Stronki na blogu

sobota, 3 czerwca 2017

„Berlin Syndrome” (2017)

Australijka Clare zwiedza Berlin, łącząc turystykę ze swoim zamiłowaniem do fotografowania. Podczas jednego ze spacerów poznaje Andiego, Niemca nauczającego angielskiego w jednej ze szkół sportowych. Młoda kobieta tak dobrze czuje się w jego towarzystwie, że postanawia przełożyć swoje plany wyjazdu z Berlina. Po upojnej nocy w mieszkaniu Andiego Clare odkrywa, że przed wyjściem do pracy mężczyzna nie zostawił jej klucza. Spędza więc większość dnia w zamknięciu, ale daje się przekonać późniejszym tłumaczeniom gospodarza, który utrzymuje, że zapomniał o zostawieniu klucza. Nazajutrz Clare nabiera przekonania, że stała się więźniem nowo poznanego mężczyzny, że nie zamierza on wypuścić jej z mieszkania. Andi chce, żeby młoda kobieta spędzała czas wyłącznie w jego towarzystwie. Pragnie mieć ją tylko dla siebie i nie waha się odpowiadać przemocą na przejawy nieposłuszeństwa ze strony Clare.

„Berlin Syndrome” to australijski thriller psychologiczny w reżyserii Cate Shortland, do którego scenariusz napisał Shaun Grant. Za podstawę posłużyła powieść Melanie Joosten o tym samym tytule pierwotnie opublikowana w 2011 roku. Prace nad filmową adaptacją rozpoczęły się w 2015 roku, a jej pierwszy pokaz odbył się dwa lata później na Sundance Film Festival. Ekranowa wersja „Berlin Syndrome” została dobrze przyjęta przez amerykańskich krytyków i dużą część zwykłych odbiorców, pomimo rzekomych różnic w stosunku do literackiego pierwowzoru. Piszę „rzekomych”, bo książki nie czytałam, nie jestem więc w stanie zweryfikować tego poglądu wyrażanego przez co poniektórych odbiorców powieściowego „Berlin Syndrome”.

Biorąc pod uwagę styl obrany przez Cate Shortland pozytywna reakcja tak wielu dotychczasowych odbiorców jej „Berlin Syndrome” może zdumiewać. W końcu współczesnym filmowcom nieczęsto udaje się zadowolić dużą część opinii publicznej tak minimalistycznym podejściem do procesu tworzenia – w dzisiejszych czasach więcej sympatyków zyskują efekciarskie, plastikowe obrazy, z których nie przebija nawet krztyna taniości, w poczet których „Berlin Syndrome” nie sposób wtłoczyć. Cate Shortland nakręciła bardzo kameralny psychothriller, skąpiąc efektów specjalnych i odżegnując się od zawrotnego tempa akcji, koncentrując się przede wszystkim na niecodziennej relacji kobiety i mężczyzny, ofiary i kata, niewolnicy i oprawcy, którego motywuje pragnienie odnalezienia szczęścia u boku młodej wybranki. Motyw często wałkowany w kinie, którego jednym z najbardziej docenianych reprezentantów jest „Kolekcjoner” Williama Wylera z 1965 roku, nie oznacza to wcale, że przedstawienie go w sposób atrakcyjny dla spragnionego mocnych wrażeń współczesnego odbiorcę jest niemożliwe. Uparte trzymanie się mocno wyeksploatowanej konwencji dla mnie nigdy nie było przesłanką negatywną, dlatego w ogóle nie zdziwiła mnie moja całkowita akceptacja schematycznego scenariusza. Reakcja byłaby zapewne wprost odwrotna, gdyby Cate Shortland inaczej rzecz zrealizowała, a Shaun Grant zdecydował się ożywić swój scenariusz rożnego rodzaju kombinacjami. Proste, oszczędne w środkach spojrzenie twórców „Berlin Syndrome” na osobliwą relację kobiety i mężczyzny rozwijającą się na ograniczonej przestrzeni zapewne nie angażowałoby tak bardzo, gdyby nie silne skupienie na sferze emocjonalnej, którą intensyfikują przybrudzone, wyblakłe zdjęcia. W niedużym mieszkaniu Andiego (udana kreacja Maxa Riemelta) znajdującym się w starej kamienicy niezajmowanej przez innych lokatorów (poza bezdomnymi szukającymi chwilowego schronienia), usytuowanej w uboższej części Berlina niezmiennie zalega przygniatająca wręcz aura beznadziei. Dusząca atmosfera spowijająca wszystkie pomieszczenia - zatarte kontury, lekko ziarniste obrazy i świadomość pozostawania głównej bohaterki w pułapce bez wyjścia przyczyniają się ponadto do wizualnego jakże jaskrawego podkreślania ściskającej krtań izolacji i całkowitego uzależnienia od mocno zaburzonego osobnika. Clare, w którą w znakomitym stylu wcieliła się Teresa Palmer (m.in. „Wiecznie żywy” i „Kiedy gasną światła”) stanowi obiekt pożądania Andiego. Mężczyzna marzy o szczęśliwym związku z ukochaną kobietą – problem w tym, że w jego pojęciu takowy gwarantuje jedynie odcięcie obiektu swoich westchnień od świata zewnętrznego. Uznaje, że jego wybranka powinna cały czas spędzać w małym mieszkanku, czekając aż wróci z pracy, aby cieszyć się wyłącznie jego towarzystwem (bądź jeśli przyjąć drugą możliwą interpretację znajduje przyjemność jedynie w procesie podporządkowywania sobie kobiety, tracąc nią zainteresowanie, gdy uda mu się osiągnąć obrany cel). Nie wiem jak inni, ale ja dostrzegłam w tym echa filozofii niektórych przeciwników ideologii gender, tych skrajnych konserwatystów, którzy uważają, że miejsce kobiety jest w domu, a jej przeznaczeniem jest spełnianie wszystkich zachcianek męża. Takie zapatrywanie na płeć przeciwną w przypadku Andiego zostało sprowadzone do ekstremum, przerodziło się w chorobliwą obsesję, której nie waha się zaspokajać w doprawdy oburzający sposób. Mężczyzna nie ma oporów przed wymierzaniem bolesnych kar przetrzymywanej przez siebie kobiecie – wszelkimi sposobami stara się ją sobie podporządkować, złamać, uczynić z niezależnej młodej turystki uległą życiową partnerkę, która darzyłaby go bardzo głębokim, nierozerwalnym uczuciem. Samo przetrzymywanie kobiety w zamkniętym mieszkaniu sprawia, że staje się ona całkowicie zależna od swojego oprawcy, że drży na myśl o tym, iż pewnego dnia nie wróci. Andi pragnie jednak sprawić, aby kobieta czerpała przyjemność z takiego układu, żeby nie musiał przymuszać jej do uległości tylko aby taka postawa była jej własnym wyborem. Z punktu widzenia widza nie tyle własnym, co będącym wynikiem wdrożonego przez niego procederu.

Choć akcja „Berlin Syndrome” w przeważającej mierze koncentruje się na relacji Andiego i Clare, do której twórcy podchodzą w bardzo nieśpieszny sposób korzystając z powolnych, długich najazdów kamer intensyfikujących emocjonalną sferę tej historii, rysy psychologiczne czołowych postaci znamionuje swego rodzaju pobieżność. Shaun Grant mógł pokusić się o bardziej wnikliwe studium psychiki obu postaci: zanurzyć się w odmętach zaburzonego umysłu antagonisty i poddać dużo bardziej szczegółowej analizie procesy myślowe zachodzące w głowie zniewolonej kobiety, którą z czasem dotyka UWAGA SPOILER syndrom sztokholmski – osoba odpowiedzialna za jej krzywdę jest zarazem jej jedynym towarzyszem, dlatego też nikogo nie powinno dziwić, że w chwilach słabości właśnie w jego ramionach szuka ukojenia KONIEC SPOILERA. Nie oznacza to, że nie czułam więzi z główną bohaterką, że jej los był mi obojętny, a postać jej oprawcy nie budziła we mnie silnych, skrajnie negatywnych emocji. Nic z tych rzeczy, Shaun Grant nie stworzył bowiem całkowicie płaskich postaci, co skutkowałoby zdystansowaniem na linii widz - bohaterka / antybohater. Ponadto praca kamer charakteryzowała się taką intymnością, że pomimo niezbyt wyczerpującego obrazu Clare i Andiego, na niedobór intensywnych emocji nie mogłam narzekać. Wydaje mi się jednak, że „Berlin Syndrome” zyskałby na rozszerzonych portretach pierwszoplanowych postaci – owszem, w takim kształcie silnie na mnie oddziaływał, ale to nie znaczy, że wrażenia nie mogłyby być jeszcze silniejsze. Przygnębiające losy Clare spędzającej całe dnie w małym mieszkanku swojego oprawcy, który przez część doby dotrzymuje jej towarzystwa, scenarzysta przeplata z relacjami Andiego z innymi osobami nieznającymi jego haniebnych poczynań. Koledzy z pracy, uczniowie i ojciec uczestniczą w jego „drugim życiu”, w którym nosi maskę skrywającą jego prawdziwe oblicze. Ten zabieg przynosi dwie korzyści. Po pierwsze zamknięcie całej akcji na ograniczonej przestrzeni zajmowanej jedynie przez dwie osoby niosłoby ryzyko marazmu, mogłoby zaowocować tym, że odbiorcy z czasem spowszedniałaby ta sytuacja, co doprowadziłoby z kolei do zobojętnienia na los ofiary. Mogłoby, ale wcale nie musiało (czego dowodem choćby „Wstręt” Romana Polańskiego), cieszy mnie jednak, że scenarzysta nie ryzykował, tym bardziej, że taka narracja niosła drugą, tym razem widomą, a nie tylko przeczuwalną korzyść, czyli wzbogaciła portret psychologiczny Andiego o kilka całkiem intrygujących szczegółów, których jak już wspomniałam i tak mogłoby być więcej. Zakończenie natomiast jestem zmuszona uznać za całkowicie nieudane – UWAGA SPOILER ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu scenarzysta nie sięgnął po wstrząsający akcent, o który tego rodzaju opowieść, aż się prosi. Niestety, nie wykorzystał dużo lepszej możliwości płynącej z tej opowieści KONIEC SPOILERA.

„Berlin Syndrome” to trzymająca w napięciu opowieść o kobiecie uwięzionej przez mężczyznę również będącego niewolnikiem – tyle, że swoich chorobliwych obsesji, ogromnych pragnień, które zaspokaja w iście bulwersujący sposób. To minimalistyczny w formie thriller psychologiczny, który stara się (moim zdaniem z bardzo dobrym skutkiem) rozniecić w widzach silne emocje przede wszystkim poprzez leniwą intensywność przekazu nie zaś spektakularne efekty specjalne i dynamiczną narrację. Kawałek klimatycznego kina nienaznaczonego tak powszechnym współcześnie plastikiem, który na ogół wpływa ujemnie na poczucie realizmu. Fanom thrillerów psychologicznych ceniących sobie wspomniane podejście do tego gatunku radzę więc czym prędzej sięgnąć po australijski „Berlin Syndrome”, zwłaszcza tym, którzy nie zwykli z góry skreślać prostych historii zbudowanych na dobrze znanych motywach.

1 komentarz:

  1. Cieszę się, że Twoja recenzja jest pozytywna, ponieważ już sam opis fabuły niesamowicie mnie zachęcił. Z pewnością nie zapomnę o tym tytule.
    http://kruczegniazdo94.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń