Dan i Wendy wraz ze swoimi dwiema córkami, Rebeccą i Mary oraz synem
Christopherem przeprowadzają się do małego miasteczka Stull, w stanie Kansas,
gdzie „głowa rodziny” ma służyć wiernym w roli pastora. Już po przyjeździe
rodzina zauważa, że to zamknięta, acz ofiarna społeczność, chętnie pomagająca
im w przeprowadzce. Nazajutrz najstarsza córka Dana i Wendy, Rebecca, poznaje
miejscowego chłopaka, Noah, który oprowadza ją po mieście, zauważalnie obawiając
się reakcji mieszkańców Stull. Dziewczyny nie alarmuje jego osobliwe
zachowanie, nie jest zaniepokojona tym miejscem nawet wówczas, gdy Mary zaczyna
chorować. Pozostali członkowie jej rodziny również nie zdają sobie sprawy z
niebezpieczeństwa, nie zauważają dziwnego zachowania tutejszych, którzy
tymczasem czynią przygotowania do religijnego obrządku z familią pastora w
rolach ofiar.
Pełnometrażowy debiut Anthony’ego Leonardi III pt. „Nie ma się czego bać” zwrócił
uwagę opinii publicznej głównie dwoma zachęcającymi doniesieniami prasowymi –
informacją, że muzykę do filmu skomponował między innymi Slash (Saul Hudson) oraz
wyjawieniem, iż scenarzysta Jonathan W.C. Mills, inspirował się legendą
istniejącego naprawdę miasteczka Stull w stanie Kansas, która wzbudza żywe
zainteresowanie wielu Amerykanów. Krążą bowiem pogłoski, że raz do roku w
Halloween w Stull pojawia się Szatan, odwiedzający grób swojego dziecka, oraz
że znajdują się tam wrota, przez które jakoby w czasie jesiennego i wiosennego
przesilenia na Ziemię przedostają się demony. Owe nieprawdopodobne historie
zdawały się być idealną podstawą do scenariusza horroru religijnego i zapewne
stałyby się przyczynkiem do powstania naprawdę wartościowego straszaka, gdyby
twórcy „Nie ma się czego bać” mieli jakiekolwiek pojęcie o tym gatunku.
Gdybym miała wytypować największego winnego zaprzepaszczenia potencjału
tkwiącego w legendzie Stull wskazałabym scenarzystę, Jonathana W.C. Millsa,
który chyba nie mógł się zdecydować, jak ukierunkować tę historię. Na początku
przyjął narrację zgodną z prawidłami gatunku, eksploatując znany motyw
przeprowadzki do nowego domu i małomiasteczkowych realiów. Pięcioosobowa
rodzina, którą jedynie wizualnie uatrakcyjniała znana aktorka, Anne Heche, bo
niestety jej postać nie miała większego znaczenia dla właściwej problematyki filmu,
przyjeżdża do niewielkiego, sennego miasteczka, w którym „głowa familii” ma
pełnić posługę pastora. Przemierzając mało uczęszczaną szosę z bezkresnymi
polami uprawnymi po obu jej stronach (oczywiście) gubią się i (jakżeby inaczej)
postanawiają poprosić o pomoc rolnika. Zgodnie z regułami gatunku mężczyzna już
od pierwszego wejrzenia wzbudza nieufność widza, którą jednak w tym konkretnym
momencie nie sposób skonkretyzować. Równą niechęć wywołuje stojący nieopodal
chłopak, Noah, który przyglądając się przyjezdnym podrzyna gardła owcom.
Ciągnące się wszędzie, jak okiem sięgnąć pola uprawne skąpane w gorących
promieniach słonecznych i dwóch enigmatycznych rolników, spośród których jeden,
jak się okazuje oczekiwał pastora i jego bliskich. Naprawdę miły dla oka
obrazek, z łatwością wytwarzający aurę wyalienowania i wprowadzający element
zaściankowości, która zwiastuje rychłe niebezpieczeństwo. Reżyser kontynuuje
pracę nad ową małomiasteczkową osobliwą atmosferą w kolejnej scenie z udziałem
większej liczby mieszkańców, którzy to bezinteresownie pomagają przyjezdnym w
przeprowadzce i podczas późniejszego aklimatyzowania się pięcioosobowej rodziny
w nowym miejscu, co zdaje się finalizować pomysłową sekwencją pokaleczenia
sobie podniebienia przez Mary spożywającą ofiarowany przez sąsiadów tort z
pazurem zanurzonym w środku. Moim zdaniem to wydarzenie jawi się niczym
zakończenie generowania subtelnych zwiastunów rychłego zagrożenia głównie przez
scenariusz, który serwuje nam doprawdy nieakceptowalny w tym gatunku zwrot. A przynajmniej
nie do strawienia w aż takich ilościach. Rozumiem, że pączkujące uczucie
pomiędzy miejscowym chłopakiem, Noah i najstarszą córką pastora, Rebeccą (dykcja
Rebekah Brandes w tej roli niezmiernie mnie irytowała) miało kluczowe znaczenie
dla dalszego rozwoju akcji, ale nie wiem, co stało na przeszkodzie, żeby
znacznie szerzej urozmaicić je portretowaniem reakcji pozostałych mieszkańców.
Ograniczenie się jedynie do surowych spojrzeń rzucanych spacerującemu z
dziewczyną Noah i pouczeń jego ojczyma nie wystarczało, aby podtrzymać
zarysowaną na początku filmu aurę niezdefiniowanego zagrożenia, płynącego ze
strony tubylców. A na domiar złego przysłaniające wszystko inne, nazbyt rozwleczone
romantyczne wypady młodych ludzi oddano w tak nieciekawy, chwilami nawet
przesłodzony sposób, że autentycznie mnie zemdliło (jak się okazało twórcy
nastrojowego straszaka czasem potrafią silniej mnie zniesmaczyć, aniżeli niektórzy twórcy
gore).
Gwoli sprawiedliwości reżyser i scenarzysta chyba też zdawali sobie sprawę,
że ich historia zbacza w niepożądanym dla wielbicieli gatunku kierunku, bo z
rzadka przerywali dramatyczno-romantyczną warstwę manifestacjami nieznanego,
wdzierającego się w życie przeciętnej amerykańskiej rodziny. Na początku
poprzez niestety wyjałowione z duszącego onirycznego klimatu sekwencje koszmarów
sennych Rebecci, w których posiłkowali się sztucznymi wizualnie efektami
komputerowymi, uwidaczniającymi się w rozciągającej się twarzy widmowej
kobiety, po której pełzają nitki pikselowej ciemności. Aż do końcówki
ingerencja komputera jest raczej znikoma, co się chwali, ale za to Anthony
Leonardi III zdaje się rekompensować sobie tę powściągliwość w ostatnich
minutach seansu, dosłownie zawłaszczonych przez komputer. Agresywna opętana
dziewczyna z komputerowo oszpeconą twarzą i gęsta ciemność królująca na ulicach
miasta, która prezentuje się jeszcze bardziej kiczowato od tej pokazanej w
remake’u „Domu na Przeklętym Wzgórzu”… Po namyśle, przyznam chyba wyższość
wcześniejszym romantycznym wstawkom, które to w zderzeniu z efekciarstwem i
doprawdy miałką intrygą, szczątkowo przybliżoną w końcówce przynajmniej
wzbudzały we mnie jakieś emocje (niesmak, zażenowanie), w przeciwieństwie do
końcowego bzdurnego spektaklu, którego przyjęłam z całkowitą obojętnością. UWAGA
SPOILER Może poza odżegnywaniem się od kompromisów, co do losu protagonistów,
co muszę pochwalić, bo po takim scenariuszu spodziewałabym się raczej typowo
hollywoodzkiego unicestwienia zła i ostaniu się przy życiu całej szczęśliwej
rodzinki KONIEC SPOILERA.
Oglądałam wczoraj w tv, opis mnie zaciekawił. Wynudziłam się strasznie a szkoda, bo pomysł był fajny. Szkoda.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że przegapiłam. Mojemu M. z pewnością by się spodobał.
OdpowiedzUsuń