Pisarka kryminałów, Tess Thorne, odpłatnie spotyka się ze swoimi
czytelnikami w małomiasteczkowej bibliotece, zarządzanej przez Ramonę Norville.
Po obowiązkowym przemówieniu i odpowiadaniu na długą listę pytań bibliotekarka
radzi Tess w drodze powrotnej wybrać skrótową, mało uczęszczaną trasę,
omijającą autostradę. Pisarka korzysta z tej sugestii, ale jej podróż nie trwa
długo, bo dziurawi oponę. Kiedy postawny kierowca akurat przemierzający tę
trasę proponuje jej pomoc Tess nie posiada się z wdzięczności. Szybko jednak
dociera do niej, że będzie miała duże szczęście, jeśli ze spotkania z nim
wyjdzie cało, bowiem natknęła się na seryjnego gwałciciela i mordercę, który
obrał sobie ją za kolejny cel.
Druga, po „A Good Marriage”, adaptacja minipowieści Stephena Kinga,
zamieszczonej w zbiorze „Czarna bezgwiezdna noc”. Tym razem, dla telewizji
Lifetime, przeniesiono na ekran mój ulubiony utwór z tej książki, zatytułowany
„Wielki Kierowca”. Reżyser, Mikael Salomon, pracował już przy innych produkcjach
opartych na prozie Kinga – uwielbianej przeze mnie readaptacji „Miasteczka
Salem” w formie miniserialu oraz nowelach filmowych „Marzenia i koszmary”.
Ponadto podobała mi się jego telewizyjna readaptacja powieści Michaela
Crichtona, „Andromeda znaczy śmierć” z 2008 roku, ponieważ ciekawie rozbudowała
szczątkową fabułę pierwowzoru literackiego. Jednak moja sympatia do twórczości
Salomona nie wystarczała, aby nastroić mnie optymistycznie do „Big Driver”.
Mając jeszcze świeżo w pamięci mierne „A Good Marriage” obawiałam się, że minipowieści
ze zbioru „Czarna bezgwiezdna noc” zwyczajnie nie mogą wypaść dobrze na
ekranie.
Chociaż osobiście wprost przepadam za telewizyjnymi thrillerami, pomimo ich
przewidywalności i taniego wykonania, zdaję sobie sprawę, że niewielu widzów
podziela tę moją sympatię. I oni bez wątpienia powinni omijać „Big Driver”
szerokim łukiem. Realizacja, co prawda jest o klasę lepsza od innych
telewizyjnych dreszczowców, bowiem Salomon zauważalnie potrafi właściwie rozdysponować
nawet niewielki budżet, ale o większej widowiskowości nie może być mowy. Największy
nacisk twórcy postawili na psychologię głównej bohaterki, Tess Thorne, w którą
idealnie wcieliła się Maria Bello (aktorce dane już było wystąpić w filmie na
podstawie minipowieści Kinga, „Sekretnym oknie”).
Podobnie, jak w „A Good Marriage” scenariusz kilkoma pobocznymi wątkami
odbiega od literackiego pierwowzoru, ale równocześnie zachowuje myśli
przewodnie autora oraz główną problematykę. Inspiracją do napisania
minipowieści był dla Kinga widok postawnego kierowcy oferującego pomoc
kobiecie, która złapała gumę. Ale, choć autor się do tego nie przyznaje, każdy
zaznajomiony z kinem grozy odbiorca zauważy analogie do „I Spit on Your Grave”.
Zgwałcona pisarka i jej krwawa zemsta. W fabułę swojego utworu King często
wtrącał kpiące przemyślenia Tess odnośnie schematów kina grozy, które przełożyły
się na jej życie. Nieśmiertelny w horrorach skrót, który doprowadza ją do
zguby, brak zasięgu, integralna dla nurtu rape
and revenge zemsta za wyrządzone krzywdy i wiele innych. Owe wtrącenia dają
czytelnikom jasno do zrozumienia, że King zdawał sobie sprawę z
konwencjonalności „Wielkiego Kierowcy” i mówiąc kolokwialnie miał to gdzieś.
