Sophia
Howard wynajmuje dom na walijskiej wsi z zamiarem odprawienia w nim
rytuału, w czym ma jej pomóc okultysta Joseph Solomon. Celem
obrzędu jest przywołanie Anioła Stróża kobiety, którego będzie
można poprosić o jedną przysługę. Sophia informuje Solomona, że
będzie się ubiegać o rozmowę z jej zmarłym przed trzema laty
kilkuletnim synkiem, okultysta również zamierza prosić o
przysługę, ale przed rozpoczęciem rytuału nie zdradza kobiecie
czego będzie ona dotyczyć. Do czasu zakończenia długiego obrzędu
Sophia i Joseph nie będą mogli opuścić domu, kobieta będzie
musiała również zmierzyć się z wieloma niedogodnościami,
przejść przez ciężkie próby, organizowane przez apodyktycznego
okultystę. Mężczyznę, przed którym coś zataiła, nie zdając
sobie sprawy, że takie postępowanie może sprowadzić na nich
wielkie niebezpieczeństwo.
Bardzo
dobrze przyjęty przez większość wypowiadających się
amerykańskich krytyków i dużą część zwykłych odbiorców
horror nastrojowy Liama Gavina zatytułowany „A Dark Song” jest
jego pełnometrażowym debiutem. Nie tylko w roli reżysera, również
scenarzysty, wcześniej bowiem w obu funkcjach realizował się
wyłącznie w krótkometrażowych obrazach. Irlandzko-brytyjski film
zapunktował między innymi nietypowym podejściem do tematyki
okultyzmu, w której ważną rolę odgrywają elementy
charakterystyczne dla dramatu, ale nie bez znaczenia okazała się
również minimalistyczna forma – z wyłączeniem końcówki
odżegnywanie się od szerzącego się niczym zaraza w kinematografii
bzdurnego efekciarstwa.
Zarys
fabuły „A Dark Song” i opinie co poniektórych odbiorców tej
produkcji kazały mi zasiąść do seansu z przeświadczeniem, że
będę miała do czynienia z historią zbudowaną na dialogu, czymś
na kształt „Rozmowy z gwiazdą” Steve'a Buscemiego i „Wenus w
futrze” Romana Polańskiego: obrazów, które wprost uwielbiam. I
rzeczywiście fabuła w pewnej mierze skonstruowana jest w oparciu o
wymianę zdań między dwiema osobami, ale scenarzysta nie ograniczył
się tylko do tego. Na szczęście, bo prawdę powiedziawszy
konwersacje Sophii Howard z Josephem Solomonem nie intrygowały mnie
w takim stopniu, jak miało to miejsce podczas projekcji wyżej
przytoczonych produkcji. Ba, na ogół wręcz mnie nużyły. W
większość polegały na wyłuszczaniu przez mężczyznę na użytek
Sophii szczegółów projektu, którego mieli odwagę się podjąć –
zaznajamianiu jej z okultystycznym przedsięwzięciem łącznie z
jego ewentualnymi niepożądanymi konsekwencjami. Mnogość detali
natury magicznej po jakimś czasie zaczęła mnie męczyć i to w
takim stopniu, że z ulgą przyjęłabym wówczas nawet efekty
komputerowe. Elementy, które w tym gatunku zazwyczaj są przeze mnie
niepożądane, ale jak się okazało to zapatrywanie nie znalazło w
pełni zastosowania podczas seansu „A Dark Song”. Wtrącenie „w
pełni” ma dać do zrozumienia, że owe pragnienie ożywienia
nudnawych konwersacji choćby nawet bzdurnymi efektami komputerowymi
nie towarzyszyło mi przez cały czas. Głównie podczas wspomnianych
wykładów Josepha Solomona, ale scenariusz na szczęście nie
ogranicza się jedynie do tychże. W mojej ocenie największym
superlatywem tego filmu jest zamknięcie akcji w... No właśnie,
tutaj taka ciekawostka – otóż, jeśli wierzyć informacji, którą
znalazłam w Sieci dom wynajęty przez główną bohaterkę był
usytuowany w dwóch różnych miejscach. Z zewnątrz filmowano pewną
irlandzką rezydencję, ale wszystkie wydarzenia rozgrywające się w
środku zrealizowano w kamienicy, w efekcie dając widzom złudzenie
osadzenia akcji w tej pierwszej nieruchomości. W każdym razie
zamknięcie niemalże całej historii w mrocznych pomieszczeniach
(niektórych całkiem przestronnych, innych na tyle ciasnych, żeby
wywoływać w widzach nieco klaustrofobiczne odczucia) umownie
znajdujących się w domostwie stojącym na walijskim zaciszu,
którego jak się dowiadujemy pod żadnym pozorem nie wolno bohaterom
opuścić przed zakończeniem rytuału, stwarza wrażenie swoistej
intymności. Czy tego chcemy, czy nie zbliża nas do bohaterów, nad
którymi zawisło, mocno odczuwalne widmo śmierci. W przypadku
doświadczonego okultysty Josepha Solomona (w którego wcielił się
Steve Oram moim zdaniem nieporównanie bardziej wiarygodny od
partnerującej mu Catherine Walker) widzowi niekoniecznie będzie
zależało na poczuciu więzi. Mężczyzna wszak wydaje się być
mocno nieprzyjemnym typem – władczym formalistą szorstko, czasem
wręcz okrutnie obchodzącym się z towarzyszącą mu kobietą, która
notabene mu płaci i poprzez swoje poświęcenie ułatwia ewentualne
spełnienie jego pragnienia przez Anioła Stróża. Ewentualne, bo
tak na dobrą sprawę śledząc poczynania tej dwójki wprost nie
sposób odsunąć od siebie podejrzenia, że pokładają wiarę w
czymś, co nie ma prawa się wydarzyć. Liam Gavin żongluje dwiema
domniemanymi interpretacjami – najpierw sugeruje nam, że
protagoniści jedynie wmawiają sobie, że rytuał może dać
wymierne korzyści, że osobliwe zjawiska, którym świadkujemy są
jedynie wytworami ich osłabionych umysłów, po czym nakazuje nam
przez jakiś czas w pełni podzielać ich pogląd. I tak w kółko,
aż do przesadzonego w formie, moim zdaniem nazbyt jednoznacznego
finału, który jednak niesie mądre, acz w żadnym razie nie
odkrywcze przesłanie UWAGA SPOILER mówiące, że żywienie
nienawiści jest łatwiejsze od przebaczenia, że do tego pierwszego
nie potrzebujemy siły tak koniecznej do osiągnięcia tego drugiego.
Aktem odwagi jest więc przebaczenie oprawcom, nie zaś pomszczenie
krzywd swoich i swoich bliskich KONIEC SPOILERA.
Z
uwagi na to, że Liam Gavin zmusza widza do częstego przeskakiwania
z jednej prawdopodobnej interpretacji w drugą równie przekonującą,
natura zagrożenia przez większą część seansu jest nieuchwytna.
Widza chwilami będzie ogarniało przeświadczenie, że Sophia i
Joseph niejako na własne życzenie sprowadzili na siebie gniew
demonów, które starają się zapobiec ich spotkaniu z Aniołem
Stróżem (lub Aniołami Stróżami, bo z tego ciągu okultystycznego
bełkotu nie udało mi się wyłowić informacji, czy Joseph poprosi
o przysługę swojego Anioła Stróża, czy zamierza skorzystać z
pomocy Anioła Stróża Sophii – być może z nudów w tym momencie
odbiegłam gdzieś myślami, albo scenarzysta nie uznał za stosowne
tego sprecyzować). Innymi razy odbiorca będzie wypatrywał
zagrożenia w trudnych warunkach, w jakich egzystują protagoniści
oraz w zachowaniu ich samych. Joseph Solomon wierzy, że Anioł Stróż
może się objawić tylko po przejściu doprawdy ciężkich prób, na
które składają się między innymi długie powstrzymywanie się od
snu i konsumpcji, oblewanie zmęczonej kobiety lodowatą wodą,
spożycie trującego grzyba, czy wypicie małej porcji jego krwi. To
ostatnie miało chyba zniesmaczyć odbiorców, ale osoby obyci z
horrorami wampirycznymi najprawdopodobniej skwitują owe starania
lekkim wzruszeniem ramion. Natomiast zainteresować może ich (i
pozostałych odbiorców „A Dark Song”) niezwykły przebieg tej
części rytuału, który w pierwszej chwili pewnie odczytają jako
dowód zbliżenia się przez Sophię do sfery nadprzyrodzonej, zaraz
potem powinni jednak przypomnieć sobie o słabej kondycji kobiety,
która to być może wpływa na jej postrzeganie rzeczywistości.
Same składowe okultystycznego obrządku śledziłam z dużym
zainteresowaniem, choć skłamałabym, gdybym napisała, że
dostarczyły mi jakichś niezapomnianych, niezwykle silnych wrażeń.
Ubolewałam jednak nad klimatem, który owszem jak na współczesne
kino grozy był całkiem mroczny, dostarczał nawet odrobiny
wspomnianych już klaustrofobicznych odczuć, niemniej wydaje mi się,
że twórcy nie wykorzystali w pełni potencjału drzemiącego w
miejscu akcji. Gdyby ciemne barwy lekko przybrudzono, a wydarzenia
rozgrywające się w mniejszych pomieszczeniach starego domostwa
sfilmowano w sposób, który zgoła dosadniej atakowałby zmysły
widza nieprzyjemnym poczuciem przygniatania bohaterów, a więc i
jego samego, trudną do zniesienia ciężką grozą,
najprawdopodobniej teraz rozpływałabym się w zachwytach nad
atmosferą. Nie miałabym też nic przeciwko częstszemu filmowaniu
irlandzkich krajobrazów – przepięknych zielonych pól i wzniesień
rozciągających się pod spowitym ciężkimi chmurami niebem,
nadającemu scenerii ponurych odcieni, nieprzysłaniających jednakże
nieskończonego uroku tego miejsca, a właściwie uwypuklających go
na równi z akcentowaniem czającego się niebezpieczeństwa. Szkoda,
że tak rzadko raczono mnie owym naturalnym pięknem, bo w tych kilku
krótkich ustępach operatorzy i oświetleniowcy wykazali się
naprawdę ogromnym talentem, niemalże hipnotyzując mnie
nieposkromionym pięknem natury. W ogólnym rozrachunku strona
techniczna nie prezentuje się jednak źle – atmosfera jak na
standardy współczesnych horrorów wypada całkiem zacnie, chociaż
oczywiście można ją było podrasować, wykazać się większą
śmiałością w jej tworzeniu. Napięcia również mogłoby być
trochę więcej zwłaszcza w środkowej partii filmu, pełnej tylu
nudnych przestojów, że chwilami musiałam walczyć z pragnieniem
przerwania projekcji.
Niestety,
nie mogę zawtórować jak się wydaje większości krytykom
wychwalającym „A Dark Song”. W przeciwieństwie do tychże nie
uważam tej produkcji za jedno z ciekawszych osiągnięć
współczesnej kinematografii grozy, za obraz, z którym powinien
zapoznać się każdy długoletni wielbiciel horrorów. Nie jestem
nawet przekonana, co do tego, że fani minimalistycznego podejścia
do owego gatunku poczują się w pełni usatysfakcjonowani
pełnometrażowym debiutem Liama Gavina. Bo ja do tego grona się
zaliczam, ale choć summa summarum odebrałam ten obraz na plus do
czystego zachwytu mi jeszcze daleko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz