odkrywać tajniki tej profesji na pewno będzie zadowolony – ja byłam raczej znudzona. Ale (jak sam polski tytuł wskazuje) King dał mi szansę się obudzić w ostatniej partii powieści, a dokładniej z chwilą powrotu Jamie’go w rodzinne strony. Wrażenie, jakie główny bohater artykułuje po powrocie do Harlow przypomniało mi „To” – tam również powracający do domu bohaterowie mówili, że czują się, jakby cofnęli się do czasów dzieciństwa. Ale wbrew pozorom King nie wraca już do sielanki z początku powieści, a wręcz przeciwnie – od tego momentu cały nacisk kładzie na budowanie coraz bardziej zagęszczającej się atmosfery grozy. Drogi Jamie’go i Jacobsa znowu się krzyżują. Dzięki pracy jarmarcznego kaznodziei uzdrawiającego chorych pod obłudną przykrywką Boskiego narzędzia Jacobs się wzbogaca i przechodzi na emeryturę, aby całkowicie poświęcić się swojemu przerażającemu eksperymentowi. Przeznaczenie znowu krzyżuje jego losy z Mortonem, który stanie się jedynym świadkiem koszmaru, przywołanego za pomocą tajemnej elektryczności. Warto było przecierpieć nudnawą środkową część lektury dla tak klimatycznej, przygnębiającej i miejscami makabrycznej końcówki. UWAGA SPOILER King pod koniec również nawiązuje do pióra arcymistrzów literatury grozy. Najpierw imieniem kobiety (i nazwiskiem jej ojca), która powstanie z martwych zdradza nawiązania do „Frankensteina” (chociaż imię Mary może równocześnie nawiązywać do "Wielkiego Boga Pana" Machena), które ciągnie również w trakcie ostatniego eksperymentu Jacobsa - wskrzeszenie umarłej. Wyniki owego przedsięwzięcia są również mocno inspirowane Lovecraftem, utrzymane w klimacie jego prozy i tożsamym jego twórczości uniwersum KONIEC SPOILERA. Mocno lovecraftowskie są również odniesienia do „De Vermis Mysteriis” („Tajemnic Robaka”), fikcyjnej księgi „stworzonej” przez Roberta Blocha i włączonej do mitologii H.P. Lovecrafta, do której King nie odnosi się pierwszy raz. Zrobił to już w opowiadaniu zatytułowanym „Dola Jerusalem”, zamieszczonym w zbiorze „Nocna zmiana”. Ponadto fabuła „Przebudzenia” jeszcze troszkę odnosi się do opowiadania Arthura Machena pt. „Wielki Bóg Pan” (ale wiem to jedynie po przeczytaniu streszczenia tego tekstu – samo opowiadanie wraz z innymi tego autora zebranymi w jednym zbiorze dopiero czeka na moim biurku na przeczytanie). Nawiązań do innych arcymistrzów literatury grozy nie wyłapałam, ale na pewno gdzieś tam w „Przebudzeniu” się pojawiają, co można wywnioskować po dedykacji Stephena Kinga.

„Przebudzenie” to w wielkim skrócie taka kompilacja ducha Stephena Kinga i innych przełomowych dla literatury grozy autorów wiekopomnych dzieł, którym niniejsza powieść oddaje należyty hołd. Mieszanka horroru z dramatem, która choć ma swoje słabsze momenty rozpatrywana, jako całość całkowicie się broni. Tę powieść King zauważalnie napisał dla swoich stałych czytelników oraz koneserów kultowych opowieści grozy, ale reszta też nie powinna mieć problemów ze zrozumieniem głównej osi fabularnej. Arcydzieło na miarę wczesnej twórczości Stephena Kinga to, to nie jest – może i by było, gdyby końcowy eksperyment Jacobsa rozciągnąć na większą część książki – ale miejscami udowadnia, że mój mistrz nie zatracił jeszcze całego wyczucia gatunku, co zaczynałam podejrzewać po „Doktorze Sen”. Mam nadzieję, że to początek wielkiego powrotu Stephena Kinga do gatunku, na którym się wzbogacił – i przy okazji nas, jego czytelników.

Baza recenzji Syndykatu ZwB