Przebywający
w domu opieki Paul Edgecombe przelewa na papier wydarzenia, które
rozegrały się w 1932 roku. Pełnił wówczas funkcję kierownika
bloku śmierci w stanowym więzieniu Cold Mountain. Jesienią
pamiętnego roku jedną z cel zajął rosły czarnoskóry mężczyzna,
John Coffey, skazany na śmierć na krześle elektrycznym za
zgwałcenie i zamordowanie dwóch małych białoskórych bliźniaczek.
Coffey nie przypomina skazańców, z którymi Paul miał dotychczas
do czynienia. Łagodny wielkolud bojący się ciemności najczęściej
wydaje się myślami przebywać gdzieś daleko, natomiast z jego
oczu, nierzadko zachodzących łzami, emanuje nieskończony smutek,
podszyty jakąś hipnotyzującą niezwykłością. Niedługo po
przybyciu na blok śmierci Coffey prezentuje Edgecombe'owi swoje
wyjątkowe zdolności, poprzez dotyk uwalniając go od infekcji dróg
moczowych. Z czasem naczelnego klawisza zaczynają dręczyć
wątpliwości co do winy czarnoskórego mężczyzny, postanawia więc
bliżej przyjrzeć się głośnej sprawie gwałtu i zabójstwa
bliźniaczek.
„Zielona
mila” i minipowieść „Skazani na Shawshank” zamieszczona w
zbiorze „Cztery pory roku” to utwory, które chyba najsilniej
przyczyniły się do urozmaicenia artystycznego wizerunku Stephena
Kinga. Zaszufladkowany jako autor literatury grozy, poczytny
amerykański pisarz tymi dwiema publikacjami przekonał niedowiarków,
że potrafi stworzyć coś znacznie odbiegającego od konwencji
gatunku, do którego część opinii publicznej ma co najmniej
lekceważący stosunek. „Zielona mila” i „Skazani na Shawshank”
przez wielu czytelników były postrzegane (a może i nadal są) w
kategoriach czegoś głębszego, znacznie odbiegającego od mało
ambitnych horrorów jego autorstwa. To fałszywe i wielce krzywdzące
przekonanie, nieznajdujące (również) odzwierciedlenia w twórczości
Stephena Kinga, a przynajmniej nie w całej. Bo ten autor ma na swoim
koncie sporo horrorów, które potrafią poruszyć czytelnika z nie
mniejszą (a może i nawet większą) siłą niż dwa wyżej
wspomniane utwory, w których nie brak błyskotliwego oglądu
rzeczywistości i wyczerpujących, jakże trafnych analiz natury
ludzkiej, w kilku przypadkach nawet bardziej wnikliwych niż w
„Zielonej mili”, czy „Skazanych na Shawshank”.
Mająca
swoją premierę w 1996 roku „Zielona mila” najpierw była
publikowana w odcinkach (sześć tomów ukazujących się co
miesiąc), co dla Stephena Kinga było całkowitym novum - dotychczas
nie mierzył się z taką formą wydawniczą. Jak zdradza w
przedmowie szczególnie nęcąca była dla niego możliwość
sprawowania jeszcze większej kontroli nad czytelnikiem –
wymuszenie na nim racjonowania opowieści, dotrzymywania kroku
autorowi bez możliwości zajrzenia na ostatnią stronę. Autor
zauważa, że taka forma podsyca ciekawość i sprawia, że odbiorca
jeszcze intensywniej przeżywa swoją przygodę z danym utworem. Może
i tak, ale ja zawsze wolałam sama dawkować sobie lekturę, dlatego
niezmiernie cieszy mnie, że po przeprowadzeniu owego eksperymentu
Stephen King zezwolił na publikację „Zielonej mili” w jednym
tomie. Jedynym uniedogodnieniem są krótkie streszczenia widniejące
na początku prawie każdej części wchodzącej w skład omawianej
powieści (a czasem powtórzenia niemalże słowo w słowo końcówek
poprzednich części – nie wiem, czy za drobne, nieliczne różnice
w konstrukcji niektórych zdań odpowiada tłumacz, czy sam King),
które odrobinę wytrącają z rytmu, daleka jestem jednak od
stwierdzenia, że taka forma drastycznie obniża jakość utworu.
„Zielona mila” jest dramatem z elementami fantasy, powieścią
uważaną za jedną z reprezentantów tak zwanego realizmu
magicznego, narratorem której jest Paul Egdecombe. King pozwala nam
przyjrzeć się tej postaci z dwóch perspektyw czasowych,
przeplatając teraźniejszość z przeszłością, które z czasem
zaczynają się ze sobą w nieco osobliwy sposób zazębiać.
Najwięcej miejsca autor poświęca wydarzeniom, które miały
miejsce jesienią 1932 roku na bloku śmierci znajdującym się w
więzieniu Cold Mountain, gdzie Paul Edgecombe pełnił wówczas
funkcję kierownika. Dodajmy, że wielce poruszającym wydarzeniom z
udziałem między innymi łagodnego czarnoskórego uzdrawiacza, który
ma wkrótce zostać stracony na krześle elektrycznym, nazywanym
Starą Iskrówą, za gwałt i zabójstwo dwóch małych dziewczynek.
King jak to ma w zwyczaju często uprzedza fakty poprzez krótkie
wtrącenia pozwalające nam domyślić się charakteru danego
przyszłego incydentu, ale na szczegóły każąc nam jeszcze trochę
poczekać, dzięki czemu silnie podsyca ciekawość czytelnika
jednocześnie odpowiednio nastrajając go do wszystkich postaci. A
zwłaszcza do Johna Coffeya, mężczyzny który dzięki wspomnianych
i kilku innym zabiegom autora powinien z miejsca skraść serce
każdego czytelnika. Bo już choćby jego słowa skierowane do
naczelnego klawisza zapoznającego go z regulaminem bloku śmierci
tuż po wprowadzeniu skazańca do jednej z cel, nie powinno
nastręczyć odbiorcom żadnych trudności w odczytaniu ich
prawdziwego sensu, intencji ich autora. W przeciwieństwie między
innymi do ławy przysięgłych, która uznała go za winnego
potwornej zbrodni popełnionej na dwóch słodkich istotach ludzkich.
W „Zielonej mili” Stephen King przygląda się tematyce kary
śmierci, wyraźnie opowiadając się po stronie przeciwników takiej
formy karania za popełnione zbrodnie. Wychodzi z założenia, że w
wielu przypadkach państwo zabija człowieka, w którym nie ma już
żadnego zła, który najpewniej nie dopuściłby się już żadnych
potwornych czynów. Ponadto poniekąd zauważa, że taka praktyka
bynajmniej nie świadczy o postępie cywilizacyjnym - zadaje kłam
rzekomemu mentalnemu rozwojowi naszej rasy. Wspomniane poglądy
autora może i nie zmuszą zatwardziałych zwolenników kary śmierci
do zmiany jej postrzegania, ale nie zdziwiłabym się, gdyby
przypadek Johna Coffeya przynajmniej podczas trwania lektury nieco
osłabił ich dotychczas nieprzejednane spojrzenie na niniejszą
formę karania ludzi uważanych za zbrodniarzy. Gdyby do czasu
zakończenia powieści spoglądali niechętnym okiem na tę praktykę,
gdyby autorowi książki udało się utwierdzić ich w przekonaniu,
że wymiar sprawiedliwości nie jest niezawodny, w związku z czym
należy się poważnie zastanowić, czy należy wspierać coś, co
znacznie zmniejsza możliwość naprawienia danego błędu.
„Zabił
je ich miłością […] Ich wzajemną miłością […] To samo
dzieje się każdego dnia […] Na całym świecie.”
Lwia
część akcji „Zielonej mili” rozgrywa się w 1932 roku na bloku
śmierci znajdującym się w stanowym więzieniu Cold Mountain,
którego wystrój, łącznie z atmosferą dotkliwej beznadziei
Stephen King nakreślił z taką dbałością o szczegóły, że
szczerze wątpię, czy znajdzie się chociaż jeden czytelnik,
którego wyobraźnia nie zostanie dosłownie zaatakowana żywymi
obrazami i silnymi emocjami towarzyszącymi co poniektórym bohaterom.
Bez żadnego wysiłku ze swojej strony na własnej skórze odczuwałam
druzgocącą, przeraźliwą świadomość rychłej śmierci, chwilami
miałam wręcz wrażenie, że to ja za kilka dni przejdę Zieloną
Milę, czyli krótki odcinek prowadzący do Starej Iskrówy. Ale nie
to było dla mnie najbardziej bolesne. Ilekroć czytam tę powieść
i podczas każdego seansu doskonałej filmowej wersji „Zielonej
mili” w reżyserii Franka Darabonta (moim zdaniem jednej z
najlepszych ekranizacji / adaptacji twórczości Stephena Kinga)
bardzo przeżywam niemalże każde spotkanie z Johnem Coffeyem, w
paru miejscach niezmiennie zalewając się łzami. Traktuję to w
kategoriach ciężkiej przeprawy, która autentycznie torturuje moje
zmysły, doprawdy tragicznej konfrontacji z wyjątkową, niezwykle
empatyczną istotą, która „próbowała to cofnąć, ale było
za późno” i właśnie to przypieczętowało jej los. Nie bez
znaczenia mógł być również jej kolor skóry, Stephen King
analizuje bowiem również problem rasizmu, krytycznych okiem
spogląda na haniebny proceder deprecjonowania czarnoskórych
osobników, ograniczania ich praw do obrony i osądzania ich niejako
z góry, bez należytego zbadania zbrodni, której jakoby się
dopuścili. Czytelnik sympatyzuje z Johnem Coffeyem nie tylko
dlatego, że jest ofiarą ułomnego systemu i zaściankowej
mentalności. Takie podejście do tej postaci gwarantuje również
jego osobowość i niezwykłe zdolności, które w jakimś normalnym
świecie zostałyby dostrzeżone i docenione przez społeczeństwo.
Dla Paula Edgecombe'a i grupki jego zaufanych podwładnych rosły
czarnoskóry mężczyzna jest prawdziwym cudem, być może nawet
zesłanym przez Boga, który najwidoczniej nie ma nic przeciwko temu,
aby zasiadł na krześle elektrycznym. Jeśli przyjąć owe
wyjaśnienie łatwo można dojść do wniosku, że Bóg po raz
kolejny wykazał się skrajnym okrucieństwem, które jednak zostanie
podane w wątpliwość podczas jednej z ostatnich rozmów Coffeya z
Edgecombe'em. Empatia może w końcu być zarówno błogosławieństwem,
jak i przekleństwem, co Stephen King w bardzo wzruszający sposób
unaocznił na przykładzie Johna Coffeya. Uzdrawiające zdolności
rosłego skazańca, ich niezwykły przebieg i oczywiście charakter
nie są jedynymi ukłonami Kinga w stronę stylistyki fantasy.
Inteligentna mysz, Pan Dzwoneczek, również sprawia wrażenie żywcem
wyjętej ze wspomnianego uniwersum, wbrew przekonaniu narratora, że
nie posiada ona w sobie niczego nadprzyrodzonego – według niego
jej zachowanie należy tłumaczyć jedynie ponadprzeciętną,
najpewniej z rzadka spotykaną w naturze inteligencją, ja jednak
wolałam to drugie wyjaśnienie, głównie przez irracjonalne
oczekiwanie myszy na pojawianie się jednego z więźniów,
niepoddające się racjonalizacji jej przekonanie, że wkrótce
pojawi się na bloku śmierci. Wspomniane już obserwacje leciwego
Paula Edgecombe'a przebywającego w domu opieki odnośnie dziwacznego
zazębiania się teraźniejszości z przeszłością można
interpretować w zwyczajny, pospolity sposób, bez sięgania do
tradycji fantasy, ale Pana Dzwoneczka moim zdaniem nie da się, albo
przynajmniej jest to bardzo trudne odbierać inaczej niźli w
kategoriach postaci fantastycznej.
„Zielona
mila” nie jest co prawda moją ulubioną powieścią Stephena
Kinga, nie plasuje się nawet w pierwszej dziesiątce, ale tylko
dlatego, że poziom twórczości tego autor jest bardzo wysoki (choć
oczywiście nie obejmuje to całej jego bibliografii), że takimi
dziełami, jak chociażby „Cmętarz zwieżąt”, „Lśnienie”,
„Desperacja”, czy „Bastion” King bardzo wysoko zawiesił
poprzeczkę. Bo „Zielona mila” to bardzo dobra, mocno wzruszająca
powieść, której w żadnym razie nie chcę deprecjonować tylko
dlatego, że Stephen King stworzył lepsze dzieła, bo na to na pewno
sobie nie zasłużyła. Wręcz przeciwnie: zasługuje na uznanie i
gorące rekomendowanie jej każdemu miłośnikowi przynajmniej
dramatów i fantasy, zakładając oczywiście, że ostali się
jeszcze tacy, którzy dotychczas się z nią nie zapoznali.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Recenzowany
egzemplarz wchodzi w skład Kolekcji Mistrza Grozy rozpowszechnianej
w dobrych kioskach i w formie prenumeraty, którą można zamówić
tutaj: https://literia.pl/king
No ja powieści nie czytałem, ale oglądałem film i nie powiedziałbym o nim, że to horror, choć wątek fantastyczny jest bardzo interesujący, a sama opowieść, tak jak napisałaś, wzruszająca i świetnie poprowadzona.
OdpowiedzUsuńTak, horror to na pewno nie jest.
UsuńMoja przygoda czytelnicza zaczeła się właśnie od książek Stephena Kinga. Wieloma byłam zafascynowana, jednak nadal pozostają takie pozycje tego autora, których z jakiś powodów nie udało mi się jeszcze przeczytać. Planuje zacząć od początku przygodę z tym autorem, gdyż już od dawna too planuje. Powieść zawiera w sobie unikatowe prawdy i za to należy ją cenić. King pokazał w niej czytelnikom siebie od całkiem innej strony.
OdpowiedzUsuń