Lockhart,
młody pracownik nowojorskiej korporacji zajmującej się usługami
finansowymi, zostaje wysłany przez członków zarządu do ośrodka
odnowy biologicznej w Alpach Szwajcarskich. Jego zadaniem jest
sprowadzenie przebywającego tam od dłuższego czasu prezesa firmy,
Pembroke'a. Zarządzana przez doktora Heinreicha Volmera, usytuowana
w malowniczej, zacisznej okolicy placówka świadczy usługi głównie
majętnym ludziom w podeszłym wieku, którzy wydają się być
silnie zadomowieni w tym miejscu. Lockhart przybywa do ośrodka parę
minut po upłynięciu wyznaczonej pory odwiedzin pensjonariuszy.
Postanawia więc przenocować w hotelu i wrócić nazajutrz, ale w
drodze powrotnej ma wypadek, po którym budzi się w ośrodku Volmera
z nogą w gipsie. Dyrektor placówki informuje go, że uprzedził
jego przełożonego o zaistniałym incydencie i nie miał on nic
przeciwko temu, aby Lockhart został w ośrodku do czasu odzyskania
pełni sił. Nowy pacjent Volmera szybko zauważa, że z tym miejscem
jest coś nie w porządku. Ma wszelkie powody, by przypuszczać, że
personel poświęca się jakimś niecnym praktykom, ofiarami których
najprawdopodobniej padają pensjonariusze mający podejrzanie
entuzjastyczne nastawienie do tego miejsca.
Amerykański
reżyser Gore Verbinski w światku kina grozy zasłynął jako twórca
jednego z najbardziej docenianych XXI-wiecznych remake'ów horrorów
- „The Ring” z 2002 roku z Naomi Watts w roli głównej. Ale
najwięcej serc skradło jego późniejsze przedsięwzięcie, trzy
pierwsze części „Piratów z Karaibów” z niezapomnianą kreacją
Johnny'ego Deppa, wcielającego się w postać kapitana Jacka
Sparrowa. Po długiej przerwie Gore Verbinski powraca do stylistyki
horroru w swoim wysokobudżetowym „Lekarstwie na życie”, na
podstawie scenariusza Justina Haythe'a. Szacuje się, że na
realizację i dystrybucję omawianej produkcji przeznaczono
czterdzieści milionów dolarów – dużo jak na horror, a więc w
związku z tym, że większość tych droższy współczesnych filmów
grozy w mojej ocenie nie przedstawia sobą jakiejś większej
wartości, nie byłam nastrojona pozytywnie do „Lekarstwa na
życie”. Wiem, że takie zapatrywanie plasuje się w mniejszości,
że większa część opinii publicznej zdecydowanie chętniej sięga
po wysokobudżetowe horrory – ja jednak wychodzę z założenia (na
poparcie którego mam rozliczne dowody), że prawdziwe perełki w
dzisiejszych czasach łatwiej odnaleźć w gronie tanich produkcji
niż wysokobudżetowych, rozreklamowanych tworów.
Jeśli
wierzyć informacjom zamieszczonym na co poniektórych stronach
internetowych budżet przeznaczony na realizację i dystrybucję
„Lekarstwa na życie” nie zwrócił się, można więc chyba
mówić o może nie totalnej, ale z pewnością mocno odczuwalnej
klęsce finansowej. Nie jestem w sumie zaskoczona takim wynikiem –
nie po tym, co zobaczyłam, a ujrzałam obraz, który odżegnuje się
od jakże popularnych w dzisiejszych czasach technik straszenia,
którego twórcy wbrew moim obawom nie przeznaczyli dużej części
zgromadzonych dolarów na efekty komputerowe i którzy w ogóle nie
byli zainteresowani kręceniem kolejnego plastikowego straszaka
wprost przepełnionego prymitywnymi jump scenkami. Właściwie
to nie mogłam uwierzyć w to, co widzę, pamiętałam bowiem o owych
nieszczęsnych czterdziestu milionach dolarów, które kazały mi
przygotować się na maksymalnie efekciarskie, wyjałowione z klimatu
i opowiadające jakąś miałką historyjkę kino. A tymczasem
dostałam coś zgoła odmiennego. Mimo że specyficzna atmosfera,
jakże nieprzystająca do większości współczesnych horrorów
głównego nurtu, atakowała moje zmysły już od wstępnych partii
„Lekarstwa na życie”, jeszcze przez jakiś czas nie udało mi
się wyzbyć nieufności – dopiero w trakcie środkowej części
seansu przestałam przygotowywać się na żałosny pokaz
komputerowego efekciarstwa. Benjamin Wallfisch, mężczyzna
odpowiedzialny za ścieżkę dźwiękową moim zdaniem całkowicie
zasłużył sobie na nie jedną, ale kilka prestiżowych nagród
filmowych. Muzyczny motyw przewodni, niezwykle nastrojowa kompozycja
często nucona dziewczęcym głosem, niemalże mnie zahipnotyzowała.
Byłam wprost oczarowana tą prostą, acz niebywale klimatyczną
oprawą dźwiękową, która znacznie intensyfikowała aurę
zagrożenia uwypuklaną przez scenariusz, z której również
emanowała spora porcja złowrogiej osobliwości. Nie bez znaczenia
był również wkład uzdolnionych operatorów i oświetleniowców –
ludzi, którym zawdzięczamy te nietypowe barwy (coś jakby
sposępniałe pastele), które moim zdaniem przyczyniły się do
wyniesienia płaszczyzny atmosferycznej na nowy poziom. Nie
zdziwiłabym się, gdyby wkrótce powstało parę horrorów
utrzymanych w podobnej tonacji, nawet chciałabym, żeby „Lekarstwo
na życie” stało się wyznacznikiem nowej jakości. Biorąc jednak
pod uwagę niskie wpływy z biletów skłaniam się jednak ku
przypuszczeniu, że dziełko Gore Verbinskiego zainspiruje co
najwyżej kilku filmowców, a tymczasem większość mainstreamowych
horrorów pozostanie w szponach plastiku. Bardzo dobrym wyborem
okazało się miejsce akcji, które doskonale koegzystowało z
warstwą audiowizualną, tj. wydobywało maksimum korzyści z
technicznego zamysłu filmowców, który z kolei intensyfikował
wyraźnie złowrogą kuriozalność tego miejsca. Główny bohater,
Lockhart, w którego wcielił się charyzmatyczny Dane DeHaan, jest
ambitnym pracownikiem korporacji, który swoje dotychczasowe dorosłe
życie podporządkowuje realizowaniu pragnienia o szybkim pięciu się
po szczeblach kariery zawodowej. Młody mężczyzna jest typowym
yuppie, stawiającym przed sobą dalekosiężne cele, który z
pogardą spogląda na ludzi potrafiących cieszyć się drobnostkami
i niewykazujących chęci przystąpienia do „wyścigu szczurów”.
Moim zdaniem takie typy są największymi niewolnikami systemu,
wyznawcami konsumpcjonizmu, którzy chyba nigdy nie zaznają
prawdziwego szczęścia, bo ciągle chcą więcej i więcej, bo
materialistyczny apetyt rośnie w miarę jedzenia. A najsmutniejsze w
tym wszystkim jest to, że nawet nie zdają sobie sprawy z tego (albo
w ogóle się tym nie przejmują), że są jedynie nic nieznaczącymi
narzędziami w rękach możnych tego świata, „grubych ryb”,
traktujących ich jak bezmózgie marionetki mające za zadanie
powiększać ich majątki. Scenarzysta „Lekarstwa na życie”
starał się potępić takie podejście do świata, pokazać widzom
bezsens folgowania swoim materialistycznym popędom, nie uczynił
tego jednak poprzez gloryfikowanie zgoła odmiennej postawy. Nie
wydaje mi się, żeby uważał, że dobrą alternatywą jest
popadanie w drugą skrajność, czyli odizolowanie się od
wielkomiejskiego zgiełku w imię dożywotniego relaksu. Jeśli już
to opowiedział się za czymś pośrodku – bardziej urozmaiconym
trybem życia od tego toczonego w ośrodku odnowy biologicznej
doktora Volmera (bardzo dobra kreacja Jasona Isaacsa), nienaznaczonym
jednak maniakalnymi staraniami o awans.
Fabuła
„Lekarstwa na życie” rozwija się bardzo nieśpiesznie –
niemalże każdy punkt kulminacyjny poprzedza bardzo długie
stopniowanie klimatu: wzrastające, lekko opadające i znowu
wzrastające poczucie zagrożenia, choć podejrzewam, że sporo
widzów nie dostrzeże owej nieskrępowanej zabawy atmosferą grozy i
napięciem, przyjmując to raczej w kategoriach denerwujących
przestojów. Wziąwszy pod uwagę fakt, że „Lekarstwo na życie”
trwa niemalże dwie i pół godziny, a zdecydowana większość tego
czasu została spożytkowana na snucie klimatycznej, zupełnie
pozbawionej efekciarskich „ozdobników” historii mężczyzny
uwięzionego w ośrodku zarządzanym przez podejrzanie się
prezentującego doktorka (domniemanego burzyciela, czyli typ
antybohatera kojarzony przede wszystkim z horrorami science fiction),
pełnym klientów w podeszłym wieku (i jednej tajemniczej młodej
kobiety - świetna kreacja Mii Goth) którzy jak sami mówią nie
czują potrzeby opuszczenia placówki i starają się wyleczyć z
jakichś chorób, objawów których Lockhart nie potrafi dostrzec. Od
chwili dotarcia głównego bohatera do malowniczego ośrodka, w
którym jak wieść niesie przed laty doszło do pewnej tragedii z
udziałem między innymi barona, który wszedł w kazirodczy związek
ze swoją własną siostrą, bez żadnych wysiłków ze swojej strony
zaczęłam wsiąkać w tę opowieść. Gore Verbinski zaoferował mi
wszak coś, czym nieczęsto raczą mnie współczesne mainstreamowe
horrory, a mianowicie pełne oddanie fabule, koncentrację na snuciu
ciekawej opowieści z równoczesnym baczeniem na klimatyczną oprawę,
przy daleko idącej minimalizacji efekciarstwa. Daleko idącej, ale
nie kompletnej, bo wspomniane dodatki się oczywiście pojawiają,
rzadko, ale nie można powiedzieć, że wcale ich nie ma. Czasem
jawią się aż nazbyt sztucznie (sekwencja z jeleniem, który
doprowadza do wypadku z udziałem Lockharta i taksówkarza), innymi
razy udaje im się osiągnąć zamierzony cel – a przynajmniej mnie
zniesmaczył moment przewiercania zęba – ale najważniejsze jest
to, że Gore Verbinski nie pozwala im zdominować tej historii.
Efekty specjalne, włącznie z jakże istotnymi dla fabuły węgorzami
traktuje jak drobne dodatki, czasami rozpędzające akcję, ale
nieprzykrywające walorów atmosferycznych i tekstowych. Scenariusz
co prawda znaczy duża przewidywalność – właściwie każdy
zaplanowany zwrot akcji na długo przed jego nastaniem poprzedzają
różnego rodzaju łatwo dające się odczytać akcenty, Justin
Haythe poprzez nie uprzedza fakty, ale jeśli o mnie chodzi to w
ogóle nie obniżało to radości jaką czerpałam ze śledzenia tej
historii. Trochę przypominała mi „Wyspę tajemnic” Martina
Scorsese, wydaje mi się jednak, że więcej zapożyczała
z tradycji horrorów i thrillerów science fiction, podchodząc jednak do niej od
nieco odmiennej strony niźli ta, którą najczęściej obdarowują
nas tego rodzaju filmy. Wyglądało to tak, jakby łączono dwie
różne stylistyki – motyw tajemniczych eksperymentów, którymi
kieruje klasyczny typ burzyciela z atmosferą osobliwości i
wzrastającej paranoi. Zabieg zbliżony do tego zaprezentowanego między innymi w „Żonach ze Stepford” i czerpiącego z nich
„Uciekaj!”, choć radzę nie spodziewać się dokładnie takiej
samej tematyki, jak w którymś ze wspomnianych obrazów. Justin
Haythe pochyla się nad silnie wyeksploatowanym motywem być może tylko rzekomego (bo przeplatanego z sugestią choroby psychicznej głównego bohatera) haniebnego
eksperymentu, którego domniemany cel również do odkrywczych nie należy, ale
mam wrażenie, że w szczegółach nie kopiował żadnego znanego mi
dzieła, że postanowił zbudować na tym popularnym wątku własną
opowieść, tj. z pomocą Gore'a Verbinskiego, który wspomagał go w
obmyślaniu tej historii, nie biorąc jednak udziału w przelewaniu
jej na karty scenariusza.
„Lekarstwo
na życie” niezmiernie mnie zaskoczyło, a właściwie to wprawiło
w osłupienie, bo po takim wygórowanym budżecie spodziewałam się
jakiejś efekciarskiej papki dla mas, a dostałam klimatyczną,
niebywale wciągającą opowieść, w której nie widać przejawów
tego potwornego plastiku szpecącego tak wiele współczesnych
horrorów, zwłaszcza tych z głównego nurtu, do którego „Lekarstwo
na życie” przecież się wpisuje... Gore Verbinski pokazał, że
dla niego ważniejsze jest snucie interesującej opowieści i dbałość
o klimatyczną warstwę audiowizualną od popisywania się drogimi
efektami, że ma w poważaniu tak popularne w dzisiejszych czasach
jump scenki, że stać go na coś więcej, na coś
nieporównanie trudniejszego, choć niekoniecznie bardziej
docenianego przez dużą część dzisiejszej publiki.
Trochę się dłuży, ale z drugiej strony ma tak niesamowity klimat i scenerię, że można mu to z powodzeniem wybaczyć. Mój mąż był absolutnie zachwycony otoczeniem i zamkiem i choć oglądaliśmy go w minioną niedzielę, to nie przestaje powtarzać, że baaardzo mu się podobał i chciałby takich więcej.
OdpowiedzUsuń