Stronki na blogu

piątek, 9 czerwca 2017

Stephen King „Zielona mila”

Przebywający w domu opieki Paul Edgecombe przelewa na papier wydarzenia, które rozegrały się w 1932 roku. Pełnił wówczas funkcję kierownika bloku śmierci w stanowym więzieniu Cold Mountain. Jesienią pamiętnego roku jedną z cel zajął rosły czarnoskóry mężczyzna, John Coffey, skazany na śmierć na krześle elektrycznym za zgwałcenie i zamordowanie dwóch małych białoskórych bliźniaczek. Coffey nie przypomina skazańców, z którymi Paul miał dotychczas do czynienia. Łagodny wielkolud bojący się ciemności najczęściej wydaje się myślami przebywać gdzieś daleko, natomiast z jego oczu, nierzadko zachodzących łzami, emanuje nieskończony smutek, podszyty jakąś hipnotyzującą niezwykłością. Niedługo po przybyciu na blok śmierci Coffey prezentuje Edgecombe'owi swoje wyjątkowe zdolności, poprzez dotyk uwalniając go od infekcji dróg moczowych. Z czasem naczelnego klawisza zaczynają dręczyć wątpliwości co do winy czarnoskórego mężczyzny, postanawia więc bliżej przyjrzeć się głośnej sprawie gwałtu i zabójstwa bliźniaczek.

„Zielona mila” i minipowieść „Skazani na Shawshank” zamieszczona w zbiorze „Cztery pory roku” to utwory, które chyba najsilniej przyczyniły się do urozmaicenia artystycznego wizerunku Stephena Kinga. Zaszufladkowany jako autor literatury grozy, poczytny amerykański pisarz tymi dwiema publikacjami przekonał niedowiarków, że potrafi stworzyć coś znacznie odbiegającego od konwencji gatunku, do którego część opinii publicznej ma co najmniej lekceważący stosunek. „Zielona mila” i „Skazani na Shawshank” przez wielu czytelników były postrzegane (a może i nadal są) w kategoriach czegoś głębszego, znacznie odbiegającego od mało ambitnych horrorów jego autorstwa. To fałszywe i wielce krzywdzące przekonanie, nieznajdujące (również) odzwierciedlenia w twórczości Stephena Kinga, a przynajmniej nie w całej. Bo ten autor ma na swoim koncie sporo horrorów, które potrafią poruszyć czytelnika z nie mniejszą (a może i nawet większą) siłą niż dwa wyżej wspomniane utwory, w których nie brak błyskotliwego oglądu rzeczywistości i wyczerpujących, jakże trafnych analiz natury ludzkiej, w kilku przypadkach nawet bardziej wnikliwych niż w „Zielonej mili”, czy „Skazanych na Shawshank”. 
 
