Stronki na blogu

sobota, 22 lipca 2017

„Pirania” (1978)

Młoda kobieta, Maggie McKeown, zostaje wysłana przez swojego pracodawcę w okolice Lost River Lake celem odnalezienia pary nastolatków. Po przyjeździe angażuje w swoje zadanie nadużywającego alkoholu miejscowego mężczyznę, Paula Grogana, rozwodnika samotnie wychowującego córkę Suzie, obecnie przebywającą na obozie. Oboje włamują się na teren wojskowego ośrodka badawczego, w którym przebywa tylko jeden naukowiec, doktor Robert Hoak. Maggie i Paul zostają przez niego zaskoczeni w chwili spuszczania wody z basenu. Obezwładniają spanikowanego mężczyznę, a niedługo potem dowiadują się od niego, że właśnie wpuścili do rzeki zmutowane piranie. Paul i Maggie starają się ostrzec ludzi przed grożącym im niebezpieczeństwem, co starają się utrudnić im wezwani na miejsce żołnierze.

W 1975 roku odbyła się premiera „Szczęk” Stevena Spielberga, animal attacku z rekinem w roli czarnego charakteru, który okazał się jednym z kamieni milowych kinematografii grozy. Trudno zliczyć filmowców, którzy czerpali inspirację z tego przedsięwzięcia, ale w ich poczet wchodzą twórcy dwóch moich ulubionych horrorów z wodnymi stworzeniami: „Orki – Wieloryba zabójcy” Michaela Andersona i właśnie „Piranii” w reżyserii Joe'ego Dantego. Fabuła została obmyślona przez Richarda Robinsona i Johna Saylesa. Ten drugi zajął się później spisaniem scenariusza, a producentem wykonawczym „Piranii” został dobrze znany w światku horroru, Roger Corman, który wcale nie ukrywał źródła inspiracji twórców „Piranii”, definiując tę produkcję jako hołd złożony „Szczękom”. W owym ukłonie unaocznia się wiele akcentów komediowych, więc pewnie dlatego część opinii publicznej nadała „Piranii” miano parodii. Niemniej (nawet w tym kręgu odbiorców) projekt ten znalazł swoich fanów, ale nie aż tylu, żebym wyzbyła się przeświadczenia, że „Pirania” jest obrazem niedocenianym.

Przyznam się bez bicia, że wielką miłośniczką „Szczęk” Stevena Spielberga nigdy nie byłam. Film oceniam jako zaledwie dobry, ale nie mogę nie docenić wpływu, jaki wywarł na nurt zwany animal attackiem. Bez tego projektu pewnie takie dziełka jak „Orka - Wieloryb zabójca” i „Pirania” nigdy by nie powstały (a przynajmniej nie ten drugi z nich), a wziąwszy pod uwagę fakt, że to moje ulubione filmy o wodnych stworzeniach „wchodzących w konflikt” z ludźmi, jestem winna Spielbergowi dozgonną wdzięczność. Zrealizowana za sześćset tysięcy dolarów (bądź siedemset siedemdziesiąt tysięcy dolarów, bo takie szacunki też się pojawiają) „Pirania” to jeden z najbardziej znanych filmów Joe'ego Dantego, obok chociażby takich jego późniejszych projektów, jak „Skowyt” i dwie części „Gremlinów”. Film doczekał się sequela w reżyserii Jamesa Camerona i niewymienionego w czołówce Ovidio G. Assonitisa, telewizyjnego remake'u Scotta P. Levy'ego i najnowszej wersji w reżyserii Alexandre Aja, która również doczekała się swojej kontynuacji stworzonej przez Johna Gulagera. A to całe zamieszanie z powodu małych drapieżnych rybek:) A tak na poważnie to raczej nie powinno dziwić zainteresowanie filmowców tymi stworzeniami, które atakują w grupie i właśnie dzięki temu stanowią taką siłę – niewielkie rozmiary nadrabiają liczebnością i diablo ostrymi zębami. Rozprawienie się z dużo większą od siebie ofiarą nie nastręcza im więc większych trudności, choć badania wskazują, że najczęściej celują w mniejsze, nierzadko osłabione stworzenia. John Sayles w swoim scenariuszu zawarł zmutowane (częsty wybieg twórców animal attacków) piranie, nie zwiększając ich rozmiaru, ale dając możliwość egzystowania także w słonej wodzie (to gatunek ryb słodkowodnych) i zwiększając ich inteligencję. Czarnych charakterów nie widzimy w całej ich okazałości – płynące rybki jawią się jako czarne piraniopodobne plamki w błyskawicznym tempie przemieszczające się pod wodą. Ataki najczęściej filmowane są z powierzchni, przez co jesteśmy w stanie dostrzec jedynie szamoczącą się ofiarę, ale to nie oznacza, że podwodnych szarży nie ma wcale. Aczkolwiek nawet wówczas nie pozwala się nam dokładnie przyjrzeć agresorom. Za to dostajemy kilka umiarkowanie krwawych ujęć ran pokrywających ciała paru nieszczęśników, z których najbardziej śmiałe w mojej ocenie jest zdjęcie poharatanej twarzy ze szkaradnym okiem, wyłaniającej się z wody podczas zmasowanego ataku następującego w ostatnich partiach „Piranii”. Ale najczęściej krew uwidacznia się wówczas, gdy na czerwono zabarwia wodę opływającą daną ofiarę, co swoją drogą jest jednym z najchętniej wykorzystywanych zabiegów twórców horrorów o wodnych stworzeniach. W każdym razie moim zdaniem siłą „Piranii” wcale nie są umiarkowanie krwawe ataki drapieżnych ryb. Nie, zalet tego obrazu upatruję w paru innych jego składowych i owe plusy szczerze powiedziawszy całkowicie rekompensują mi braki w warstwie gore. Największym uznaniem darzę pierwszoplanowe postacie, przede wszystkim za ich jakże barwne osobowości, ale nie bez znaczenia była tutaj praca ich odtwórców, Bradforda Dillmana i Heather Menzies-Urich, bo myślę, że to przede wszystkim im zawdzięczamy ogromną chemię wprost emanującą z tej relacji. Maggie McKeown poznajemy na lotnisku, gdzie absorbuje ją automat z grą „Szczęki” (celowe nawiązanie do dzieła Spielberga). I nie trzeba długo czekać na wyczerpującą prezentację jej barwnego charakteru. Na podkreślanie jej przebojowości, niezależności, uporu i niezwykłej charyzmy, która moim zdaniem przyczyniła się do tak szybkiego zjednania sobie jednego z miejscowych. Mężczyzny mieszkającego nieopodal Lost River Lake, w malowniczej okolicy, przez którą przepływa długa rzeka, jak się można tego domyślić wkrótce opanowana przez krwiożercze piranie. Paul Grogan po odejściu żony samotnie wychowuje małą córeczkę, Suzie, która panicznie boi się wejść do rzeki w obawie przed kryjącymi się w niej groźnymi stworzeniami, początkowo będącymi jedynie wytworem jej wybujałej wyobraźni. Mężczyzna najchętniej oddaje się samotnym popijawom, tłumiącym ból po utracie żony i pracy, ale od czasu do czasu odwiedza również swojego przyjaciela Johna, mieszkającego z łebskim psem Brandym (nie potrafię wybaczyć scenarzyście braku objaśnienia jego dalszego losu). Gdy w życiu Paula pojawia się bezpośrednia kobieta z miasta, Maggie McKeown, Paul bez większych oporów daje się jej namówić na wspólną wyprawę śladami zaginionych nastolatków. Na początku w kontaktach z przebojową niewiastą uwidacznia się w nim postawa typu: „lepiej robić, co wariatka każe, bo wtedy szybciej się ode mnie odczepi”, ale wydarzenia, w centrum których oboje wkrótce się znajdą bardzo ich do siebie zbliżą.

Na idealnie nakreślonych, przyciągających uwagę rysach psychologicznych głównych bohaterów „Piranii” superlatywy tej produkcji się nie kończą. O dziwo, elementem, który w moich oczach podnosi poziom tego obrazu jest sfera komediowa - całkiem sporo dowcipnych akcentów unaoczniających się zarówno w niektórych zachowaniach paru postaci (zwłaszcza Maggie) i zmyślnych, doskonale skonstruowanych kwestiach, ale nie wydaje mi się, żeby była to specyfika stricte parodystyczna. Naprawdę nie widziałam tutaj dążenia twórców do ujęcia „Szczęk” w „krzywym zwierciadle”, nie widziałam tutaj agresywnego obśmiewania wątków zapożyczonych z tego legendarnego obrazu - już raczej tak jak powiedział Roger Corman dostrzegałam niskie ukłony w jego stronę, z których owszem co jakiś czas spozierał dowcip, ale tak nienachalny, tak dobrze przemyślany i że tak powiem w pełni litościwy w stosunku do „Szczęk”, że moim zdaniem o standardowej parodii nie może być w tym przypadku mowy. Kolejnym elementem „Piranii”, który moim zdaniem zasługuje na najwyższe pochwały jest klimat, który nieustannie spowija wszystkich bohaterów. Lekko wyblakłe kolory intensyfikują aurę zagrożenia generowaną przez scenariusz, ale nie można pominąć również wkładu niezastąpionego Pino Donaggio, autora szarpiących nerwy muzycznych kompozycji, które w paru miejscach wywindowały napięcie na prawdziwe wyżyny artyzmu. Do tego niby malownicza sceneria zalesionego zakątka, przez które przepływa spokojna rzeka, której nawet nie trzeba się specjalnie przyglądać, żeby zauważyć potężny ładunek wrogości z niej bijący – ponure kadry i lekko przytłaczające echo alienacji. Podkreślane późniejszymi wydarzeniami, w centrum których tkwią główni bohaterowie „Piranii” - gdy na plan wkracza wojsko, starające się ukryć swój grzech przed opinią publiczną bodaj najsilniej odczuwa się owe zagubienie. Maggie i Paul muszą nie tylko stawić czoła krwiożerczym bestiom, ale również zdeterminowanym żołnierzom, których priorytetem w przeciwieństwie do tej dwójki nie jest ratowanie niewinnych istnień. Większe znaczenie ma dla nich wspomniane już pragnienie ukrycia prawdy przed obywatelami i ubicie pewnego interesu. A więc twórcy „Piranii”, jak wielu innych filmowców pochylających się nad nurtem animal attack zagrożenia kazali nam wypatrywać nie tylko w rzece pełnej zmutowanych drapieżnych ryb, ale również w paru członkach naszej rasy, w haniebnych cechach szpecących tak wielu ludzi stąpających po ziemi, których nie odnajdziemy nawet w tak demonizowanych przez ludzkość piraniach. Innymi słowy bardziej oburzało mnie zachowanie żołnierzy niż drapieżników. Szukających pożywienia, a nie czystego zysku i zatuszowania okrutnej prawdy. Podobał mi się również końcowy akcent – nic wymyślnego, ani zaskakującego, ale zwracającego uwagę stylem, jaki twórcy obrali w dążeniu do pozostawienia nas z wyłącznie złymi przeczuciami. UWAGA SPOILER Kamera kieruje się na twarz kobiety pracującej dla armii Stanów Zjednoczonych, która informuje wszystkich zainteresowanych, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, że piranie nikomu już nie zagrażają. A wziąwszy pod uwagę usta, z których padają te słowa skutek jest odwrotny od zamierzonego – zamiast uspokoić widzów tylko utwierdzi ich to w przekonaniu, że piranie żyją i mają się dobrze KONIEC SPOILERA.

Jak już wspomniałam „Pirania” to jeden moich ulubionych animal attacków z wodnymi stworzeniami w rolach agresorów. „Orkę – Wieloryba zabójcę” darzę większą sympatią (uważam go za najlepszego reprezentanta całego tego nurtu), ale tenże obraz jak na tę chwilę w moim osobistym rankingu wyżej wspomnianych produkcji zajmuje zaszczytne drugie miejsce. I w sumie nie sądzę, żeby ten stan rzeczy szybko uległ zmianie. No, chyba że „wygrzebię” jeszcze jakąś produkcję sprzed lat, bo po współczesnych animal attackach takiego poziomu (nie mówiąc już o lepszym) absolutnie się nie spodziewam. Joe Dante stworzył bowiem coś, czemu współcześni twórcy animal attacków powinni składać niski pokłon, produkcję plasującą się na poziomie, który może co najwyżej pozostać w sferze marzeń dzisiejszych filmowców pochylających się nad tym nurtem. Moim zdaniem rzecz jasna – podkreślam to, ponieważ zauważyłam, że wielu widzów nie dzieli mojego entuzjazmu, że mają zgoła odmienne zdanie na temat „Piranii”, co w sumie wcale nie powstrzymuje mnie przed poleceniem tego obrazu każdemu wielbicielowi animal attacków, który jakimś dziwnym zrządzeniem losu jeszcze go nie obejrzał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz