Stronki na blogu

poniedziałek, 5 czerwca 2017

„A Dark Song” (2016)

Sophia Howard wynajmuje dom na walijskiej wsi z zamiarem odprawienia w nim rytuału, w czym ma jej pomóc okultysta Joseph Solomon. Celem obrzędu jest przywołanie Anioła Stróża kobiety, którego będzie można poprosić o jedną przysługę. Sophia informuje Solomona, że będzie się ubiegać o rozmowę z jej zmarłym przed trzema laty kilkuletnim synkiem, okultysta również zamierza prosić o przysługę, ale przed rozpoczęciem rytuału nie zdradza kobiecie czego będzie ona dotyczyć. Do czasu zakończenia długiego obrzędu Sophia i Joseph nie będą mogli opuścić domu, kobieta będzie musiała również zmierzyć się z wieloma niedogodnościami, przejść przez ciężkie próby, organizowane przez apodyktycznego okultystę. Mężczyznę, przed którym coś zataiła, nie zdając sobie sprawy, że takie postępowanie może sprowadzić na nich wielkie niebezpieczeństwo.

Bardzo dobrze przyjęty przez większość wypowiadających się amerykańskich krytyków i dużą część zwykłych odbiorców horror nastrojowy Liama Gavina zatytułowany „A Dark Song” jest jego pełnometrażowym debiutem. Nie tylko w roli reżysera, również scenarzysty, wcześniej bowiem w obu funkcjach realizował się wyłącznie w krótkometrażowych obrazach. Irlandzko-brytyjski film zapunktował między innymi nietypowym podejściem do tematyki okultyzmu, w której ważną rolę odgrywają elementy charakterystyczne dla dramatu, ale nie bez znaczenia okazała się również minimalistyczna forma – z wyłączeniem końcówki odżegnywanie się od szerzącego się niczym zaraza w kinematografii bzdurnego efekciarstwa.

Zarys fabuły „A Dark Song” i opinie co poniektórych odbiorców tej produkcji kazały mi zasiąść do seansu z przeświadczeniem, że będę miała do czynienia z historią zbudowaną na dialogu, czymś na kształt „Rozmowy z gwiazdą” Steve'a Buscemiego i „Wenus w futrze” Romana Polańskiego: obrazów, które wprost uwielbiam. I rzeczywiście fabuła w pewnej mierze skonstruowana jest w oparciu o wymianę zdań między dwiema osobami, ale scenarzysta nie ograniczył się tylko do tego. Na szczęście, bo prawdę powiedziawszy konwersacje Sophii Howard z Josephem Solomonem nie intrygowały mnie w takim stopniu, jak miało to miejsce podczas projekcji wyżej przytoczonych produkcji. Ba, na ogół wręcz mnie nużyły. W większość polegały na wyłuszczaniu przez mężczyznę na użytek Sophii szczegółów projektu, którego mieli odwagę się podjąć – zaznajamianiu jej z okultystycznym przedsięwzięciem łącznie z jego ewentualnymi niepożądanymi konsekwencjami. Mnogość detali natury magicznej po jakimś czasie zaczęła mnie męczyć i to w takim stopniu, że z ulgą przyjęłabym wówczas nawet efekty komputerowe. Elementy, które w tym gatunku zazwyczaj są przeze mnie niepożądane, ale jak się okazało to zapatrywanie nie znalazło w pełni zastosowania podczas seansu „A Dark Song”. Wtrącenie „w pełni” ma dać do zrozumienia, że owe pragnienie ożywienia nudnawych konwersacji choćby nawet bzdurnymi efektami komputerowymi nie towarzyszyło mi przez cały czas. Głównie podczas wspomnianych wykładów Josepha Solomona, ale scenariusz na szczęście nie ogranicza się jedynie do tychże. W mojej ocenie największym superlatywem tego filmu jest zamknięcie akcji w... No właśnie, tutaj taka ciekawostka – otóż, jeśli wierzyć informacji, którą znalazłam w Sieci dom wynajęty przez główną bohaterkę był usytuowany w dwóch różnych miejscach. Z zewnątrz filmowano pewną irlandzką rezydencję, ale wszystkie wydarzenia rozgrywające się w środku zrealizowano w kamienicy, w efekcie dając widzom złudzenie osadzenia akcji w tej pierwszej nieruchomości. W każdym razie zamknięcie niemalże całej historii w mrocznych pomieszczeniach (niektórych całkiem przestronnych, innych na tyle ciasnych, żeby wywoływać w widzach nieco klaustrofobiczne odczucia) umownie znajdujących się w domostwie stojącym na walijskim zaciszu, którego jak się dowiadujemy pod żadnym pozorem nie wolno bohaterom opuścić przed zakończeniem rytuału, stwarza wrażenie swoistej intymności. Czy tego chcemy, czy nie zbliża nas do bohaterów, nad którymi zawisło, mocno odczuwalne widmo śmierci. W przypadku doświadczonego okultysty Josepha Solomona (w którego wcielił się Steve Oram moim zdaniem nieporównanie bardziej wiarygodny od partnerującej mu Catherine Walker) widzowi niekoniecznie będzie zależało na poczuciu więzi. Mężczyzna wszak wydaje się być mocno nieprzyjemnym typem – władczym formalistą szorstko, czasem wręcz okrutnie obchodzącym się z towarzyszącą mu kobietą, która notabene mu płaci i poprzez swoje poświęcenie ułatwia ewentualne spełnienie jego pragnienia przez Anioła Stróża. Ewentualne, bo tak na dobrą sprawę śledząc poczynania tej dwójki wprost nie sposób odsunąć od siebie podejrzenia, że pokładają wiarę w czymś, co nie ma prawa się wydarzyć. Liam Gavin żongluje dwiema domniemanymi interpretacjami – najpierw sugeruje nam, że protagoniści jedynie wmawiają sobie, że rytuał może dać wymierne korzyści, że osobliwe zjawiska, którym świadkujemy są jedynie wytworami ich osłabionych umysłów, po czym nakazuje nam przez jakiś czas w pełni podzielać ich pogląd. I tak w kółko, aż do przesadzonego w formie, moim zdaniem nazbyt jednoznacznego finału, który jednak niesie mądre, acz w żadnym razie nie odkrywcze przesłanie UWAGA SPOILER mówiące, że żywienie nienawiści jest łatwiejsze od przebaczenia, że do tego pierwszego nie potrzebujemy siły tak koniecznej do osiągnięcia tego drugiego. Aktem odwagi jest więc przebaczenie oprawcom, nie zaś pomszczenie krzywd swoich i swoich bliskich KONIEC SPOILERA.

