Pisarz
Stefano dostaje od swojej żony Alessandry starą maszynę do pisania
kupioną w lombardzie. Na taśmie mężczyzna znajduje odbitkę
zagadkowego tekstu, którego znaczenie postanawia zgłębić.
Kontaktuje się z nauczycielem akademickim, który informuje go, że
wspomniane w tekście Strefy K to obszary, w których nie obowiązują
prawa natury. Ponadto zdradza, że przed laty niejaki Paolo Zeder
poddał się eksperymentowi, który miał udowodnić jego teorię
mówiącą, że pochowanie w takim miejscu ciała zmarłej osoby
sprawi, że powstanie ona z martwych. Zaintrygowany Stefano, wbrew
sprzeciwom żony, postanawia odnaleźć poprzedniego właściciela
maszyny do pisania, którym jak się okazuje był były ksiądz,
Luigi Costa.
Włoski
reżyser, scenarzysta i producent Pupi Avati w światku horroru
zasłynął swoim „Domem śmiejących się okien”, którego
premiera przypadła na rok 1976. Cztery lata później ukazała się
ceniona przez wielu wielbicieli kina grozy „Makabra” Lamberto
Bavy, na podstawie scenariusza między innymi Avatiego. Pracował on
również nad scenariuszem kontrowersyjnego „Salo, czyli 120 dni
Sodomy”, filmu opartego na książce markiza de Sade, nie został
jednak wymieniony w czołówce. W 1996 roku pojawiła się
wyreżyserowana przez Avatiego „Tajemnica czarnoksiężnika”, na
podstawie jego własnego scenariusza, ale jeśli chodzi o jego
reżyserską działalność w gatunku horroru najczęściej wspomina
się jego „Dom śmiejących się okien” i „Zemstę żywych
trupów”. Ten ostatni we Włoszech był dystrybuowany pod tytułem
„Zeder”. Angielski („Revenge of the Dead”) i polski tytuł
mogą wprowadzić w błąd część opinii publicznej, ze względu na
skojarzenia z zombie movies George'a A. Romero, z konwencją
których obraz Pupi Avatiego nie ma nic wspólnego. Żywe trupy
oczywiście się pojawiają, fabuła filmu obraca się wokół motywu
wskrzeszania umarłych, ale scenarzyści, Pupi Avati, Maurizio
Costanzo i Antonio Avati, podchodzą do niego od zupełnie innej
strony niż zwykł to czynić George Romero.
Na
początku lat 80-tych XX wieku moda na brutalne horrory o
mięsożernych żywych trupach już trwała. „Noc żywych trupów”
i „Świt żywych trupów” w reżyserii George'a Romero, „Zombie pożeracze mięsa” Lucio Fulciego i inne musiały wzbudzić u
przynajmniej części opinii publicznej przekonanie, że horrory o
zombie są nierozerwanie związane ze skrajną przemocą, że taki
film najpewniej uraczy ich mnóstwem makabrycznych obrazów z
upiornymi antropofagicznymi bestiami w rolach agresorów. Patrząc
przez pryzmat tych oczekiwań wygląda więc na to, że Pupi Avati
„poszedł pod prąd” - jego „Zemsta żywych trupów”
odżegnuje się bowiem od co bardziej popularnych zombie movies
powstałych przed nią i to zarówno pod kątem fabuły, jak i od
strony technicznej. Fabuła jego filmu koncentruje się na motywie
wskrzeszania umarłych nie egzystuje jednak w ramach konwencji
rozpropagowanej przez George'a Romero. Zostaje on wpleciony w
amatorskie śledztwo pisarza Stefano, pragnącego zapoznać się z
tajnikami osobliwego tekstu odbitego na taśmie z maszyny do pisania
podarowanej mu przez żonę Alessandrę. Początkowa fascynacja tym
tematem z czasem przekształca się w obsesję – mężczyznę
wprost zżera ciekawość, trawi go nieodparte pragnienie zgłębienia
frapującej tajemnicy, posunięte do tego stopnia, że ma się
wrażenie, iż nic nie jest w stanie go powstrzymać przed
osiągnięciem obranego celu. Przysłowie mówi, że „ciekawość
to pierwszy stopień do piekła” i jak można się tego spodziewać
znajduje ono potwierdzenie w scenariuszu „Zemsty żywych trupów”.
Moment, w którym Stefano odnajduje dziwny zapis na taśmie
wmontowanej w maszynę do pisania jest wyraźnym sygnałem dla widza,
że mężczyzna właśnie wkroczył na ścieżkę prowadzącą do
zguby. Odbiorca natychmiast powinien wyrobić w sobie przekonanie, że
główny bohater najlepiej zrobi, jeśli przejdzie nad tym
znaleziskiem do porządku dziennego, że to jeden z tych sekretów,
których lepiej nie odkrywać. Horrory nader często konfrontują nas
z motywem wielkiej tajemnicy, czasem dając jasno do zrozumienia, że
nie powinno się podejmować żadnych prób jej zgłębienia.
Oczywiście, w takich przypadkach zawsze znajdzie się ciekawski
bohater, który wbrew wszystkim alarmistycznym sygnałom spróbuje
odkryć nieznane, na oczach być może „pukającego się w głowę”
widza. No tak, ale czy ci zdumieni lekkomyślnym postępowaniem
filmowej postaci widzowie będąc na jego miejscu nie próbowaliby
zaspokoić swojej ciekawość? Założę się, że niejeden z nich
zachowałby się podobnie... Dochodzenie Stefano (przekonująco
wykreowanego przez Gabriele Lavia) na dobre rozpoczyna przekazana mu
przez nauczyciela akademickiego informacja o tak zwanych Strefach K,
tj. obszarach posiadających moc wskrzeszania zmarłych.
Uatrakcyjniona przybliżeniem eksperymentu, któremu poddał się
przed laty Paolo Zeder, chcąc w ten sposób pozyskać dowód na
potwierdzenie swojej teorii o niezwykłych właściwościach Stref K.
Z punktu widzenia dobrze zaznajomionego z kinem grozy odbiorcy ta
rewelacja powinna jawić się niczym nieśmiałe wprowadzenie do
nierzadko wykorzystywanego w horrorze wątku niebezpiecznych badań
prowadzonych w imię postępu. Ludzkość od dawien dawna pragnie
zgłębić tajemnicę śmierci, możliwość jej zwalczenia byłaby
natomiast prawdziwym spełnieniem marzeń – „Zemsta żywych
trupów” nawiązuje do tego pragnienia poprzez osobliwe
eksperymenty dokonywane przez osobników zabawiających się we
Frankensteina. Znaleźli jednak prostszy sposób na ożywianie
zmarłych. Scenariusz skupia się na stopniowym odkrywaniu przez
Stefano tajników owego procederu, twórcy silnie więc uwypuklają
warstwę kryminalną, abstrahując od końcówki filmu (mowa
wyłącznie o płaszczyźnie tekstowej, nie technicznej) jedynie z
rzadka urozmaicając ją dodatkami charakterystycznymi dla filmowego
horroru.
„Zemsta
żywych trupów” w porównaniu do zombie movies nakręconych
przez chociażby George'a Romero wypada bardzo kameralnie. Pupi Avati
absolutnie nie był zainteresowany kręceniem kolejnego obrazu gore
przepełnionego odstręczającymi maszkarami żywiącymi się ludzkim
mięsem. Chociaż gwoli ścisłości pojawia się parę zbliżeń na
realistycznie się prezentujące obrażenia (głównie w prologu),
aczkolwiek zjawisko jest tak rzadkie, że zapewne nikomu nie postanie
w głowie pomysł włożenia tego obrazu w szufladkę opatrzoną
etykietką z napisem „gore”. „Zemsta żywych trupów”
jest bowiem horrorem nastrojowym – to sukcesywnie się
zagęszczający, przybrudzony klimat zbliżającego się zagrożenia,
tak ciężkie, że niemalże przygniatające, złowieszcze kadry
często okraszane szarpiącą nerwy, jazgotliwą ścieżką dźwiękową
skomponowaną przez Riza Ortolani, miały być głównym
dostarczycielem czystej trwogi, nie zaś makabryczne efekty
specjalne. I oprawie audiowizualnej istotnie niczego zarzucić nie
mogę – zwłaszcza ujęciom dziennym, bo wówczas paradoksalnie
groza zdawała się być nieporównanie bardziej namacalna niż w
sekwencjach nocnych. Najciaśniej oplotła mnie natomiast pod koniec
filmu, podczas penetracji przez głównego bohatera odgrodzonej
działki otaczającej niszczejący budynek odwiedzany przez
podejrzanych osobników. Ale z przebiegu długiego śledztwa Stefano
nie jestem do końca zadowolona, bowiem w mojej ocenie scenarzystom
zabrakło pomysłu na jego środkową część. Wstępne implikacje
spotkania na plebani z człowiekiem podającym się za księdza
(incydent jak ze „Strefy mroku”) poprzez wyraźną sugestię
agresywnego wkraczania nieznanego w zwyczajną, znaną nam
rzeczywistość przez jakiś czas dosłownie uskrzydlały fabułę
„Zemsty żywych trupów”, wespół ze wspomnianą już opowieścią
o Paolo Zederze i jego odkryciach. Ale ten fenomen nie trwał długo.
Z czasem akcja zaczęła wytracać pęd, pomimo ewidentnych starań
scenarzystów do wepchnięcia jej na powrót na tak atrakcyjną
ścieżkę, jaką mieliśmy okazję zaobserwować wcześniej.
Eksploatacja pewnego grobowca połączona z oszczędną w środkach
sugestią ingerencji sił nadprzyrodzonych, czy wieść o tragicznym
losie, jaki spotkał przyjaciela Stefano nie były w stanie wykrzesać
ze mnie takiego napięcia, jakie towarzyszyło mi podczas śledzenia
początkowej fazy śledztwa ciekawskiego pisarza. Mogłam co prawda
cieszyć oczy doskonałym wręcz klimatem, aczkolwiek wolałabym,
żeby w środkowej partii podrasowano go tekstowymi rewelacjami –
niekoniecznie efektami specjalnymi, bo i bez nich można zaserwować
widzom wielce intrygujące, windujące napięcie niespodzianki, czego
dowodem chociażby spotkanie Stefano z księżmi, od których uzyskał
jakże obłędną informację na temat człowieka, z którym
przeprowadził rozmowę. „Zemsta żywych trupów” sporo więc
traci przez niedopracowany scenariusz, przez ową nudnawą środkową
partię, wskakuje jednak na właściwe tory w swoich ostatnich
partiach. Głównie dzięki mocno podnoszącym napięcie odkryciom
Stefano poczynionym w chylącym się ku upadkowi, upiornie się
prezentującym budynku oraz w małym hoteliku, w którym się
zatrzymał. Widok wędrującego w sąsiednim budynku bladego
jegomościa, który powstał z martwych, jego mrożący krew w żyłach
śmiech wydobywający się z głośników podczas przeglądania przez
Stefano taśmy dokumentującej moment wskrzeszenia, czy wreszcie
dłonie przebijające się przez ścianę po to aby udusić
opierającego się o nią mężczyznę – wszystkie te idealnie
zrealizowane ustępy w połączeniu z wielce dramatycznym położeniem
głównego bohatera całkowicie rozproszyły nudę, która ogarnęła
mnie w środkowej części „Zemsty żywych trupów”. Nie tylko
dzięki warstwie tekstowej i płynącego z niej napięcia oraz kilku
upiornym dodatkom charakterystycznym dla horroru (minimalistycznym,
nieprzesadnie efekciarskim, co tylko podniosło poziom ich
wiarygodności), ale również za sprawą niebywale wręcz
zagęszczonego klimatu przytłaczającej nadnaturalności. Finałowi
także nie mogę odmówić perfekcjonizmu – jedna z powieści
pewnego znanego pisarza też się tak kończy. Czy kopiował, czy to
wynik zwykłego przypadku? Tego nie wiem – wiem tylko, że
podobieństwo jest tak ogromne, że nie sposób go nie zauważyć.
„Zemsta
żywych trupów” to w moim pojęciu horror bardzo nierówny,
niedopracowany na płaszczyźnie tekstowej, ponieważ na intrygujące
pociągnięcie środkowej partii scenarzystom wyraźnie zabrakło
pomysłu. W tej części trochę się szarpali - próbując ożywić
monotonną akcję, ale ich usilne starania jak dla mnie okazały się
bezproduktywne. Początkowym i końcowych sekwencjom oraz oprawie
audiowizualnej muszę jednak oddać niski pokłon i przez wzgląd
właśnie na te składowe czuję się w obowiązku polecić ten obraz
wielbicielom horrorów. Ale nie tym, którzy chcą sobie popatrzeć
na apokalipsę zombie.
Oglądałem którąś część "Żywych trupów", ale nie pamiętam którą - chyba Świt. W każdym razie pamiętam jak dziś, kiedy oglądając jadłem danie w 5 minut bolognese, wciągając makaron z pełnym zadowoleniem na gębie, a mój ojciec wszedł do pokoju w momencie kiedy akurat jadłem, a na ekranie jeden trup wcinał jelita itp. Mina ojca i odzywka w stylu - czy ty jesteś normalny? Hehehe. Widziałem jeszcze jedną część, ale też nie pamiętam już którą. Kiedyś musiałbym siąść i obejrzeć wszystkie Piątki, Koszmary, Żywe Trupy od najstarszych do najnowszych. :)
OdpowiedzUsuńFilm wyszedł kiedyś w cyklu "Horrory świata" wśród wielu wątpliwej jakości dzieł. Kupiłem płytkę głównie dlatego, że oglądałem wszystko jak leci, no i była tania z tego co pamiętam. Ogromne było moje zdziwienie, gdy go obejrzałem i okazał się bardzo fajnym, klimatycznym patrzydłem. Dla mnie to idealny film o żywych trupach, bo nie przepadam za konwencją zombiemovies, a ten jest zupełnie inny niż wszystkie. Ma pewne niedostatki, z momentami ciągnącą się fabułą na czele, ale to pewnie słobość większości włoskich filmów z tego okresu. Z pozostałych filmów o zombie nakręconych jakby "pod prąd" polecam "Dead of Night" z 1972 roku. Jak dla mnie to niesłusznie zapomniana perełka. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń