Bart
Hughes mieszka wraz z żoną Meg i synem Peterem w zaprojektowanym i
zmodernizowanym przez siebie domu w Nowym Jorku. Mężczyzna pracuje
w dużej firmie, której poświęca większość swojego czasu. Gdy
jego żona i syn wyjeżdżają na krótkie wakacje, Bart zostaje, aby
poświęcić się pracy. Dostaje duże zlecenie, od którego zależy
dalszy rozwój jego kariery, ale nie może poświecić mu maksimum
swojej uwagi. Okazuje się bowiem, że w jego domu zagnieździł się
szczur. Wyjątkowo złośliwy gryzoń, który mocno uprzykrza życie
Bartowi. Mężczyzna stara się go pozbyć, ale wszystkie próby
zgładzenia przebiegłego przeciwnika kończą się fiaskiem. Barta
ogarnia obsesja na punkcie nieproszonego gościa. Wyeliminowanie
szczura staje się jego życiowym celem. Wszystko inne traci na
znaczeniu w obliczu wojny, która rozgrywa się w jego własnym domu.
W
1981 roku w Stanach Zjednoczonych pojawiło się pierwsze wydanie
powieści „The Visitor” pióra Chaunceya G. Parkera III, a dwa
lata później ukazał się film oparty na rzeczonej publikacji, „Of
Unknown Origin”, w Polsce rozpowszechniany pod tytułem
„Nieuchwytny wróg”. Scenariusz został napisany przez Briana
Taggerta (m.in. „Duch III”, „Dziecię ciemności, dziecię
światłości”, „Omen IV: Przebudzenie”), a na krześle
reżyserskim zasiadł George P. Cosmatos, późniejszy twórca między
innymi „Rambo 2” i „Kobry”, ale przez niejednego fana
horrorów science fiction doceniany głównie za „Lewiatana” z
1989 roku. Wyróżniony w dwóch kategoriach na Paris Film Festival
(najlepszy aktor i reżyser) kanadyjsko-amerykański „Nieuchwytny
wróg” łączy w sobie stylistykę horroru (z nurtu animal
attack), czarnej komedii i thrillera psychologicznego, a efekt
jest tak smaczny, że wprost nie mogę się nadziwić tak małej
popularności tego dziełka. Tym bardziej, że zrealizowany za cztery
miliony dolarów film Cosmatosa ewidentnie oparł się próbie czasu.
Poznajcie
Barta Hughesa – nowojorczyka, mozolnie pnącego się po szczeblach
zawodowej kariery, który własnymi rękoma zmodernizował część
kamienicy, w której obecnie mieszka wraz z żoną Meg i kilkuletnim
synkiem Peterem. Kochająca rodzina, piękny dom i dobrze płatna
praca nie wystarczą mu jednak do osiągnięcia pełni szczęścia,
ponieważ jak na „korporacyjną bestię” przystało, Bart myśli
tylko o dostaniu się na kolejny szczebel kariery. A kiedy już to
osiągnie prawdopodobnie zacznie gonić za następnym awansem, chyba
że wcześniej uświadomi sobie w jak bezsensownym wyścigu bierze
udział. Tak, Bart jest uczestnikiem „wyścigu szczurów”,
ciągłej pogoni za mamoną, z której i tak nie ma czasu się
cieszyć, bo przecież musi pracować – błędne koło, w którym
istota ludzka zostaje zredukowana do pozycji maszyny. Brian Taggert
nie rozwodzi się nad tym, ale z paru skonstruowanych przez niego
kwestii włożonych następnie w usta aktorów przebija informacja,
że małżonka Barta, Meg, nie miałaby nic przeciwko, gdyby „klepali
biedę” w jakimś ubogim kraju, zajmując lokum, którego jej mąż
nie obdarzałby taką czcią, jak wyszykowany przez niego dom w Nowym
Jorku. Wiele wskazuje na to, że kobieta wychodzi z założenia, że
szczęście zapewni im przede wszystkim przebywanie we własnym
towarzystwie, kultywowanie życia rodzinnego, gdy tymczasem Bart jest
przekonany, że taki stan osiągną jedynie dzięki regularnym
pokaźnym zastrzykom gotówki. Kto może poszczycić się lepszym
system wartości, trzeźwiejszym spojrzeniem na rzeczywistość łatwo
ocenić, niemniej zafiksowany na punkcie pracy Bart nie budzi
niechęci – da się go lubić, pomimo wstrętnego wyścigu, w
którym tak ochoczo bierze udział. George P. Cosmatos i jego ekipa
pokazali w „Nieuchwytnym wrogu” godne najwyższego uznania
skupienie nad fabułą – opowiadanie historii niewątpliwie było
dla nich najważniejsze, dzięki czemu bez żadnego wysiłku ze
swojej strony całkowicie wsiąkłam w tę nieco cudaczną opowieść.
Płynna narracja, pozbawiona przekombinowanych udziwnień, czy to w
postaci mnóstwa sztucznych efektów specjalnych, czy topornego
montażu, czy jeszcze czegoś innego, równie irytującego, swoista
lekkość wprost emanująca z dosłownie każdego kadru, nienapuszone
podejście do procesu tworzenia, autentycznie skradły moje serce –
wszystko to sprawiło, że na niemalże półtora godziny zapomniałam
o otaczającym mnie świecie. Byłam bowiem zajęta śledzeniem
pojedynku pomiędzy człowiekiem i gryzoniem. Agresorem jest miejski
szczur, co niewątpliwie ma stanowić swoiste nawiązanie do „wyścigu
szczurów”, w którym bierze udział główny bohater filmu –
twórcy puszczają w ten sposób „oko do widza”, może nawet
wskazują na podobieństwa pomiędzy pewnym biznesmenem a złośliwym
gryzoniem. Stworzenie, które zagnieździło się w domu Barta
Hughesa (zjawiskowa kreacja Petera Wellera) jest tak samo
zdeterminowane jak gospodarz. Szczur tak samo jak Bart nigdy się nie
poddaje i jest gotowy na podjęcie każdego ryzyka, byle tylko
osiągnąć swój cel. Bart pragnie piąć się po szczeblach
zawodowej kariery, natomiast jego prześladowca wydaje się dążyć
do całkowitego zawłaszczenia jego ukochanego domostwa, być może
czerpiąc szczególną przyjemność z utrudniania życia jego
właścicielowi. Pytanie tylko, czy szczur jest przekleństwem, które
spadło na nieszczęsnego Amerykanina, czy raczej jest jego
wybawieniem? Stworzeniem, które doszczętnie zniszczy egzystencję
Hughesa, czy takim, które wydostanie go z pułapki, w którą z
własnej inicjatywy wpadł? Brian Taggert, być może wzorem autora
literackiego pierwowzoru (tego nie wiem, bo książki nie czytałam),
w swoim scenariusz poddał analizie psychikę pewnego pracownika
korporacyjnego, równocześnie w nietypowy sposób kreując postać
miejskiego szczura, który bez pardonu wdarł się w życie tego
pierwszego, w efekcie dając widzom dosyć obszerny komentarz
społeczny, który sam w sobie do odkrywczych nie należy, ale
środek, którym się posłużył (rola, jaką szczur odgrywa w życiu
głównego bohatera) pospolitym nazwać już chyba nie można.
George
P. Cosmatos, jak już wcześniej nadmieniłam, stworzył film, który
łączy w sobie trzy odmienne stylistyki, wzajemnie się
uzupełniające – jedna wzbogaca drugą i to tak wdzięcznie, że
mam wrażenie, że gdyby „Nieuchwytnego wroga” pozbawiono którejś
z tych odnóg, produkcja całkowicie straciłaby na wartości.
Dostałabym jakieś niezjadliwe filmidło, którego nie dałabym rady
obejrzeć w całości. Tak, drodzy państwo, to dotyczy również
akcentów komediowych, płaszczyzny, która nieczęsto idealnie
współgra z elementami typowymi dla kina grozy. Tutaj mamy do
czynienia ze zgoła odwrotną sytuacją – jestem przekonana, że
gdyby nie kilka dowcipnych kwestii i prześmiewczych sytuacji
„Nieuchwytny wróg” pogrążyłyby się w oparach absurdu.
Przedstawienie takiej fabuły na poważnie, bez uśmiechów
posyłanych do widza najprawdopodobniej zaowocowałoby powstaniem
jakiejś kinematograficznej szkarady, nadętej szmiry, która pewnie
niejednego odbiorcę doprowadziłaby do przekonania, że filmowcy
mają go za jakiegoś naiwniaka, osobę której można bezkarnie
wcisnąć zwykły kit. Bo czyż opowieść o bezproduktywnej walce
dorosłego mężczyzny z upierdliwym gryzoniem, historia o człowieku,
którego ogarnia obsesja na punkcie szczura gnieżdżącego się w
jego domu, tak potężna, że wszystko inne przestaje mieć dla niego
jakiekolwiek znaczenie, nie jawi się groteskowo? Bez wątpienia. I
twórcy „Nieuchwytnego wroga” doskonale zdawali sobie z tego
sprawę, dlatego zamiast starać się ukryć absurdalny wymiar
rzeczonej sytuacji miejscami celowo go uwypuklali przez co nie miałam
poczucia, że tak powiem, robienia ze mnie wariatki. A najbardziej
zaskoczyła mnie moja entuzjastyczna reakcja na wkomponowane w całość
pierwiastki psychologiczne – poważne studium psychiki mężczyzny,
który albo nieuchronnie osuwa się w otchłań szaleństwa, albo
wręcz przeciwnie: zdąża prosto do wybawienia, do miejsca, w którym
nareszcie osiągnie spokój ducha, odnajdzie szczęście, którego
dotychczas szukał nie tam gdzie powinien. Bart to człowiek, który
wcześniej tkwił w matni, teraz natomiast „tama zaczyna pękać”.
Główny bohater nie wytrzymuje ciśnienia, nie jest w stanie
poradzić sobie z napięciem wynikającym z ważnego zlecenia
powierzonego mu przez pracodawcę, a nieproszony gość, który
zawitał do jego domu jest w pewnym sensie kroplą, która
przepełniła czarę. Zerwała ostatni bastion normalności bądź
krótkowzroczności. Rzeczony szczur nie jest tworem sztucznym,
rekwizytem skonstruowanym przez twórców efektów specjalnych tylko
prawdziwym, żywym stworzeniem, którego wędrówki po domu Barta
często będziemy mieć okazję śledzić z jego własnego punktu
widzenia – subiektywne filmowanie z perspektywy gryzonia dodaje
owym sekwencjom sporo napięcia (aczkolwiek najwięcej generuje
scenka z trutką na szczury dodaną do śniadania), które notabene
wynika również z mrocznej oprawy wizualnej, nieodłącznego
elementu nocnych harców złośliwego szczura. Obleśnego stworzenia,
którego najczęściej będziemy oglądać we fragmentach (ogromne
łapy ujęte od spodu poprzez szklaną powierzchnię chyba już na
zawsze zostaną w mojej pamięci – niezwykle pomysłowy trik, który
daje widzom złudzenie obserwowania kawałka ciała jakiejś bestii
rodem z kina science fiction) i do którego z czasem być może
zapałamy niemałą sympatią. No, ale z całą pewnością nie
wówczas, gdy uraczy się nas najbardziej makabrycznym ujęciem z
kotem... Bo choć wcześniej nadmieniłam, że „Nieuchwytny wróg”
nie szafuje efektami specjalnymi nie należy przez to rozumieć, że
nie ma ich wcale – kilka umiarkowanie krwawych wstawek zobaczymy
(najczęściej będą to zbliżenia na rany zadawane ludziom), a i
sam z jednej strony odpychający, a z drugiej (przynajmniej we mnie)
budzący trochę cieplejszych uczuć portret agresywnego gryzonia
wygląda jak jeden wielki, fenomenalny efekt specjalny. Rene Verzier
(m.in. „Wściekłość”, „Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi”), powinien dostać pokaźną premię za te wspaniałe
kąty nachylenia kamer.
Kto
nie oglądał „Nieuchwytnego wroga” niechaj szybko nadrobi
zaległości. Niech to uczyni nawet ten, kto nie uważa się za
wielbiciela kina grozy, kto gustuje w lżejszych produkcjach, albo w
dających do myślenia obrazach psychologicznych. Bo to tego rodzaju
obraz, który celuje w szerokie grono odbiorców, po który śmiało
mogą sięgać zarówno osoby poszukujące klimatycznych animal
attacków, sympatycy czarnego humoru, jak i fani thrillerów
psychologicznych. „Nieuchwytny wróg” George'a P. Cosmatosa w
ogóle się nie zestarzał, ani na gruncie fabularnym, ani tym
bardziej realizatorskim i choćby za to chylę przed nim czoła.
Powodów do pochwał jest jednak dużo więcej, aczkolwiek żeby była
jasność, w mojej ocenie „Lewiatana” omawiany obraz i tak nie
przebija.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz