Stronki na blogu

czwartek, 6 lipca 2017

„Strach przed ciemnością” (2003)

Dwunastoletni Ryan Billings panicznie boi się ciemności. Jest przekonany, że w mroku czają się potwory, które nie są w stanie egzystować w świetle. Terapia, na którą zapisali go rodzice nie przynosi żadnych efektów, a jego matka nie chce wyrazić zgody na czasowe zamknięcie syna w ośrodku psychiatrycznym. Starszy brat Ryana, Dale, podobnie jak ojciec, stara się uświadomić chłopcu, że zachowuje się irracjonalnie, niestosownie do swojego wieku, że powinien wreszcie dorosnąć i zapomnieć o dziecięcych lękach. Ryan jest więc sam ze swoim strachem. Każdej nocy w pojedynkę musi mierzyć się z potworami, które wcale nie są wytworem jego wyobraźni. Gdy pewnego wieczora państwo Billings wychodzą na przyjęcie dwunastolatek zostaje pod opieką starszego brata, który tej burzowej nocy odkryje, że lęki Ryana wcale nie są bezpodstawne.

Kanadyjski horror w reżyserii K.C. Bascombe'a, twórcy, który dotychczas stworzył zaledwie cztery pełnometrażowe produkcje. „Strach przed ciemnością” to jedyny horror w dorobku Bascombe'a, niedoceniany głównie przez bardzo delikatne podejście do stylistyki filmu grozy traktującego o zjawiskach nadprzyrodzonych. Za scenariusz odpowiada debiutujący w tej roli John Sullivan (niektóre źródła mówią, że Bascombe był współautorem scenariusza, niewymienionym w czołówce), który w kolejnych latach między innymi był pomysłodawcą fabuł „Armii Boga: Buntu” i „Armii Boga: Zapomnienia”.

„Strach przed ciemnością” reprezentuje sobą typ horroru, który zazwyczaj zbywam pobłażliwym wzruszeniem ramion, dochodząc do wniosku, że właśnie uraczono mnie jakąś bajeczką, która tylko udaje horror, zresztą bardzo nieudolnie. Ale nie zawsze tak jest. Zdarza się, że po obejrzeniu lekkiego, ewidentnie ukierunkowanego na młodszą część widowni filmu grozy, odczuwam zaskakujące spełnienie. Mam świadomość właściwego spożytkowania czasu, pomimo rażąco ugrzecznionego kształtu danej produkcji. „Strach przed ciemnością” K.C. Bascombe'a jest właśnie takim filmem – to produkcja, do której nader często wracam, niezmiennie pozostając pod niemałym wrażeniem zdolności oratorskich jej twórców. W tym gatunku nie brakuje obrazów, w których unaocznia się tak uporczywe dążenie do przestraszenia odbiorcy, że przykrywa ono wszystko inne. A skoro nawet fabuła i postacie zostają zaniedbane rzeczony niepokój naturalną koleją rzeczy traci na wyrazistości. Bo jak mamy się bać, skoro odbiera się nam możliwość zaangażowania się w daną historię i zupełnie nie obchodzi nas los papierowych protagonistów? „Strach przed ciemnością” z całą pewnością nie wprawi w przerażenie długoletnich wielbicieli kina grozy, powiedziałabym nawet, że nie rozbudzi takowej emocji również u przynajmniej większości nieobytych z horrorem widzów. Ale istnieje spora szansa, że uraczy ich historią, którą będzie im się chciało oglądać, nie tyle przez wyjątkowość jej samej, ile sposób, w jaki została opowiedziana. John Sullivan w swoim scenariusz podejmuje jakże chwytliwą tematykę dziecięcych lęków. Nyktofobia, potwory czające się w szafie, pod łóżkiem i w piwnicy, odrażające stwory, które mogą egzystować jedynie w ciemności, i przed którymi przerażone dziecko chroni się poprzez szczelne owinięcie się kołdrą. Bacząc na to, aby żadna część ciała nie wystawała na zewnątrz, bo potwór tylko czeka na możliwość chwycenia za nią... Zapewne niejeden dorosły już odbiorca „Strachu przed ciemnością” patrząc na to będzie wspominał swoje własne mroczne przygody – przypomni sobie, co sam niegdyś przeżywał po zapadnięciu zmroku, w lękach Ryana zobaczy odbicie swoich własnych. Prawdopodobnie już nieaktualnych, ale nadal co jakiś czas przywoływanych we wspomnieniach. Akcja „Strachu przed ciemnością” rozgrywa się w trakcie jednej burzowej nocy (wyłączając krótki wstęp), podczas nieobecności dorosłych domowników, tj. rodziców czołowych bohaterów filmu. W postacie tych ostatnich wcielili się Kevin Zegers i Jesse James, którym udało się wejść w idealną wręcz interakcję – aktorzy tak wspaniale się uzupełniali, tak mocno zaangażowali się w swoje role, że wprost nie można oderwać od nich oczu i właściwie nie sposób ustrzec się emocjonalnego zaangażowania w ich losy. Małoletni wówczas Jesse James (m.in. „Pearl Harbor”, „Efekt motyla”, remake „Horroru Amityville”) swoim występem w „Strachu przed ciemnością” pokazał, że może konkurować nawet z najbardziej docenianymi nieletnimi aktorami, czym akurat mnie nie zaskoczył, bo po omawiany film po raz pierwszy sięgnęłam wówczas, gdy miałam już za sobą seans remake'u „Horroru Amityville", w którym to Jesse James również pokazał się od jak najlepszej strony. Kevin Zegers także powinien być znany wielbicielom kina grozy, wystąpił bowiem między innymi w „Drodze bez powrotu” i w remake'u „Świtu żywych trupów”, czyli obrazach bardziej rozreklamowanych niż „Strach przed ciemnością”, niemniej w tym ostatnim miał większą możliwość wykazania się, co moim zdaniem uczynił. Fabuła koncentruje się na nocnych przeżyciach dwóch braci. Młodszy z nich, dwunastoletni Ryan, panicznie boi się ciemności, ponieważ jest przekonany, że czają się w niej potwory, co z kolei jego brat Dale zrzuca na karb wybujałej wyobraźni jego zdaniem niedojrzałego chłopca. Ale chociaż ma lekceważący stosunek do lęków brata, chociaż często irytują go napady paniki Ryana, w jego obejściu nie ma okrucieństwa. Nie stara się dokuczyć bratu, widać, że darzy go ogromną miłością i w związku z tym bardzo zależy mu na poprawie jego stanu. Niejeden nastolatek będąc na jego miejscu po prostu zostawiłby młodszego brata samego i udał się na spotkanie ze znajomymi, ale Dale nawet o tym nie myśli. Zostaje w domu i stara się zapewnić emocjonalny komfort swojemu podopiecznemu, roztoczyć nad nim należytą opiekę, choć oczywiście niepozbawioną krytycznych, acz pozbawionych czystego okrucieństwa komentarzy. Motywowanych raczej pragnieniem przemówienia Ryanowi do rozsądku w nadziei, że to przyczyni się do poprawy jego samopoczucia.

W „Strachu przed ciemnością” znalazłam odniesienia do dwóch innych filmów grozy (ale niewykluczone, że jest ich więcej), które to bez wątpienia miały być hołdem, nie zaś formą ich obśmiania. Nie musiałam się zresztą wysilać, aby je zobaczyć, bo K.C. Bascombe ewidentnie chciał, żeby rzucały się one w oczy każdemu wielbicielowi kina grozy, nawet temu, który nawet nie próbuje poddawać tego obrazu takiej analizie. Odniesienie do pierwszej kultowej produkcji pojawia się, kiedy Ryan ogląda telewizję – widzimy wówczas na ekranie kilka scenek z „Martwego zła" Sama Raimiego. A drugie twórcy unaoczniają w formie werbalnej, za pomocą pytania skierowanego do Dale'a przez jego dziewczynę Heather Fontaine (dobra kreacja Rachel Skarsten) przez telefon, które to dobitnie nawiązuje do „Kiedy dzwoni nieznajomy” Freda Waltona. Ale wracając do braci Billings. Zdaje się, że większość horrorów nastrojowych, w których pojawia się postać wierząca w byty nadprzyrodzone już od początku ogląda się w przekonaniu, że to właśnie ona jest „tym oświeconym”, że należy pokładać wiarę w jej jakkolwiek fantastyczne opowieści i trwać w przekonaniu, że te osoby z jej otoczenia, których cechuje sceptyczny stosunek do tychże wynurzeń wykazują się skrajną naiwnością. Innymi słowy tego typu horrory nierzadko gloryfikują ludzi pokładających wiarę w zjawiska nadprzyrodzone, jednocześnie wykpiwając postawę racjonalistów. Dale wychodzi z przekonania, że jego brat wariuje, że nie potrafi okiełznać swojej własnej wyobraźni, gdy tymczasem widz to właśnie na niego spogląda lekceważącym okiem. Wierzy dwunastoletniemu chłopcu, nie twardo stąpającemu po ziemi Dale'owi. John Sullivan w swoim scenariuszu w całkiem rozczulającym stylu unaocznił pozycję przerażonego małego chłopca w swoim własnym domu – pokazał jego bezsilność, zagubienie i przeogromne pragnienie znalezienia sojusznika. Kogoś, kto nie będzie spoglądał na niego, jak na niedojrzałego, tchórzliwego chłopaka, który być może zaczyna popadać w chorobę psychiczną. Ryan najbardziej na świecie pragnie tego, żeby ktoś mu zaufał, tymczasem niezmiennie zderza się z wprost przeciwną reakcją na swoje słowa. Z przekonaniem, że jego lęk jest całkowicie irracjonalny, podczas gdy w rzeczywistości (jak widz doskonale wie) bierze się on z prawdziwych konfrontacji z potworami. Upiorami, które same w sobie zostały oddane na ekranie całkiem zgrabnie – blade, demoniczne oblicze wysokiego mężczyzny i starszej kobiety gnieżdżącej się w piwnicy najprawdopodobniej nie zaniepokoją zaprawionego w horrorach odbiorcy, ale nie wydaje mi się, żeby było to spowodowane przez nieudolną charakteryzację. Przyczyny upatrywałabym raczej w niewystarczającym rozciągnięciu w czasie sekwencji bezpośrednio poprzedzających ich manifestacje i w ich otoczce. Twórcy „Strachu przed ciemnością” wykazują pewne starania w kierunku wygenerowania odpowiedniego napięcia i tworzenia mrocznej aury spowijającej domostwo Billingsów, nie wychodzą jednak poza ramy delikatności. Innymi słowy, choć efekt nie należy do tragicznych to i tak brakuje tutaj śmiałości, chęci wyrwania się z okowów grzeczności w sposób, który dosłownie sparaliżowałby odbiorcę nagromadzeniem złych emocji emanujących z ekranu. Dodatkowym czynnikiem szkodzących są efekty komputerowe, początkowo unaoczniane w formie pełzających cieni i wówczas jeszcze łatwych do „przełknięcia”. Ale wizualizacja robali pokazana pod koniec filmu dosłownie odrzuca sztucznością. Naprawdę ciężko patrzeć na taką amatorkę i odgadnąć, co też kierowało K.C. Bascombe'em w chwili, w której aprobował ten materiał. W każdym razie emocje w „Strachu przed ciemnością” generuje przede wszystkim sama nienapuszona, prosta opowieść, która została wyłuszczona tak, aby całkowicie ułatwić widzowi proces wtapiania się w nią i na czele której stoją sympatyczni bohaterowie, dwóch braci, mierzących się ze złymi siłami żerującymi w ciemnościach. Napięcie bierze się z obawy o los protagonistów, z naszego przywiązania do tych postaci, nie zaś z porażającej oprawy audiowizualnej. Atmosferę zagęszczającego się zagrożenia tworzy sama świadomość obecności potworów i paniczna postawa dwunastoletniego chłopca, nie zaś klaustrofobiczne, emanujące nieokiełznaną wrogością kadry z domu Billingsów. Innymi słowy tutaj liczy się opowieść, a nie jej otoczka.

Nie będę rekomendowała „Strachu przed ciemnością” K.C. Bascombe'a osobom, które zapatrują się pozytywnie jedynie na te horrory, które potrafią ich przestraszyć. Wstrzymam się od polecania tego obrazu tym kinomaniakom, którzy nie mają żadnej litości dla lżejszego oblicza kina grozy, którzy zwyczajnie nie potrafią zaakceptować delikatnego podejścia do gatunku. Ich odsyłam pod inny adres, a „Strach przed ciemnością” polecam widzom wyznającym zgoła odmienny pogląd albo po prostu tym koneserom pełnokrwistych, rasowych horrorów, którzy w danej chwili akurat mają ochotę na coś lżejszego. Na produkcję, która przede wszystkim opowiada ciekawą, acz nieskomplikowaną, konwencjonalną historię, w którą łatwo się zaangażować, aczkolwiek ciężko wpaść w podziw nad płaszczyzną techniczną tj. wkładem operatorów, oświetleniowców, dźwiękowców i twórców efektów specjalnych.

3 komentarze:

  1. Akurat ja z horrorami problemów nie mam i mogę obejrzeć nawet ten, który górnolotnym nie jest. Do "Strachu przed ciemnością" zachęca mnie właśnie ten strach dziecka przed mrocznym, nieznanym. Chętnie obejrze w wolnym czasie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wydaje mi się kiedyś dawno temu oglądałam ten film.

    OdpowiedzUsuń