Mająca swoją premierę w 1996 roku „Zielona mila” najpierw była publikowana w odcinkach (sześć tomów ukazujących się co miesiąc), co dla Stephena Kinga było całkowitym novum - dotychczas nie mierzył się z taką formą wydawniczą. Jak zdradza w przedmowie szczególnie nęcąca była dla niego możliwość sprawowania jeszcze większej kontroli nad czytelnikiem – wymuszenie na nim racjonowania opowieści, dotrzymywania kroku autorowi bez możliwości zajrzenia na ostatnią stronę. Autor zauważa, że taka forma podsyca ciekawość i sprawia, że odbiorca jeszcze intensywniej przeżywa swoją przygodę z danym utworem. Może i tak, ale ja zawsze wolałam sama dawkować sobie lekturę, dlatego niezmiernie cieszy mnie, że po przeprowadzeniu owego eksperymentu Stephen King zezwolił na publikację „Zielonej mili” w jednym tomie. Jedynym uniedogodnieniem są krótkie streszczenia widniejące na początku prawie każdej części wchodzącej w skład omawianej powieści (a czasem powtórzenia niemalże słowo w słowo końcówek poprzednich części – nie wiem, czy za drobne, nieliczne różnice w konstrukcji niektórych zdań odpowiada tłumacz, czy sam King), które odrobinę wytrącają z rytmu, daleka jestem jednak od stwierdzenia, że taka forma drastycznie obniża jakość utworu. „Zielona mila” jest dramatem z elementami fantasy, powieścią uważaną za jedną z reprezentantów tak zwanego realizmu magicznego, narratorem której jest Paul Egdecombe. King pozwala nam przyjrzeć się tej postaci z dwóch perspektyw czasowych, przeplatając teraźniejszość z przeszłością, które z czasem zaczynają się ze sobą w nieco osobliwy sposób zazębiać. Najwięcej miejsca autor poświęca wydarzeniom, które miały miejsce jesienią 1932 roku na bloku śmierci znajdującym się w więzieniu Cold Mountain, gdzie Paul Edgecombe pełnił wówczas funkcję kierownika. Dodajmy, że wielce poruszającym wydarzeniom z udziałem między innymi łagodnego czarnoskórego uzdrawiacza, który ma wkrótce zostać stracony na krześle elektrycznym, nazywanym Starą Iskrówą, za gwałt i zabójstwo dwóch małych dziewczynek. King jak to ma w zwyczaju często uprzedza fakty poprzez krótkie wtrącenia pozwalające nam domyślić się charakteru danego przyszłego incydentu, ale na szczegóły każąc nam jeszcze trochę poczekać, dzięki czemu silnie podsyca ciekawość czytelnika jednocześnie odpowiednio nastrajając go do wszystkich postaci. A zwłaszcza do Johna Coffeya, mężczyzny który dzięki wspomnianych i kilku innym zabiegom autora powinien z miejsca skraść serce każdego czytelnika. Bo już choćby jego słowa skierowane do naczelnego klawisza zapoznającego go z regulaminem bloku śmierci tuż po wprowadzeniu skazańca do jednej z cel, nie powinno nastręczyć odbiorcom żadnych trudności w odczytaniu ich prawdziwego sensu, intencji ich autora. W przeciwieństwie między innymi do ławy przysięgłych, która uznała go za winnego potwornej zbrodni popełnionej na dwóch słodkich istotach ludzkich. W „Zielonej mili” Stephen King przygląda się tematyce kary śmierci, wyraźnie opowiadając się po stronie przeciwników takiej formy karania za popełnione zbrodnie. Wychodzi z założenia, że w wielu przypadkach państwo zabija człowieka, w którym nie ma już żadnego zła, który najpewniej nie dopuściłby się już żadnych potwornych czynów. Ponadto poniekąd zauważa, że taka praktyka bynajmniej nie świadczy o postępie cywilizacyjnym - zadaje kłam rzekomemu mentalnemu rozwojowi naszej rasy. Wspomniane poglądy autora może i nie zmuszą zatwardziałych zwolenników kary śmierci do zmiany jej postrzegania, ale nie zdziwiłabym się, gdyby przypadek Johna Coffeya przynajmniej podczas trwania lektury nieco osłabił ich dotychczas nieprzejednane spojrzenie na niniejszą formę karania ludzi uważanych za zbrodniarzy. Gdyby do czasu zakończenia powieści spoglądali niechętnym okiem na tę praktykę, gdyby autorowi książki udało się utwierdzić ich w przekonaniu, że wymiar sprawiedliwości nie jest niezawodny, w związku z czym należy się poważnie zastanowić, czy należy wspierać coś, co znacznie zmniejsza możliwość naprawienia danego błędu.

„Zabił je ich miłością […] Ich wzajemną miłością […] To samo dzieje się każdego dnia […] Na całym świecie.”

Lwia część akcji „Zielonej mili” rozgrywa się w 1932 roku na bloku śmierci znajdującym się w stanowym więzieniu Cold Mountain, którego wystrój, łącznie z atmosferą dotkliwej beznadziei Stephen King nakreślił z taką dbałością o szczegóły, że szczerze wątpię, czy znajdzie się chociaż jeden czytelnik, którego wyobraźnia nie zostanie dosłownie zaatakowana żywymi obrazami i silnymi emocjami towarzyszącymi co poniektórym bohaterom. Bez żadnego wysiłku ze swojej strony na własnej skórze odczuwałam druzgocącą, przeraźliwą świadomość rychłej śmierci, chwilami miałam wręcz wrażenie, że to ja za kilka dni przejdę Zieloną Milę, czyli krótki odcinek prowadzący do Starej Iskrówy. Ale nie to było dla mnie najbardziej bolesne. Ilekroć czytam tę powieść i podczas każdego seansu doskonałej filmowej wersji „Zielonej mili” w reżyserii Franka Darabonta (moim zdaniem jednej z najlepszych ekranizacji / adaptacji twórczości Stephena Kinga) bardzo przeżywam niemalże każde spotkanie z Johnem Coffeyem, w paru miejscach niezmiennie zalewając się łzami. Traktuję to w kategoriach ciężkiej przeprawy, która autentycznie torturuje moje zmysły, doprawdy tragicznej konfrontacji z wyjątkową, niezwykle empatyczną istotą, która „próbowała to cofnąć, ale było za późno” i właśnie to przypieczętowało jej los. Nie bez znaczenia mógł być również jej kolor skóry, Stephen King analizuje bowiem również problem rasizmu, krytycznych okiem spogląda na haniebny proceder deprecjonowania czarnoskórych osobników, ograniczania ich praw do obrony i osądzania ich niejako z góry, bez należytego zbadania zbrodni, której jakoby się dopuścili. Czytelnik sympatyzuje z Johnem Coffeyem nie tylko dlatego, że jest ofiarą ułomnego systemu i zaściankowej mentalności. Takie podejście do tej postaci gwarantuje również jego osobowość i niezwykłe zdolności, które w jakimś normalnym świecie zostałyby dostrzeżone i docenione przez społeczeństwo. Dla Paula Edgecombe'a i grupki jego zaufanych podwładnych rosły czarnoskóry mężczyzna jest prawdziwym cudem, być może nawet zesłanym przez Boga, który najwidoczniej nie ma nic przeciwko temu, aby zasiadł na krześle elektrycznym. Jeśli przyjąć owe wyjaśnienie łatwo można dojść do wniosku, że Bóg po raz kolejny wykazał się skrajnym okrucieństwem, które jednak zostanie podane w wątpliwość podczas jednej z ostatnich rozmów Coffeya z Edgecombe'em. Empatia może w końcu być zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem, co Stephen King w bardzo wzruszający sposób unaocznił na przykładzie Johna Coffeya. Uzdrawiające zdolności rosłego skazańca, ich niezwykły przebieg i oczywiście charakter nie są jedynymi ukłonami Kinga w stronę stylistyki fantasy. Inteligentna mysz, Pan Dzwoneczek, również sprawia wrażenie żywcem wyjętej ze wspomnianego uniwersum, wbrew przekonaniu narratora, że nie posiada ona w sobie niczego nadprzyrodzonego – według niego jej zachowanie należy tłumaczyć jedynie ponadprzeciętną, najpewniej z rzadka spotykaną w naturze inteligencją, ja jednak wolałam to drugie wyjaśnienie, głównie przez irracjonalne oczekiwanie myszy na pojawianie się jednego z więźniów, niepoddające się racjonalizacji jej przekonanie, że wkrótce pojawi się na bloku śmierci. Wspomniane już obserwacje leciwego Paula Edgecombe'a przebywającego w domu opieki odnośnie dziwacznego zazębiania się teraźniejszości z przeszłością można interpretować w zwyczajny, pospolity sposób, bez sięgania do tradycji fantasy, ale Pana Dzwoneczka moim zdaniem nie da się, albo przynajmniej jest to bardzo trudne odbierać inaczej niźli w kategoriach postaci fantastycznej.

„Zielona mila” nie jest co prawda moją ulubioną powieścią Stephena Kinga, nie plasuje się nawet w pierwszej dziesiątce, ale tylko dlatego, że poziom twórczości tego autor jest bardzo wysoki (choć oczywiście nie obejmuje to całej jego bibliografii), że takimi dziełami, jak chociażby „Cmętarz zwieżąt”, „Lśnienie”, „Desperacja”, czy „Bastion” King bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę. Bo „Zielona mila” to bardzo dobra, mocno wzruszająca powieść, której w żadnym razie nie chcę deprecjonować tylko dlatego, że Stephen King stworzył lepsze dzieła, bo na to na pewno sobie nie zasłużyła. Wręcz przeciwnie: zasługuje na uznanie i gorące rekomendowanie jej każdemu miłośnikowi przynajmniej dramatów i fantasy, zakładając oczywiście, że ostali się jeszcze tacy, którzy dotychczas się z nią nie zapoznali.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Recenzowany egzemplarz wchodzi w skład Kolekcji Mistrza Grozy rozpowszechnianej w dobrych kioskach i w formie prenumeraty, którą można zamówić tutaj: https://literia.pl/king

3 komentarze:

  1. No ja powieści nie czytałem, ale oglądałem film i nie powiedziałbym o nim, że to horror, choć wątek fantastyczny jest bardzo interesujący, a sama opowieść, tak jak napisałaś, wzruszająca i świetnie poprowadzona.

    OdpowiedzUsuń
  2. Moja przygoda czytelnicza zaczeła się właśnie od książek Stephena Kinga. Wieloma byłam zafascynowana, jednak nadal pozostają takie pozycje tego autora, których z jakiś powodów nie udało mi się jeszcze przeczytać. Planuje zacząć od początku przygodę z tym autorem, gdyż już od dawna too planuje. Powieść zawiera w sobie unikatowe prawdy i za to należy ją cenić. King pokazał w niej czytelnikom siebie od całkiem innej strony.

    OdpowiedzUsuń