Chciał napisać swoją wersję rape and
revenge, skierowaną przede wszystkim do ludzi, którzy akceptują oklepany
schemat tego nurtu, a nie szukają jakiejś większej innowacyjności. Scenarzysta
adaptacji, Richard Christian Matheson, zrezygnował z wtłaczania w usta Bello
analogii do kina grozy, co zanadto fabule nie zaszkodziło. Podobnie opuścił
seanse Tess „Ostatniego domu po lewej” i „Odważnej”, którymi karmiła swój
udręczony umysł tuż po gwałcie, pożądając katharsis. Tutaj moim zdaniem
scenarzysta popełnił błąd, bowiem owe projekcje znanych produkcji o gwałcie i
zemście zdeterminowały Tess do działania. Cieszyło mnie natomiast wzbogacenie
fabuły o nowe wydarzenia, dzięki czemu nie miałam wrażenia, że oto oglądam
idealną kopię pierwowzoru, co zapewne szybko by mnie znużyło. Matheson
rozbudował relacje Tess z sąsiadką, pokrótce zapoznał nas z początkowym
przemówieniem głównej bohaterki w małomiasteczkowej bibliotece, dodał postać
nadgorliwej policjantki, jedną jump scenę
z ręką wychodzącą z szafki, wtłoczył w fabułę długie rozmowy Tess z
wyimaginowaną postacią z serii jej książek i co najważniejsze poprawił
ostateczną konfrontację – w filmie jest bardziej rozbudowana i brutalna (o
tyle, o ile może być brutalny telewizyjny thriller…). Pozostałe wydarzenia
twórcy dosyć wiernie przenieśli na ekran, z czego najbardziej cieszyły mnie
wyimaginowane rozmowy Tess z GPS-em, swoim kotem, zabitym mężczyzną i
oczywiście fikcyjną staruszką. Bez nich film byłby praktycznie niemy, a
widzowie nie mieliby szans na ocenę psychiki głównej bohaterki.
Scena gwałtu jest zdecydowanie najmocniejszym wątkiem tej produkcji, w
dodatku znakomicie zrealizowanym. Kiedy Tess jest brutalnie wykorzystywana
przez ogromnego mężczyznę w opuszczonym sklepie Salomon stylizuje obraz na lata
70-te. Wyblakły pomarańcz (kojarzący się z oryginalną „Teksańską masakrą piłą
mechaniczną”), płynny montaż podczas omdleń ofiary i jakże wpadająca w ucho
ścieżka dźwiękowa złożona z melodyjnych jęków. Ponadto, co jakiś czas pokazuje
czarno-białą Tess oglądającą przez okno gwałconą siebie, co ma symbolizować
uczucie rozdwojenia, odłączenia się umysłu od ciała. Później reżyser jeszcze
będzie uciekał się do podobnej kolorystyki (ucieczka Tess z rury odpływowej
pełnej ciał kobiet, czy finalne ujęcia), ale nie zrobi to już takiego wrażenia,
jak przy tej mocnej jak na telewizyjny thriller scenie brutalnego gwałtu.
Wydarzenia po wykorzystaniu seksualnym będą się ogniskować na kondycji
psychicznej ofiary, którą Maria Bello bardzo przekonująco oddała na ekranie
oraz planowaniu przez nią zemsty. Wszelkie objawy tak zwanego Efektu Lucyfera
cały czas rzucają się w oczy, zresztą sama Tess często powtarza, że nie jest
już tą samą osobą, co przed gwałtem. Wielki Kierowca zrobił z niej potwora,
łaknącego sprawiedliwości. Znamienna jest tutaj myśl, która nachodzi
roztrząsającą powiadomienie policji pisarkę i która pojawia się też w
minipowieści – jeśli zawiadomi władze to, co będzie z tego miała? To taki swego
rodzaju oskarżycielski palec wymierzony w wymiar sprawiedliwości i sugestia, że
świat byłby odrobinę lepszy, gdyby ofiary takich bestialstw mogły same karać
oprawców.
Bardzo pozytywnie odebrałam seans tego filmu, który oczywiście wybitny z
całą pewnością nie jest, ale jak na budżet, którym dysponował Mikael Salomon
całkiem zgrabnie odwzorował historię Stephena Kinga na ekranie. Dla wielbicieli
takich delikatnych, pozbawionych większej makabry rape and revenge powinien być w sam raz na nudny wieczór, jeśli
oczywiście nie mają nic przeciwko telewizyjnym dreszczowcom.
Gdzieś mi ten film mignął, ale jakoś się nim nie zainteresowałam. Ale nie powiem, po przeczytaniu twojej opinii - zaciekawiło mnie. Z chęcią go zobaczę. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńSuper było to opowiadanie. Pamiętam, że czytałam do końca z drżeniem rąk.
OdpowiedzUsuńTrochę mnie śmieszy to, że w niektórych filmach o podobnej tematyce gwałciciele wyglądają jak wycięci z żurnala ("Bez litości 2"). Tutaj czegoś takiego nie ma, co nadaje filmowi realizmu. Przyjemnie się go oglądało.
OdpowiedzUsuńNajbardziej wypacykowani gwałciciele to dla mnie są w remake'u "Ostatniego domu po lewej" (jeden nawet jest bardzo przystojny...) i też mnie to razi w tych nowych rape and revenge. Gwałciciel z "Big Driver" z kolei takiego misia mi z twarzy przypominał;)
Usuń