Młoda
kobieta, Maggie McKeown, zostaje wysłana przez swojego pracodawcę w
okolice Lost River Lake celem odnalezienia pary nastolatków. Po
przyjeździe angażuje w swoje zadanie nadużywającego alkoholu
miejscowego mężczyznę, Paula Grogana, rozwodnika samotnie
wychowującego córkę Suzie, obecnie przebywającą na obozie. Oboje
włamują się na teren wojskowego ośrodka badawczego, w którym
przebywa tylko jeden naukowiec, doktor Robert Hoak. Maggie i Paul
zostają przez niego zaskoczeni w chwili spuszczania wody z basenu.
Obezwładniają spanikowanego mężczyznę, a niedługo potem
dowiadują się od niego, że właśnie wpuścili do rzeki zmutowane
piranie. Paul i Maggie starają się ostrzec ludzi przed grożącym
im niebezpieczeństwem, co starają się utrudnić im wezwani na
miejsce żołnierze.
W
1975 roku odbyła się premiera „Szczęk” Stevena Spielberga,
animal attacku z rekinem w roli czarnego charakteru, który
okazał się jednym z kamieni milowych kinematografii grozy. Trudno
zliczyć filmowców, którzy czerpali inspirację z tego
przedsięwzięcia, ale w ich poczet wchodzą twórcy dwóch moich
ulubionych horrorów z wodnymi stworzeniami: „Orki – Wieloryba zabójcy” Michaela Andersona i właśnie „Piranii” w reżyserii
Joe'ego Dantego. Fabuła została obmyślona przez Richarda Robinsona
i Johna Saylesa. Ten drugi zajął się później spisaniem
scenariusza, a producentem wykonawczym „Piranii” został dobrze
znany w światku horroru, Roger Corman, który wcale nie ukrywał
źródła inspiracji twórców „Piranii”, definiując tę
produkcję jako hołd złożony „Szczękom”. W owym ukłonie
unaocznia się wiele akcentów komediowych, więc pewnie dlatego
część opinii publicznej nadała „Piranii” miano parodii.
Niemniej (nawet w tym kręgu odbiorców) projekt ten znalazł swoich
fanów, ale nie aż tylu, żebym wyzbyła się przeświadczenia, że
„Pirania” jest obrazem niedocenianym.
Przyznam
się bez bicia, że wielką miłośniczką „Szczęk” Stevena
Spielberga nigdy nie byłam. Film oceniam jako zaledwie dobry, ale
nie mogę nie docenić wpływu, jaki wywarł na nurt zwany animal
attackiem. Bez tego projektu pewnie takie dziełka
jak „Orka - Wieloryb zabójca” i „Pirania” nigdy by nie
powstały (a przynajmniej nie ten drugi z nich), a wziąwszy pod uwagę fakt, że to moje ulubione filmy o
wodnych stworzeniach „wchodzących w konflikt” z ludźmi, jestem
winna Spielbergowi dozgonną wdzięczność. Zrealizowana za sześćset tysięcy dolarów (bądź siedemset siedemdziesiąt tysięcy dolarów, bo takie szacunki też się pojawiają) „Pirania”
to jeden z najbardziej znanych filmów Joe'ego Dantego, obok
chociażby takich jego późniejszych projektów, jak „Skowyt” i
dwie części „Gremlinów”. Film doczekał się sequela w
reżyserii Jamesa Camerona i niewymienionego w czołówce Ovidio G.
Assonitisa, telewizyjnego remake'u Scotta P. Levy'ego i najnowszej
wersji w reżyserii Alexandre Aja, która również doczekała się
swojej kontynuacji stworzonej przez Johna Gulagera. A to całe
zamieszanie z powodu małych drapieżnych rybek:) A tak na poważnie
to raczej nie powinno dziwić zainteresowanie filmowców tymi
stworzeniami, które atakują w grupie i właśnie dzięki temu
stanowią taką siłę – niewielkie rozmiary nadrabiają
liczebnością i diablo ostrymi zębami. Rozprawienie się z dużo
większą od siebie ofiarą nie nastręcza im więc większych
trudności, choć badania wskazują, że najczęściej celują w
mniejsze, nierzadko osłabione stworzenia. John Sayles w swoim
scenariuszu zawarł zmutowane (częsty wybieg twórców animal
attacków) piranie, nie zwiększając ich rozmiaru, ale dając
możliwość egzystowania także w słonej wodzie (to gatunek ryb
słodkowodnych) i zwiększając ich inteligencję. Czarnych
charakterów nie widzimy w całej ich okazałości – płynące
rybki jawią się jako czarne piraniopodobne plamki w błyskawicznym
tempie przemieszczające się pod wodą. Ataki najczęściej
filmowane są z powierzchni, przez co jesteśmy w stanie dostrzec
jedynie szamoczącą się ofiarę, ale to nie oznacza, że podwodnych
szarży nie ma wcale. Aczkolwiek nawet wówczas nie pozwala się nam
dokładnie przyjrzeć agresorom. Za to dostajemy kilka umiarkowanie
krwawych ujęć ran pokrywających ciała paru nieszczęśników, z
których najbardziej śmiałe w mojej ocenie jest zdjęcie
poharatanej twarzy ze szkaradnym okiem, wyłaniającej się z wody
podczas zmasowanego ataku następującego w ostatnich partiach
„Piranii”. Ale najczęściej krew uwidacznia się wówczas, gdy
na czerwono zabarwia wodę opływającą daną ofiarę, co swoją
drogą jest jednym z najchętniej wykorzystywanych zabiegów twórców
horrorów o wodnych stworzeniach. W każdym razie moim zdaniem siłą
„Piranii” wcale nie są umiarkowanie krwawe ataki drapieżnych
ryb. Nie, zalet tego obrazu upatruję w paru innych jego składowych
i owe plusy szczerze powiedziawszy całkowicie rekompensują mi braki
w warstwie gore. Największym uznaniem darzę pierwszoplanowe
postacie, przede wszystkim za ich jakże barwne osobowości, ale nie
bez znaczenia była tutaj praca ich odtwórców, Bradforda Dillmana i
Heather Menzies-Urich, bo myślę, że to przede wszystkim im
zawdzięczamy ogromną chemię wprost emanującą z tej relacji.
Maggie McKeown poznajemy na lotnisku, gdzie absorbuje ją automat z
grą „Szczęki” (celowe nawiązanie do dzieła Spielberga). I nie
trzeba długo czekać na wyczerpującą prezentację jej barwnego
charakteru. Na podkreślanie jej przebojowości, niezależności,
uporu i niezwykłej charyzmy, która moim zdaniem przyczyniła się
do tak szybkiego zjednania sobie jednego z miejscowych. Mężczyzny
mieszkającego nieopodal Lost River Lake, w malowniczej okolicy,
przez którą przepływa długa rzeka, jak się można tego domyślić
wkrótce opanowana przez krwiożercze piranie. Paul Grogan po
odejściu żony samotnie wychowuje małą córeczkę, Suzie, która
panicznie boi się wejść do rzeki w obawie przed kryjącymi się w
niej groźnymi stworzeniami, początkowo będącymi jedynie wytworem
jej wybujałej wyobraźni. Mężczyzna najchętniej oddaje się
samotnym popijawom, tłumiącym ból po utracie żony i pracy, ale od
czasu do czasu odwiedza również swojego przyjaciela Johna,
mieszkającego z łebskim psem Brandym (nie potrafię wybaczyć
scenarzyście braku objaśnienia jego dalszego losu). Gdy w życiu
Paula pojawia się bezpośrednia kobieta z miasta, Maggie McKeown,
Paul bez większych oporów daje się jej namówić na wspólną
wyprawę śladami zaginionych nastolatków. Na początku w kontaktach
z przebojową niewiastą uwidacznia się w nim postawa typu: „lepiej
robić, co wariatka każe, bo wtedy szybciej się ode mnie odczepi”,
ale wydarzenia, w centrum których oboje wkrótce się znajdą bardzo
ich do siebie zbliżą.
Na
idealnie nakreślonych, przyciągających uwagę rysach
psychologicznych głównych bohaterów „Piranii” superlatywy tej
produkcji się nie kończą. O dziwo, elementem, który w moich
oczach podnosi poziom tego obrazu jest sfera komediowa - całkiem
sporo dowcipnych akcentów unaoczniających się zarówno w
niektórych zachowaniach paru postaci (zwłaszcza Maggie) i
zmyślnych, doskonale skonstruowanych kwestiach, ale nie wydaje mi
się, żeby była to specyfika stricte parodystyczna. Naprawdę nie
widziałam tutaj dążenia twórców do ujęcia „Szczęk” w
„krzywym zwierciadle”, nie widziałam tutaj agresywnego
obśmiewania wątków zapożyczonych z tego legendarnego obrazu - już
raczej tak jak powiedział Roger Corman dostrzegałam niskie ukłony
w jego stronę, z których owszem co jakiś czas spozierał dowcip,
ale tak nienachalny, tak dobrze przemyślany i że tak powiem w pełni
litościwy w stosunku do „Szczęk”, że moim zdaniem o
standardowej parodii nie może być w tym przypadku mowy. Kolejnym
elementem „Piranii”, który moim zdaniem zasługuje na najwyższe
pochwały jest klimat, który nieustannie spowija wszystkich
bohaterów. Lekko wyblakłe kolory intensyfikują aurę zagrożenia
generowaną przez scenariusz, ale nie można pominąć również
wkładu niezastąpionego Pino Donaggio, autora szarpiących nerwy
muzycznych kompozycji, które w paru miejscach wywindowały napięcie
na prawdziwe wyżyny artyzmu. Do tego niby malownicza sceneria
zalesionego zakątka, przez które przepływa spokojna rzeka, której
nawet nie trzeba się specjalnie przyglądać, żeby zauważyć
potężny ładunek wrogości z niej bijący – ponure kadry i lekko
przytłaczające echo alienacji. Podkreślane późniejszymi
wydarzeniami, w centrum których tkwią główni bohaterowie
„Piranii” - gdy na plan wkracza wojsko, starające się ukryć
swój grzech przed opinią publiczną bodaj najsilniej odczuwa się
owe zagubienie. Maggie i Paul muszą nie tylko stawić czoła
krwiożerczym bestiom, ale również zdeterminowanym żołnierzom,
których priorytetem w przeciwieństwie do tej dwójki nie jest
ratowanie niewinnych istnień. Większe znaczenie ma dla nich
wspomniane już pragnienie ukrycia prawdy przed obywatelami i ubicie
pewnego interesu. A więc twórcy „Piranii”, jak wielu innych
filmowców pochylających się nad nurtem animal attack
zagrożenia kazali nam wypatrywać nie tylko w rzece pełnej
zmutowanych drapieżnych ryb, ale również w paru członkach naszej
rasy, w haniebnych cechach szpecących tak wielu ludzi stąpających
po ziemi, których nie odnajdziemy nawet w tak demonizowanych przez
ludzkość piraniach. Innymi słowy bardziej oburzało mnie
zachowanie żołnierzy niż drapieżników. Szukających pożywienia,
a nie czystego zysku i zatuszowania okrutnej prawdy. Podobał mi się
również końcowy akcent – nic wymyślnego, ani zaskakującego,
ale zwracającego uwagę stylem, jaki twórcy obrali w dążeniu do
pozostawienia nas z wyłącznie złymi przeczuciami. UWAGA SPOILER
Kamera kieruje się na twarz kobiety pracującej dla armii Stanów
Zjednoczonych, która informuje wszystkich zainteresowanych, że
niebezpieczeństwo zostało zażegnane, że piranie nikomu już nie
zagrażają. A wziąwszy pod uwagę usta, z których padają te słowa
skutek jest odwrotny od zamierzonego – zamiast uspokoić widzów
tylko utwierdzi ich to w przekonaniu, że piranie żyją i mają się
dobrze KONIEC SPOILERA.
Jak
już wspomniałam „Pirania” to jeden moich ulubionych animal
attacków z wodnymi stworzeniami w rolach agresorów. „Orkę –
Wieloryba zabójcę” darzę większą sympatią (uważam go za najlepszego reprezentanta całego tego nurtu), ale tenże obraz
jak na tę chwilę w moim osobistym rankingu wyżej wspomnianych
produkcji zajmuje zaszczytne drugie miejsce. I w sumie nie sądzę,
żeby ten stan rzeczy szybko uległ zmianie. No, chyba że
„wygrzebię” jeszcze jakąś produkcję sprzed lat, bo po
współczesnych animal attackach takiego poziomu (nie mówiąc już o lepszym) absolutnie
się nie spodziewam. Joe Dante stworzył bowiem coś, czemu
współcześni twórcy animal attacków powinni składać
niski pokłon, produkcję plasującą się na poziomie, który może
co najwyżej pozostać w sferze marzeń dzisiejszych filmowców
pochylających się nad tym nurtem. Moim zdaniem rzecz jasna –
podkreślam to, ponieważ zauważyłam, że wielu widzów nie dzieli
mojego entuzjazmu, że mają zgoła odmienne zdanie na temat
„Piranii”, co w sumie wcale nie powstrzymuje mnie przed
poleceniem tego obrazu każdemu wielbicielowi animal attacków,
który jakimś dziwnym zrządzeniem losu jeszcze go nie obejrzał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz