Lata 70-te XX wieku. Dwie nastoletnie przyjaciółki, Mari i Phyllis
wybierają się na koncert zespoły rockowego. W mieście zwracają się do mijanego
młodego chłopaka z prośbą o marihuanę. Ten zabiera ich do swojego mieszkania, w
którym na dziewczyny czeka już trójka poszukiwanych przez policję
psychopatycznych morderców, w tym jedna kobieta. Przez całą noc znęcają się nad
Phyllis i Mari, a nazajutrz zawożą je do lasu, w pobliżu domu tej drugiej, po
czym torturują je, gwałcą i zabijają. Gdy postanawiają przenocować w napotkanym
domu nie wiedzą jeszcze, że ich gospodarzami są rodzice Mari, którzy
postanowili pomścić śmierć córki.
Kultowy rape and revenge Wesa
Cravena, na podstawie jego własnego scenariusza. Producentem filmu był znany, m.in.
z reżyserii „Piątku trzynastego” Sean S. Cunningham. Na początku lat 70-tych
amerykański horror dopiero wkraczał w erę daleko posuniętej brutalności,
dlatego też nie dziwi (dla współczesnych widzów pewnie przesadzone) hasło
reklamowe „Ostatniego domu po lewej” – „Aby uniknąć omdlenia powtarzaj to tylko
film… tylko film… tylko film… tylko film” - oraz zakaz dystrybucji w
wielu krajach. W latach swojej świetności „Ostatni dom po lewej” był obrazem
przełomowym – w bezkompromisowy, jak na tamte czasy sposób łamiący tematy tabu
i epatujący daleko posuniętym okrucieństwem. Dzisiaj po powstaniu jego hollywoodzkiego
remake’u z 2009 roku, z wypacykowanymi oprawcami i oddartego z brudnego,
surowego klimatu charakterystycznego dla pierwowzoru, ale za to bardziej krwawego
kultowość jednego z najpopularniejszych filmów Wesa Cravena jest podważana
przez współczesnych masowych odbiorców. Jego fenomen rozumieją tylko wieloletni
wielbiciele szeroko pojętej grozy, a dla mnie deklaracje dzisiejszej opinii
publicznej o wyższości podróbki nad oryginałem są zwyczajnie śmieszne.
W jednym z wywiadów Craven przyznał, że „Ostatni dom po lewej” miał być
jego krzykiem rozpaczy na widok szerzącego się w Stanach Zjednoczonych pokolenia
hipisów (remake żadnym krzykiem nie jest – nakręcono go jedynie dla pieniędzy).
Dysponując groszowym budżetem reżyser wyraźnie wyartykułował swoje przekonania,
aczkolwiek jego nadrzędnym celem pozostało szokowanie odbiorców nieuzasadnioną
przemocą. Tak, więc mamy czwórkę odrażających wizualnie, zapuszczonych
degeneratów, którzy przez pierwszą połowę filmu znęcają się nad dwiema
nastoletnimi dziewczynami. W nowej wersji oprawcy mieli na twarzy tyle makijażu
i w dodatku jeden z nich był tak uderzająco przystojny, że nawet nie ma co
porównywać wrażeń z seansów obu filmów. Utrzymując swój film w surowym klimacie
z ogromną dawką wszechobecnego brudu, uzewnętrznianego odstręczającym wyglądem
psychopatów Cravenowi udała się rzadka sztuka – zniesmaczył mnie (szczególnie w
trakcie sceny brutalnego gwałtu na Mari przez zaślinionego Kruga), ale też wzbudził
we mnie przytłaczające współczucie. Kiedy Phyllis na żądanie herszta bandy
moczy się w spodnie, kiedy Mari wije się z bólu podczas wycinania przez niego
swojego imienia na jej dekolcie czułam przede wszystkim przejmującą litość nad
ich losem, która najsilniej uderzyła mnie podczas ich śmierci. Craven nie idzie
na żadne kompromisy, ani myśli oszczędzać uczucia widza – nadzieja na przeżycie
ofiar jest złudna (wzbudzona dzięki chwilowej ucieczce Phyllis), one umierają,
nie to co w remake’u, którego reżyser bał się znęcać nad odbiorcami. Ciało
Phyllis jest wielokrotnie dźgane nożem, a mrożący krew w żyłach dźwięk
nieznośnie akcentuje każdy cios – na końcu psychopaci bez cienia współczucia
babrają się w jej wnętrznościach, a empatyczny widz myśli sobie: czy to się
wreszcie skończy? Nie, za chwilę będzie jeszcze gorzej! Po zranieniu i zgwałceniu
Mari oszołomiona dziewczyna wchodzi do jeziora, z którego już nigdy nie
wychodzi. W nieznośnie przytłaczającej scenie, przy akompaniamencie
melancholijnej ścieżki dźwiękowej Krug unosi pistolet i bez zmrużenia oka strzela
do zmaltretowanej dziewczyny. Fenomenem tego filmu jest podejście jego twórców
do ofiar. One nie są jedynie nic nieznaczącym mięsem, pożywką dla
psychopatycznych morderców, do której publiczność nie ma żadnych ciepłych
uczuć. Craven sprawia, że zależy nam na tych dziewczynach, być może
identyfikujemy się z nimi, a co za tym idzie ich krzywda uderza w nas w
zwielokrotniony sposób. Jestem zaskoczona, że Cravenowi udało się wzbudzić we
mnie takie uczucia do ofiar, bo odtwórczyni Mari, Sandra Peabody, z
dzisiejszego punktu widzenia aktorsko wypada bardzo słabo (za dużo egzaltacji w
jej mimice), choć w latach 70-tych właśnie tak się grało. O wiele przystępniej
dla współczesnego odbiorcy wypada Lucy Grantham, filmowa Phyllis oraz oprawcy.
Za to odtwórcy ról rodziców Mari prezentują sobą jeszcze niższy poziom niż
Peabody (ale podkreślam: jedynie biorąc pod uwagę dzisiejsze podejście do
aktorstwa).
Jak to w rape and revenge bywa
drugą połowę filmu poświęcono zemście na oprawcach i jak przystoi temu nurtowi zrobiono
to w taki sposób, aby absolutnie żaden widz nie czuł litości na widok śmierci psychopatów
– już prędzej mściwą satysfakcję. Tym razem jednak w przeciwieństwie do innych
reprezentantów tego podgatunku to nie ofiary staną się oprawcami tylko rodzice
jednej z nich. A trzeba oddać im inwencję w sposobach odbierania życia swoim
wrogom. Najsilniej wbija się tutaj w pamięć odgryzienie penisa Weaselowi przez
matkę Mari (choć z psychologicznego punktu widzenia raczej wątpię, żeby
rodzicielka jego ofiary w rzeczywistym świecie zdecydowała się wziąć do ust
jego przyrodzenie…) oraz poszatkowanie ciała Kruga za pomocą piły łańcuchowej.
Myślę, że Craven zrobił tylko jeden poważny błąd w scenariuszu „Ostatniego
domu po lewej”, dodając postacie ciapowatych policjantów, którzy przez swoją
nieuwagę pieszo zmierzają do domu naszych protagonistów. Myślę, że ich
humorystyczne przygody miały za zadanie przede wszystkim nieco rozładować mocno
dołujący klimat filmu – i szkoda, bo gdyby tych postaci w ogóle nie było akcja
jeszcze silniej oddziaływałaby na widza. Za to ścieżka dźwiękowa, stare szlagiery,
ze szczególnym wskazaniem na ten przewodni to już prawdziwy majstersztyk,
znacząco akcentujący i tak duszącą atmosferę nieuzasadnionego okrucieństwa.
Dla mnie „Ostatni dom po lewej” zawsze będzie czymś przewspaniałym. Takiego
klimatu surowości i brudu nie uświadczymy w żadnym współczesnym horrorze i
żaden dzisiejszy twórca tak mocno nie utożsami nas z ofiarami, jak Wes Craven.
Pierwowzór to prawdziwie bezkompromisowe kino tylko dla koneserów gatunku, a
remake to jedynie marne popłuczyny po geniuszu Cravena.
Niestety widziałem tylko remake.
OdpowiedzUsuńZ tą kultowością The Last House on the Left w łamaniu dopuszczalnych norm i pokazywaniu przemocy wiąże się pewna historia. Craven i (Sean S.) Cunningham (ten od Friday the 13th, był producentem The Last House) nigdy nie zmontowali filmu, aby pokazać go MPAA. Zamiast tego ukradli R rating z taśmy z innym filmem i dokleili do swojego. Dzięki temu ten film był dystrybuowany w kinach chociaż zawierał przemoc, na którą ówcześni cenzorzy by nie dopuścili.
OdpowiedzUsuńO sorry, nie zauważyłem wzmianki o Cunninghamie w recce. To dlatego, że napisałem komentarz tylko po pobieżnym przeleceniu przez tekst.
UsuńObydwie wersje są wstrząsające... Nie chcę się tutaj zagłębiać, która jest lepsza która gorsza, dla mnie produkcje "rape and revenge" są zdecydowanie filmami "na raz". Męczę się oglądając tego typu rzeczy. Może dlatego, że jestem kobietą...
OdpowiedzUsuńWedług mnie oryginał jest zdecydowanie lepszy, głównie przez wzgląd na wspomnianą w recenzji surowość obrazu. Film kręcony niemal w sposób dokumentalny, reżyser bez skrupułów ukazywał sceny, które w tamtych czasach były dla widza czymś budzącym silne kontrowersje i emocje. Uważam, że pomimo lat, film nie stracił na swojej wartości i nadal może wstrząsnąć.
OdpowiedzUsuńi pomyśleć że scenki rodem z tego filmu dzieją się każdego dnia na świecie, w masowych ilościach. Co kilka sekund jakas kobieta jest gwałcona i maltretowana. dla przykładu w RPA - do gwałtu dochodzi średnio co 17 sekund.. co 17 sekund, 24 h na dobre, 365 dni w roku.. to jest dopiero szokujące.
OdpowiedzUsuńWidziałem obydwie wersje i makijaż oraz wygląd mi nie przeszkadzał... Nie ma już hipisów, ich wygląd został dopasowany do czasów współczesnych. W nowej nie podobała mi się zwłaszcza scena z mikrofalówką.
OdpowiedzUsuńOryginał zasługuje jednak na większe uznanie przez czasy w których powstał i to jak się wtedy prezentował. Obecna część jest po prostu dobrym filmem, ale już nie tak wyjątkowym
BTW Chyba pierwsza recenzja jaką czytałem, która nie odwołuje się do Bergmana :O