Z uwagi na to, że Liam Gavin zmusza widza do częstego przeskakiwania z jednej prawdopodobnej interpretacji w drugą równie przekonującą, natura zagrożenia przez większą część seansu jest nieuchwytna. Widza chwilami będzie ogarniało przeświadczenie, że Sophia i Joseph niejako na własne życzenie sprowadzili na siebie gniew demonów, które starają się zapobiec ich spotkaniu z Aniołem Stróżem (lub Aniołami Stróżami, bo z tego ciągu okultystycznego bełkotu nie udało mi się wyłowić informacji, czy Joseph poprosi o przysługę swojego Anioła Stróża, czy zamierza skorzystać z pomocy Anioła Stróża Sophii – być może z nudów w tym momencie odbiegłam gdzieś myślami, albo scenarzysta nie uznał za stosowne tego sprecyzować). Innymi razy odbiorca będzie wypatrywał zagrożenia w trudnych warunkach, w jakich egzystują protagoniści oraz w zachowaniu ich samych. Joseph Solomon wierzy, że Anioł Stróż może się objawić tylko po przejściu doprawdy ciężkich prób, na które składają się między innymi długie powstrzymywanie się od snu i konsumpcji, oblewanie zmęczonej kobiety lodowatą wodą, spożycie trującego grzyba, czy wypicie małej porcji jego krwi. To ostatnie miało chyba zniesmaczyć odbiorców, ale osoby obyci z horrorami wampirycznymi najprawdopodobniej skwitują owe starania lekkim wzruszeniem ramion. Natomiast zainteresować może ich (i pozostałych odbiorców „A Dark Song”) niezwykły przebieg tej części rytuału, który w pierwszej chwili pewnie odczytają jako dowód zbliżenia się przez Sophię do sfery nadprzyrodzonej, zaraz potem powinni jednak przypomnieć sobie o słabej kondycji kobiety, która to być może wpływa na jej postrzeganie rzeczywistości. Same składowe okultystycznego obrządku śledziłam z dużym zainteresowaniem, choć skłamałabym, gdybym napisała, że dostarczyły mi jakichś niezapomnianych, niezwykle silnych wrażeń. Ubolewałam jednak nad klimatem, który owszem jak na współczesne kino grozy był całkiem mroczny, dostarczał nawet odrobiny wspomnianych już klaustrofobicznych odczuć, niemniej wydaje mi się, że twórcy nie wykorzystali w pełni potencjału drzemiącego w miejscu akcji. Gdyby ciemne barwy lekko przybrudzono, a wydarzenia rozgrywające się w mniejszych pomieszczeniach starego domostwa sfilmowano w sposób, który zgoła dosadniej atakowałby zmysły widza nieprzyjemnym poczuciem przygniatania bohaterów, a więc i jego samego, trudną do zniesienia ciężką grozą, najprawdopodobniej teraz rozpływałabym się w zachwytach nad atmosferą. Nie miałabym też nic przeciwko częstszemu filmowaniu irlandzkich krajobrazów – przepięknych zielonych pól i wzniesień rozciągających się pod spowitym ciężkimi chmurami niebem, nadającemu scenerii ponurych odcieni, nieprzysłaniających jednakże nieskończonego uroku tego miejsca, a właściwie uwypuklających go na równi z akcentowaniem czającego się niebezpieczeństwa. Szkoda, że tak rzadko raczono mnie owym naturalnym pięknem, bo w tych kilku krótkich ustępach operatorzy i oświetleniowcy wykazali się naprawdę ogromnym talentem, niemalże hipnotyzując mnie nieposkromionym pięknem natury. W ogólnym rozrachunku strona techniczna nie prezentuje się jednak źle – atmosfera jak na standardy współczesnych horrorów wypada całkiem zacnie, chociaż oczywiście można ją było podrasować, wykazać się większą śmiałością w jej tworzeniu. Napięcia również mogłoby być trochę więcej zwłaszcza w środkowej partii filmu, pełnej tylu nudnych przestojów, że chwilami musiałam walczyć z pragnieniem przerwania projekcji.

Niestety, nie mogę zawtórować jak się wydaje większości krytykom wychwalającym „A Dark Song”. W przeciwieństwie do tychże nie uważam tej produkcji za jedno z ciekawszych osiągnięć współczesnej kinematografii grozy, za obraz, z którym powinien zapoznać się każdy długoletni wielbiciel horrorów. Nie jestem nawet przekonana, co do tego, że fani minimalistycznego podejścia do owego gatunku poczują się w pełni usatysfakcjonowani pełnometrażowym debiutem Liama Gavina. Bo ja do tego grona się zaliczam, ale choć summa summarum odebrałam ten obraz na plus do czystego zachwytu mi jeszcze daleko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz