Trzynastoletnia
Rynn niedawno przeprowadziła się wraz z ojcem z Anglii do małego
miasteczka w stanie Maine. Właścicielkę wynajmowanego przez nich
domu, panią Hallet, z czasem zaczynają niepokoić częste
nieobecności ojca Rynn i fakt, że dziewczynka nie uczęszcza do
szkoły. Martwi ją również zainteresowanie, jakie jej dorosły syn
Frank żywi w stosunku do dziewczynki, ponieważ w miasteczku ma
opinię mężczyzny odczuwającego niezdrowy pociąg do nieletnich.
Rynn zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie grozi jej ze
strony Franka, ale nie informuje o tym ojca. Koncentruje się
natomiast na próbach zniechęcania wścibskiej pani Hallet do
niezapowiedzianych wizyt. Gdy w jej domu dochodzi do tragedii Rynn
zaprzyjaźnia się z trochę starszym od siebie Mario, który pomaga
jej ukryć prawdę przed resztą świata. Największym zagrożeniem
jest nieprzejednany Frank, który nie może oprzeć się pragnieniu
zbliżenia się do trzynastoletniej dziewczynki.
W
1974 roku w Stanach Zjednoczonych ukazała się powieść Lairda
Koeniga pt. „The Little Girl Who Lives Down the Lane”. Dwa lata
później pojawiła się filmowa wersja tej historii w reżyserii
Nicolasa Gessnera, na podstawie scenariusza napisanego przez autora
literackiego pierwowzoru. Rolę główną powierzono młodziutkiej
Jodie Foster, która jeśli wierzyć doniesieniom medialnym nie pała
wielką sympatią do produkcji Gessnera. Z jej wypowiedzi można
wręcz wnosić, że uważa ten film za najsłabszy twór, w jakim
dane jej było wystąpić. Zupełnie inaczej zapatruje się na niego
opinia publiczna – kanadyjsko-francuska „Mała dziewczynka, która
mieszka na końcu drogi” (w Polsce rozpowszechniana również pod
tytułem „Dziewczynka z sąsiedztwa”) nakręcona za trochę ponad
milion dolarów kandyjskich, zaskarbiła sobie wielu fanów, również
wśród krytyków. Dziełko Nicolasa Gessnera nominowano do Saturna w
pięciu kategoriach. Zdobył dwie statuetki: dla najlepszego horroru
i najlepszej aktorki (Jodie Foster). W 1997 roku miała miejsce
premiera sztuki teatralnej na podstawie powieści „The Little Girl
Who Lives Down the Lane”, którą na te potrzeby dostosował sam
autor książki.
Tłumacząc
swoją niechęć do „Małej dziewczynki, która mieszka na końcu
drogi” Jodie Foster zdradziła w jednym z wywiadów, że film
tworzono z obowiązku, bez pasji, co jak zazwyczaj w takich
przypadkach zaowocowało mierną jakością. Nie będę polemizowała
z jej obserwacjami z planu, bo to Foster tam była, nie ja, więc
jest lepiej zorientowana, ale w przeciwieństwie do niej nie uważam,
żeby wspomniane „mechaniczne podejście do procesu tworzenia”
uwidaczniało się na ekranie. Gdybym nie znalazła zapisu tej
wypowiedzi aktorki, z samego seansu nigdy nie wywnioskowałabym, że
twórcom brakowało pasji. Wręcz przeciwnie: wydawało mi się, że
dosłownie każdy kadr jest przepełniony żarliwością, niebotyczną
emocjonalnością i czystą radością tworzenia. A więc z mojego
punktu widzenia beznamiętne podejście twórców do stojącego przed
nimi zadania, o którym wspomina Jodie Foster, nie rzutowało w
widoczny sposób na efekt końcowy. „Mała dziewczynka, która
mieszka na końcu drogi” to jeden z tego rodzaju dreszczowców,
który stara się (moim zdaniem skutecznie) przyciągnąć uwagę
widza swoistym niedookreśleniem, nieustannie czającą się pod
powierzchnią groźbą koszmaru, zamiast celować w nieskrępowaną
dosadność. Już wstępna sekwencja portretująca pierwsze spotkanie
trzynastoletniej Rynn z obleśnym Frankiem Halletem (odtwórcy obu
tych ról, Jodie Foster i Martin Sheen, moim skromnym zdaniem wspięli
się na wyżyny swojej profesji) wprowadza zapowiedź zagrożenia, za
sprawą czytelnych znaków wskazujących na przypadłość Franka.
Albo raczej zboczenie. Uwidaczniający się już wówczas niezdrowy
pociąg mężczyzny do małych dziewczynek może i kazałby nam
sądzić, że scenariusz w całości skoncentruje się na
problematyce pedofilskiej, gdyby nie zastanawiające zachowanie
głównej bohaterki. Zanim Rynn otworzy drzwi nieproszonemu gościowi
zapala papierosa celem zadymienia salonu – ma to bowiem utwierdzić
Franka w przekonaniu, że niedawno siedział w nim jej ojciec, który
obecnie przebywa na piętrze. Po co to robi? Odpowiedź na to pytanie
właściwie nasuwa się sama przez się. Śmiem podejrzewać, że
Laird Koenig celowo naprowadzał widza na rozwiązanie największej
zagadki zamieszczonej w swoim scenariuszu. Taka narracja przynosi
odbiorcy zarówno korzyść, jak i stratę. Przez to, że wstępne
sekwencje obserwuje się z pozycji osoby całkiem nieźle
zorientowanej w ogólnym zarysie tej bądź co bądź niecodziennej
sytuacji, incydent mający miejsce mniej więcej w trzydziestej
minucie traci na elemencie zaskoczenia. Z drugiej strony muszę
jednak zauważyć, że choć scenarzysta zdradza zbyt wiele, żeby
móc ukryć przed nawet najmniej domyślnym widzem istotę
prezentowanych wydarzeń to jednak przez długi czas nie pozwala
domyślić się szczegółów, które doprowadziły małą Rynn do
tego punktu. Co więcej, taka wiele mówiąca narracja sprawia, że
właściwie od początku żywimy podejrzenia do głównej bohaterki -
wypatrujemy w niej źródła owej doskonale wyczuwalnej groźby.
Niniejszy wydźwięk nie byłby tak głośny, gdyby scenarzysta nie
naprowadził nas na naturę tajemnicy małej dziewczynki, która to
przez długi czas jest bodaj najpotężniejszym nośnikiem
złowieszczości. Nie postać pedofila (on będzie miał „swoje
pięć minut” później), nachodzącego małą Rynn, głównie po
to, żeby czynić jej nieprzyzwoite aluzje, sprawić, aby poczuła
się niepewnie i prawdopodobniej wybadać, czy może kontynuować
„zaloty”, bez obawy, że dziewczynka komukolwiek o nich doniesie.
Oprócz
ważkiej informacji o położeniu trzynastoletniej Rynn zasugerowanej
widzom już na początku „Małej dziewczynki, która mieszka na
końcu drogi” w thrillerze (z elementami dramatu) Nicolasa Gessnera
ważną rolę w kształtowaniu aury tajemnicy i w budowaniu
ostrożnego podejścia do głównej bohaterki, odgrywa jej rys
psychologiczny. Trzynastoletnia Rynn bowiem wydaje się nieco
odrealniona, tak jakby jej miejsce znajdowało się w jakimś utworze
fantasy, a nie filmie, który w największej mierze przystaje do
gatunku thrillera. Pewnie znajdą się widzowie, którzy uznają ten
typ bohaterki za tak śmiały, że wręcz ocierający się o
wydumanie podkopujące poziom wiarygodności prezentowanych wydarzeń,
ale ja potrafiłam jedynie przyklasnąć takiemu hipnotyzującemu
podejściu do czołowej postaci owej produkcji. Czułam się jakbym
świadkowała czemuś z pogranicza dwóch światów, jakbym
towarzyszyła osóbce, która nie do końca przynależy do znanej mi
rzeczywistości. To tylko wrażenie, bo oczywiście małą Rynn w
istocie nic nie łączy z żadnym fantastycznym uniwersum - jest
człowiekiem z krwi i kości, egzystującym w zwyczajnej
rzeczywistości. Tyle, że całkiem nietypowym. Rynn jest nad wiek
rozwiniętą, właściwie to zachowującą się jak dorosła kobieta,
dźwigająca na swoich barkach ogromne doświadczenie życiowe,
elokwentną trzynastoletnią dziewczynką, uwielbiającą poezję
Emily Dickinson i większość czasu spędzającą w samotności w
przytulnym domku w stanie Maine, usytuowanym w zadrzewionym,
zacisznym zakątku oddalonym od wścibskich sąsiadów. Jej ociec
jest poetą, który lwią część czasu spędza w rozjazdach i w
zamkniętym gabinecie na piętrze – nie przeszkadza mu, że córka
w tym czasie musi sama się o siebie zatroszczyć, wziąć na siebie
obowiązek prowadzenia domu. Nie widzi również problemu w tym, że
trzynastolatka nie uczęszcza do szkoły, którą notabene uważa za
całkowicie zbędną z tego prostego powodu, że według niej tam
jedynie uczy się teorii na temat życia, jednocześnie zabierając
młodym umysłom możliwość przeżywania wszystkiego na własnej
skórze. Kolejną ciekawą cechą wchodzącą w skład zadziwiającej
osobowości trzynastolatki jest jej pogarda do wszelkiego rodzaju
autorytetów, a nawet niechęć do systemu, który według niej
narzuca większości pozostawanie pod dyktatem innych, głupszych od
siebie. Trzynastolatka jest więc nonkonformistką – pomimo młodego
wieku zdaje się doskonale wiedzieć, jak skonstruowany jest
otaczający ją świat i co jeszcze bardziej zadziwiające wykazuje
gotowość przeciwstawienia się narzuconym normom społecznym.
Obiera własną ścieżkę życiową, która w jej mniemaniu da jej
pełnię wolności. Podsumowanie Rynn słowem „niegłupia” byłoby
wielkim niedopowiedzeniem, wszak cechuje się ona taką
błyskotliwością jakiej nie powstydziłby się niejeden profesor w
podeszłym wieku. A moim zdaniem nawet przewyższa inteligencją
wielu z nich, bo zna prawdziwy, a nie podręcznikowy kształt
rzeczywistości i dostrzega wady systemu, których zdaje się nie
zauważać część tak zwanych ekspertów (albo udają, że ich nie
widzą, byle tylko podtrzymywać w ludziach kłamstwo, które
przecież im służy). W każdym razie z charakterystyki Rynn, tak
samo jak z poszczególnych sytuacji przebija pewna groźba, bo nie
można wykluczyć, że tak silnie zakorzeniony sprzeciw wobec systemu
mógł w końcu sprowadzić małą osóbkę na drogę występku.
Wziąwszy pod uwagę jej zastanawiające zachowanie wskazujące na
ukrywanie jakiegoś brudnego sekretu i gęsty mroczny klimat
(wzbogacany przepiękną ścieżką dźwiękową skomponowaną przez
Christiana Gauberta) spowijający dom, w którym osiadła,
intensyfikowany coraz to bardziej czytelnymi podejrzeniami żywiony
do jej osoby przez panią Hallet i miejscowego policjanta, które
mocno potęgują napięcie przy maksymalnej minimalizacji technicznej
dosłowności, widz chwilami powinien wyzbywać się wszelkich
wątpliwości - nabierać miejscowej pewności, że mała Rynn nie
jest niewinnym, inteligentnym aniołkiem tylko potworem w ludzkiej
skórze. Któremu zagraża nieoczekiwany przeciwnik w osobie
odczuwającego odrażający pociąg do małych dziewczynek, Franka
Halleta. Sceny z jego udziałem, a zwłaszcza wstrząsający moment z
chomikiem tchną taką dramaturgią i niemalże nieznośnym
napięciem, że wprost nie można powstrzymać napływu adrenaliny do
krwi. Jednak równie emocjonująco, co konfrontacje z czarnym
charakterem wypadają wolniejsze sekwencje ukazujące codzienne życie
małej Rynn, z czasem w towarzystwie nieco starszego od niej Mario, z
którym połączy ją głębsze uczucie, oddane w taki sposób, żeby
nie przysłonić zapowiedzi rychłego niebezpieczeństwa. Z tego
prostego powodu, ze zachęcają one do ciągłego zastanawiania się
kto tutaj tak naprawdę jest większym oprawcą? Bezczelny pedofil,
czy elokwentna trzynastolatka? Długo nie otrzymujemy odpowiedzi na
to pytanie, przez co dopóki twórcy nie uznają za stosowne rozwiać mgiełki tajemnicy jesteśmy zmuszani przez nich
do częstego weryfikowania swoich zapatrywań na całą intrygę - moja ocena Rynn zmieniała się, jak w kalejdoskopie, przechylając
się ze skrajności w skrajność, więc można chyba rzec, że
twórcy idealnie wywiązali się z bodaj najważniejszego zadania
(przynajmniej jeśli chodzi o moją osobę). Zresztą zbliżony efekt
osiągnęli we wszystkich pozostałych składowych tej produkcji. No
może z wyłączeniem przesłania kiełkującego młodzieńczego
romansu, które jak dla mnie za bardzo posłodzono.
„Mała
dziewczynka, która mieszka na końcu drogi” to thriller z
elementami tożsamymi dla dramatu, który w pierwszej kolejności
powinien zainteresować osoby doceniające trudną sztukę
żonglowania emocjami widza z wykorzystaniem minimalnych nakładów.
Zamiast upiornych efektów specjalnych i nieustającej akcji
dostajemy psychologiczną, niezwykle klimatyczną, wciągającą i do
pewnego stopnia tajemniczą opowieść, pełną tak różnorodnych
emocji, że właściwie nie sposób całkowicie w nią nie wsiąknąć.
A przynajmniej nie wówczas, gdy jest się sympatykiem obrazów,
krzewiących zasadę, że mniej znaczy więcej, że fabuła tylko
zyskuje na minimalizacji efekciarskich dodatków i dynamicznych
zrywów, zwłaszcza jeśli osnuje się ją tak mroczną atmosferą,
jak w tym przypadku i oczywiście z wyczuciem przeprowadzi się widza
przez proces tworzenia i potęgowania napięcia, co dla Nicolasa
Gessnera zdaje się żadnym wyzwaniem nie było.
Rewelacyjny i niesamowicie klimatyczny film. Świetna rola młodziutkiej Jodie Foster. Film trzyma w napięciu i mimo upływu lat nic nie stracił na oglądalności.
OdpowiedzUsuń