Stronki na blogu

poniedziałek, 24 lipca 2017

„Psychopata” (1995)

Psycholog sądowy, doktor Helen Hudson, po jednym ze swoich wykładów poświęconych seryjnym mordercom zostaje zaatakowana przez Darylla Lee Culluma. Udaje jej się przeżyć, ale przechodzi załamanie nerwowe. Cierpiąca na agorafobię, borykająca się z częstymi napadami paniki kobieta kolejne trzynaście miesięcy spędza w swoim domu korzystając z pomocy przyjaciela, homoseksualisty Andy'ego. Gdy w mieście zaczyna grasować morderca, który jak wiele na to wskazuje nie zamierza prędko zakończyć swojego zbrodniczego procederu, Helen zaczyna wydzwaniać do wydziału zabójstw z zamiarem udzielenia pomocy. Jej zachowanie stanowi obiekt kpin policjantów, ale prowadząca śledztwo inspektor M.J. Monahan mimo wszystko postanawia spotkać się z natrętną panią doktor. Wraz ze swoim partnerem, inspektorem Reubenem Goetzem, udaje się do domu Helen Hudson, a po krótkiej rozmowie przerwanej atakiem paniki gospodyni, zostawia jej zdjęcia z miejsca zbrodni. Po obejrzeniu ich Helen informuje śledczych, że mają do czynienia z naśladowcą, seryjnym mordercą, który kopiuje zbrodnie popełnione przez niektórych swoich osławionych poprzedników. Kobieta angażuje się w śledztwo w roli konsultantki, a wkrótce odkrywa, że sprawca również bardzo się nią interesuje.

Zrealizowany za dwadzieścia milionów dolarów amerykański thriller, „Psychopata”, to bodaj jeden z najbardziej znanych, choć nie najbardziej docenianych filmów o seryjnych mordercach z lat 90-tych. Wyreżyserowany przez Jona Amiela, późniejszego twórcę „Osaczonych” i „Jądra Ziemi” (celowo wybrałam tylko te dwa tytuły, bo akurat te pozycje bardzo sobie cenię), na podstawie scenariusza Ann Biderman i Davida Madsena, „Psychopata” nie może poszczycić się taką liczbą fanów, jaką zgromadziły choćby takie dreszczowce o seryjnych mordercach, jak „Milczenie owiec”, czy „Siedem”, bo i patrząc obiektywnie do ich poziomu nie dosięga. Ale nie należy przez to rozumieć, że omawiana produkcja jest stanowczo niedoceniana przez opinię publiczną. Odtwórczyni roli głównej, niezastąpiona Siqourney Weaver w jednym z wywiadów wyznała, że najbardziej zadowolona jest ze swojej kreacji w „Psychopacie”, dlatego tak bardzo smuci ją to, że obraz nie sprawdził się lepiej w konfrontacji z upływającym czasem, że nie cieszy się takim zainteresowaniem współczesnych widzów, jakie sobie wymarzyła. Ale moim zdaniem diablo utalentowana aktorka trochę przesadza, bo oglądalność nie jest obecnie tak niska, żeby sugerować ewentualne „pokrycie tego tytułu grubą warstwą niezmywalnego kurzu”.

„Psychopata” Jona Amiela w dzieciństwie był jednym z najczęściej oglądanych przeze mnie filmów. Niewykluczone więc, że obecnie przemawia przeze mnie sentyment, że nie potrafię spojrzeć na niego krytycznym okiem z powodu związanych z nim wspomnień - bezwiednego przypominania sobie emocji, jakie przed laty towarzyszyły małej dziewczynce, która jak urzeczona, z rozdziawioną buzią wpatrywała się w ekran, gdzie przewijały się klimatyczne obrazy opowiadające niezwykle wciągająca historię. Może emocje, jakich ten film dostarcza mi w dorosłym życiu są jedynie echem, odbiciem tych niegdysiejszych. Może gdyby z mojej pamięci wymazano wszystkie poprzednie projekcje „Psychopaty” moja ocena byłaby nieporównanie mniej entuzjastyczna. Tego nie wiem, dlatego mimo wszystko pragnę przestrzec osoby, którym zechce się to przeczytać przed ewentualnym moim sentymentalnym podejściem do tego obrazu. Wyliczankę plusów „Psychopaty” chyba najlepiej rozpocząć od atmosfery, w jakiej ta produkcja został utrzymana. Bardzo trudno jest znaleźć jakiś thriller o seryjnym mordercy z lat 90-tych XX wieku, który byłby kompletnie wyjałowiony z należycie mrocznego, lekko przybrudzonego klimatu. W przeciwieństwie do tych dzisiejszych, na ogół zdominowanych przez niezmiernie irytujący plastik. Ale nawet dreszczowce z tamtej dekady pod kątem klimatu można podzielić na dwie frakcje opatrzone etykietkami „dobry” i „znakomity”. Aurze spowijającej zdjęcia składające się na omawianą produkcję przypisuję ten drugi przymiotnik, bo chociaż bardzo się starałam nie potrafiłam znaleźć w oprawie audiowizualnej niczego, co mogłabym uznać za czynnik choćby delikatnie obniżający poziom atmosfery tego filmu. Tchnącym złowieszczością, z wyczuciem przybrudzonym zdjęciom akompaniują nominowane do Saturna utwory skomponowane przez Christophera Younga. Zasłużenie docenianego przez wielbicieli kina grozy artystę, który pracował między innymi przy takich horrorach, jak „Wysłannik piekieł”, „Mroczna połowa”, „Gatunek”, „Ulice strachu”, „Egzorcyzmy Emily Rose”, „Nieproszeni goście” i „Sinister”. Ścieżka dźwiękowa jest zróżnicowana. W „Psychopacie” nie przewija się jedynie jedna kompozycja, co najwyżej oddana w różnych tonacjach, ale wszystkie utwory łączy wprost emanująca z nich złowieszczość. Wszystkie mają ogromny wkład w budowaniu napięcia, bez nich atmosfera straciłaby na wyrazistości, z pewnością oddziaływałaby na mnie z dużo mniejszą siłą. Ale nie sądzę żebym nawet w takim wypadku nie doceniła pracy operatorów i oświetleniowców. Bo ich porywającego wyczucia gatunku i starannego podejścia do swojej pracy chyba nie sposób nie zauważyć i... zwyczajnie się nimi cieszyć. Kolejną mocną stroną „Psychopaty” w moim odczuciu jest postać czarnego charakteru. Modus operandi młodego mężczyzny, któremu prasa nadała przydomek „Małpujący Psychopata” powinien usatysfakcjonować zwłaszcza osoby zaczytujące się w biografiach znanych seryjnych morderców, ale z drugiej strony osoby, które wprost przepadają za wypatrywaniem winnego w gronie postaci pojawiających się na ekranie pewnie będą mocno rozczarowani, bo scenarzyści postanowili nie ukrywać przed wzrokiem widza jego oblicza. Dla pragnących poćwiczyć swoją spostrzegawczość twórcy przygotowali dwie sekwencje z jego udziałem, które wymagają od odbiorcy jako takiej uwagi – nie wzmożonej, ale oglądając je „jednym okiem” pewnie nie dostrzegą oni oblicza oprawcy przewijającego się w mniej spodziewanych miejscach. W każdym razie z aktualną egzystencją oprawcy będziemy mogli całkiem dobrze się zapoznać – dowiemy się, że mieszka z matką, pracuje w laboratorium i oczywiście odczuwa niezdrowy pociąg do seryjnych morderców. To jego idole, których czyny pragnie naśladować. I robi to z właściwą sobie skrupulatnością, z umiłowaniem do najdrobniejszych szczegółów kopiuje morderstwa takich osobników, jak „Dusiciel z Bostonu”, „Dusiciele ze wzgórz”, David Berkowitz i Jeffrey Dahhmer, a listy do osadzonego w więzieniu Darylla Lee Culluma (mężczyzny, który niegdyś próbował zabić doktor Helen Hudson) podpisuje nazwiskiem Petera Kurtena, tzw. „Wampira z Dusseldorfu”.

Rys psychologiczny antagonisty, choć należycie nakreślony, nie jest tak wyczerpujący jak portret głównej bohaterki, doktor Helen Hudson, niegdyś spełniającej się w zawodzie psychologa sądowego, brylującej w telewizji autorki poczytnych książek o seryjnych mordercach, których chętnie poddawała analizie psychologicznej... do czasu napaści na jej osobę dokonaną przez obleśnego prymitywa Darylla Lee Culluma. Sekwencja w publicznej toalecie w dzieciństwie nawiedzała mnie w koszmarnych snach i bynajmniej nie z powodu dużej brutalności, obecności odstręczających efektów specjalnych tylko przez wzgląd na swoją emocjonalną sugestywność. Kadry skąpane w zimnym, białym świetle ostro kontrastującym z rażąco czerwonym strojem podwieszonej ofiary bezradnie obserwującej śmierć policjanta w przeświadczeniu, że ona jest następna. A to wszystko podane z obsesyjnym wręcz zachowaniem wbijającej w fotel dramaturgii, z maksymalną dbałością o nieustanne podsycanie w widzach poczucia nieuchronności tragedii, której naprawdę nie chce się zobaczyć. Tragedia doktor Helen Hudson nie przebiega jednak tak, jak zostaje to zasygnalizowane w prologu – szaleniec nie odbiera jej życia, ale pozbawia ją czegoś niemalże równie (jeśli nie tak samo) ważnego, czyli wolności i poczucia bezpieczeństwa. Bo trudno uznać za wolną osobę, która całe dnie spędza we własnym domu i trudno myśleć o komforcie tej postaci, patrząc na jej ataki paniki i zawroty głowy połączone z odkształcaniem perspektywy ilekroć rzuci okiem na korytarz. Helen Hudson żyje w poczuciu zagrożenia, w przeświadczeniu, że w każdej chwili coś może wedrzeć się do jej enklawy, że świat jest pełen potworów w ludzkiej skórze, z których wielu bardzo dobrze ją zna i być może fantazjuje o spotkaniu z nią. Siqourney Weaver konsultowała swoją postać ze znanym psychologiem sądowym, Parkiem Dietzem, który przeprowadzał wywiady i zeznawał w sprawach wielu osławionych seryjnych morderców, ale tak duża charyzma i wiarygodność Helen Hudson i to zarówno w kwestii jej agorafobii, jak i działalności zawodowej (ukazania pracy profilera) zdecydowanie nie jest zasługą tylko tego jednego człowieka, bo gdyby nie kunszt tej aktorki, gdyby nie klasa jaką pokazała, pierwszoplanowa postać najprawdopodobniej nie zrobiłaby na mnie większego wrażenia. Weaver partnerują Holly Hunter, która moim zdaniem także pokazała się od jak najlepszej strony w kreacji odważnej, inteligentnej pani inspektor, M.J. Monahan, lubiącej przybierać fałszywą naiwno-słodką maskę podczas przesłuchiwania świadków oraz warsztatowo nieco słabszy Dermot Mulroney, wcielający się w rolę zdecydowaniem mniej barwnego od swojej zawodowej partnerki Reubena Goetza, śledczego, który przebiera w kobietach, jak w ulęgałkach i jest swego rodzaju uczniem swojej bardziej doświadczonej koleżanki. Abstrahując od końcówki w ich wspólnym śledztwie nie ma ani jednego momentu, który generowałby nieprzyjemne wrażenie przestoju, braku dobrego pomysłu na pchnięcie akcji do przodu, zagubienia mało kreatywnych scenarzystów. Już nie wspominając o deficycie napięcia i mroczności, bo od strony technicznej jak dla mnie film wypada wręcz zjawiskowo. Za to finalizację całego tego jakże emocjonującego dochodzenia powinno się przeprowadzić w zgoła inny sposób. Szczerze powiedziawszy nie umiem wyobrazić sobie gorszego zamknięcie tej historii – czegoś co cechowałoby się mniejszą naiwnością oraz większym pragnieniem rozładowania nagromadzonego napięcia. I na dodatek bardziej tandetną próbą rozniecenia ich na nowo w epilogu. UWAGA SPOILER Chociaż nie, morderca powstający z martwych, jak w niektórych slasherach w kontekście takiego scenariusza chyba ubódłby mnie bardziej niż sugestia, że przebywający w więzieniu, groźny przestępca może swobodnie korespondować ze swoimi pobratymcami bez kontrolowania treści listów przez strażników KONIEC SPOILERA.

„Psychopata” Jona Amiela zasila grono moich ulubionych thrillerów o seryjnych mordercach i to już od okresu dziecięcego. Ten stan rzeczy na pewno nie ulegnie już zmianie – nie mam żadnym wątpliwości, że (jeśli zdrowie pozwoli) już do końca życia będę regularnie odświeżać sobie tę pozycję. I polecać ją każdemu miłośnikowi tego typu kina. Rekomendować młodszemu pokoleniu, bo myślę, że wśród osób „wychowanych” na XXI-wiecznym kinie grozy nie brakuje potencjalnych fanów tego obrazu. Nawet wśród nich zapewne znajdą się osoby, które mają szansę wprost rozsmakować się w tym dziele, bo tak na dobrą sprawę praktycznie wcale się nie zestarzał. No chyba, że za starocie uważa się produkcje pozbawione plastikowych obrazów i / lub efektów komputerowych, bo jeśli przyjąć taką wykładnię to rzeczywiście „Psychopata” może wydać się mocno leciwy...

2 komentarze:

  1. Nie potrafię zrobię wybaczyć tego, że wciąż to widowisko pozostaje mi nieznane. Jestem Ci wdzięczna, ze przypomniałaś mi o tej produkcji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny film, świetna rola Holly Hunter

    OdpowiedzUsuń