Listonosz
James wyrusza do domu położonego w zacisznej, leśnej okolicy, aby
dostarczyć list zaadresowany do mieszkającej tam młodej kobiety,
Kristy. Towarzyszy mu jego przyjaciel Pete, który decyduje się
zaczekać na niego kawałek od miejsca docelowego, przy szosie, skąd
James ma go odebrać w drodze powrotnej. Pod widniejącym na kopercie
adresem młody listonosz nikogo nie zastaje, nie wie jednak, że cały
czas jest przez kogoś bacznie obserwowany. Niedługo potem w tych
okolicach pojawiają się przyjaciółki Kristy, Ashley i Lyndsey,
które zapraszają Jamesa na zakrapiane alkoholem posiedzenie pod
gołym niebem. Tymczasem zniecierpliwiony Pete rusza na poszukiwanie
swojego przyjaciela. W lesie znajduje nagie ciało młodej kobiety.
Jest przekonany, że ma do czynienia z trupem, ale wkrótce okazuje
się, że nieznajoma żyje i bynajmniej nie jest przyjaźnie
nastawiona do otoczenia.
„Tonight
She Comes” to drugi pełnometrażowy film Matta Stuertza, po
horrorze science fiction „RWD” z 2015 roku. Ponadto stworzył on
jeden segment wchodzący w skład antologii „World of Death” i
nakręcił jeden short – we wszystkich przypadkach opracowując
również scenariusze, choć nie zawsze w pojedynkę. „Tonight She
Comes” jak na tę chwilę oficjalnie jest sklasyfikowany jako
horror, ale nie zdziwiłabym się gdyby w niedalekiej przyszłości
to doprecyzowano, bo nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby
odnaleźć w nim liczne akcenty komediowe. Wszystko wskazuje na to,
że Matt Stuertz od początku miał zamiar skonfrontować widzów z
cudaczną produkcją, że jego koncepcja zakładała zmiksowanie
horroru z czarną komedią, że ta druga płaszczyzna nie była
jedynie „wypadkiem przy pracy”.
„Tonight
She Comes” zaczyna się jak typowy slasher – kolejna
rąbanka z młodymi ludźmi w rolach przyszłych ofiar mordercy,
grasującego na zalesionym terenie. Należy wspomnieć, że całkiem
klimatyczna, jak na standardy współczesnych slasherów. Taka
obietnica spoziera ze wstępnych kadrów emanujących zarówno
naturalnym pięknem, jak i nieznaną groźbą podsycaną ewidentną
izolacją protagonistów. Lasy, małe jeziorko, dom wyglądający na
chwilowo opuszczony i jakaś postać obserwująca z ukrycia młodego
listonosza, Jamesa, starającego się dostarczyć list niejakiej
Kristy. Zdjęcia co prawda mogłyby zostać nieco „przybrudzone”,
bo takie silne skontrastowanie nijak nie mogło spotęgować wrogości
bijącej ze scenerii, ale sam wybór miejsca akcji i trzymający w
napięciu przebieg obserwacji Jamesa z ukrycia każą odbiorcy
przygotować się na całkiem klimatyczną rąbankę, rodzaj kina,
którego obecnie jest jak na lekarstwo. Ale szybko staje się jasne,
że Mattowi Stuertzowi takie podejście do kina grozy w ogóle nie
odpowiadało. Wyglądało to tak, jakby kierowało nim pragnienie
odróżnienia się od niezliczonych umiarkowanie krwawych horrorów,
że mam do czynienia z kolejnym reżyserem, który woli kombinować
zamiast skupiać się na wydobywaniu potencjału tkwiącego w znanych
motywach. Stuertz sięga po często wykorzystywane w tym gatunku
wątki, to nie ulega wątpliwości, ale zamiast wyciągać z nich to,
co dla wielbicieli rąbanek najlepsze, celowo je wypacza i to w
sposób, który dla wielu oglądających pewnie okaże się
zwyczajnie niezjadliwy. Po całkiem klimatycznym, choć
niepozbawionym nieśmiałych akcentów komediowych, wstępie, twórcy
„Tonight She Comes” serwują widzom „kubeł zimnej wody” w
postaci raptownej zmiany tonu. Lekko dowcipne, całkiem nastrojowe
kino prawdopodobnie będące preludium do pospolitego slashera
zamienia się w zwykłą farsę – pełną agresywnego czarnego
humoru, przejaskrawioną walkę o życie z... zakrwawioną, nagą,
apatyczną kobietą, która wygląda jak Kristy, przyjaciółka dwóch
protagonistek filmu. Absurd zaczyna gonić absurd i doprawdy ciężko
dopatrzeć się w tym jakiejś większej logiki, ale muszę się
przyznać, że humor Stuertza miejscami pokrywał się z moim
własnym. Dzięki czemu nie musiałam walczyć z sennością, wiem
jednak, że część widzów była do tego zmuszona. Jeden z
najzabawniejszych dla mnie momentów pojawia się wówczas, gdy
zakrwawiona kobieta wyglądająca jak Kristy po raz pierwszy wyrasta
tuż przed Jamesem, Ashley i Lyndsey. Zamiast uciekać z krzykiem
młody mężczyzna skupia się na podziwianiu jej ciała, a jedna z
kobiet zauważa, że z Kristy jest coś nie tak. Spostrzegawczość
godna najwyższego uznania, nie ma co... Sekwencji, które wywołały
uśmiech na mojej twarzy było dużo więcej. Choćby chora, acz
pasująca do współczesnych trendów reakcja Pete'a na makabryczne
znalezisko w lesie w postaci, jak wszystko na to wskazuje, martwej
kobiety (zamiast czym prędzej wezwać pomoc przystępuje do robienia
jej zdjęć) i większość scen z udziałem Felicity, tak dziwacznej
i nieprzewidywalnej osóbki, że wprost nie mogłam nadziwić się
wyobraźni Stuertza (sam pisał scenariusz). Głupkowatej wyobraźni,
ale to tylko szczegół. Dla długoletnich wielbicieli slasherów
(choć swoją drogą „Tonight She Comes” nie wpasowuje się
idealnie w ten podgatunek) szybko stanie się jasne, że materiałem
na final girl jest Ashley (wykreowana przez Larissę White, w
przerysowany sposób dostosowany do groteskowego kształtu tej
produkcji, co zresztą można odnieść do niemalże wszystkich
pozostałych członków obsady) – młoda kobieta okazuje się mieć
większe cojones niż towarzyszący jej mężczyzna. W chwilach
zagrożenia i największej niepewności to właśnie na niej polega
James, ją pyta o zdanie i liczy na jej siłę oraz zręczność,
których swoją drogą walecznej kobiecie nie brakuje.
Akcja
„Tonight She Comes” jest w pewnym stopniu poszatkowana. Nie dość,
że co jakiś czas pojawia się biały napis na czarnym tle
informujący o porze dnia i nocy to na dodatek raczy się nas kilkoma
raptownymi skokami pomiędzy bohaterami i jednym dłuższym
przeskokiem w czasie. To ostatnie ma miejsce tuż po dojściu Jamesa
do wniosku, że on i towarzyszące mu kobiety powinni rozpocząć
poszukiwania ich znajomych. Których nie zobaczymy, bo chwilę po
rzuceniu tej propozycji następuje przeskok w czasie, który to
niejednego widza może doprowadzić do mylnego przeświadczenia, że
protagoniści w ogóle nie przejęli się przedłużającą się
nieobecnością Kristy i Pete'a. No cóż, przejęli się na tyle,
żeby ich szukać, ale gdy nie przyniosło to pożądanego rezultatu
wcale nie rozpaczali i nie wpadali w jakąś dużą panikę. To tylko
jedna z licznych niezbyt zrozumiałych reakcji protagonistów. Matt
Stuertz postanowił bowiem uwypuklić wszystkie nielogiczności w
zachowaniach pozytywnych postaci, tak jakby obśmiewał tę konkretną
składową wydaje się, że większości slasherów, posuwając
to do takiego ekstremum, że doprawdy nie sposób utożsamić się z
którąkolwiek z nich. I odbierać tej produkcji na poważnie, na
czym zresztą moim zdaniem twórcom wcale nie zależało. Co wcale
nie oznacza, że takie podejście do protagonistów nie utrudniało
odbioru fabuły. Ta nabiera tempa tuż po zamordowaniu jednej z
młodych kobiet, po krótkiej sekwencji ze śpiworem, która
przywiodła mi na myśl Jasona Voorheesa i chyba tak miało być –
mam wrażenie, że Stuertz pokusił się tutaj o coś w rodzaju hołdu
dla tego slasherowego mordercy. A chwilę później zaserwował
nam kolejny raptowny przeskok, tym razem nie w tonacji tylko w
tematyce. Gdy na pierwszy plan wysuwa się cudaczna Felicity, w którą
w doprawdy zabawny sposób wcieliła się Jenna McDonald, fabuła
nabiera jeszcze bardziej kuriozalnych kształtów. Scenarzysta
pokrótce objaśnia nam naturę zakrwawionej kobiety grasującej na
tym prywatnym terenie, po czym przechodzi do... czegoś wielce
obrzydliwego, ale nie poprzez atakowanie nas realistycznymi scenkami
mordów tylko za sprawą krwi menstruacyjnej (pomysł z tamponem
okazał się nawet lepszy od szlachtowania swojego własnego brzucha
w prologu). Pozytywnie oceniam również ścieżkę dźwiękową
skomponowaną przez Polaka, Wojciecha Golczewskiego i jej obróbkę –
zwłaszcza stopniowe pogłaśnianie dudniących tonów. Szkoda tylko,
że forma nie była bardziej przystępna. Naprawdę ubolewam nad tym,
że Matt Stuertz porwał się na taki techniczny i tekstowy
eksperyment, bo podejrzewam, że gdyby podszedł do tej koncepcji w
tradycyjny, poważniejszy sposób dostałabym kawałek całkiem
emocjonującego, umiarkowanie krwawego kina grozy. Zamiast się śmiać
może wpatrywałabym się wówczas w ekran z narastającym napięciem
i zdecydowanie większym niesmakiem na widok co poniektórych
makabrycznych ustępów. Innymi słowy wolałabym reagować na
„Tonight She Comes” zupełnie inaczej, a nade wszystko chciałabym
móc bardziej zaangażować się w tę historię, bo całkowicie w
nią wchłonąć nijak nie potrafiłam.
Czytałam
zarówno mocno entuzjastyczne opinie na temat „Tonight She Comes”
Matta Stuertza, jak i wydaje się, że liczniejsze recenzje
dowodzące, że to najprawdziwszy gniot, kinematograficzna pomyłka,
od której należy trzymać się z daleka. Ja tymczasem plasuję się
gdzieś pośrodku. Dla mnie ani nie jest to dobre kino, ani
porażająco złe. Jeśli podejść do niego, jak do horroru
komediowego i oczywiście pod warunkiem, że jest się obdarzonym
podobnym poczuciem humoru co Matt Stuertz to można całkiem znośnie
spędzić kawałek wieczora, ale nawet z takim nastawieniem w pełni
satysfakcjonującego obrazu absolutnie wszystkim potencjalnym
odbiorcom „Tonight She Comes” radzę się nie spodziewać. Co
najwyżej kuriozalnej średniawki. Choć, jak widać na przykładzie
paru opinii zamieszczonych w Sieci, istnieją osoby wprost zachwycone
tym konkretnym dokonaniem Matta Stuertza.
Absolutnie się z tobą zgadzam! Nie wyglądam (uroda niewinnej blondynki), ale jestem fanką horrorów wszelakich i wiem, co to znaczy prawdziwy gniot. TSC, tak jak powiedziałaś, plasuje się gdzieś po środku - zarys fabuły, oklepany, dobre ujęcia, krwawy jak na slasher w typie gore przystało. Ani wybitny, ani zły - ot, do obejrzenia, aby odhaczyć na liście, a jednocześnie zabić nudę wieczorem. Ale plakat, ten pierwszy, jest super. Wymowny i taki retro:) Pozdrawiam,
OdpowiedzUsuńBlonde Kitsune
Ha, to przybij piątkę, bo ja też blondynka;)
Usuń