Stronki na blogu

sobota, 30 września 2017

„Gra Geralda” (2017)

Małżeństwo, Jessie i Gerald Burlingame, przyjeżdża do domu letniskowego z zamiarem spędzenia w nim weekendu w wyłącznie własnym towarzystwie. Mężczyzna zaplanował realizację jednej ze swoich fantazji erotycznych, do czego udało mu się namówić żonę. Przykuwa Jessie do łóżka i zaczyna odgrywać rolę gwałciciela. Kobieta szybko zaczyna oponować, prosząc męża o przerwanie zabawy, ale Gerald nie zamierza jej uwalniać. W pewnym momencie mężczyzna dostaje zawału serca. Umiera pozostawiając Jessie w bardzo trudnym położeniu. Niemająca dostępu do kluczyków do kajdanek, którymi mąż przykuł ją do łóżka, przebywająca w aktualnie wyludnionej okolicy, Jessie, może albo czekać na rychłą śmierć, albo postarać się znaleźć sposób na wydostanie się z pułapki. Jeśli takowy w ogóle istnieje...

Pierwotnie wydana w 1992 roku powieść „Gra Geralda” autorstwa Stephena Kinga wchodzi w skład tak zwanej (nieoficjalnej) „trylogii kobiecej”, obok „Dolores Claiborne” i „Rose Madder”. Książki traktują o przedstawicielkach płci pięknej, które zostają zmuszone do przeciwstawienia się mężczyznom. Nazywana powieścią feministyczną, „Gra Geralda”, nie stanowi wdzięcznego materiału dla filmowców. Nie jest bowiem łatwo przenieść na ekran historię, która rozgrywa się w jednym pomieszczeniu, gdzie tkwi przykuta do łóżka kobieta konfrontująca się z demonami przeszłości i prowadząca rozmowy z samą sobą, w jej umyśle uosabianą pod różnymi postaciami. Nie dziwi mnie więc, że dotychczas żaden reżyser nie podjął się tego zadania – za to niezmiernie zaskoczyły mnie doniesienia, że jeden z bardziej znanych twórców współczesnego kina grozy, Mike Flanagan, jako pierwszy postanowił przenieść „Grę Geralda” na ekran. Miałam złe przeczucia, przyznaję. I nie opuściły mnie one nawet wówczas, gdy sam Stephen King zaczął wynosić ten obraz na piedestał (przy okazji radząc nie oglądać go w pojedynkę, bo jest przerażający), z tego prostego powodu, że zdarzało mi się już mieć inne zdanie na temat niektórych filmów od mojego ulubionego pisarza. Informacja, że filmową „Grę Geralda” nakręcono dla platformy Netflix również nie nastroiła mnie pozytywnie, bo jeszcze nie widziałam w pełni udanego dzieła tej produkcji - co najwyżej jakieś przeciętniaki (niedługo Netflix wypuści kolejny film na podstawie utworu Kinga, a mianowicie 1922"). Wyobraźcie więc sobie, jaki szok przeżyłam, gdy dotarło do mnie, że to jeden z bardziej wartościowych filmów opartych na prozie Stephena Kinga.

Za scenariusz „Gry Geralda” odpowiadają sam Mike Flanagan i Jeff Howard. Panowie współpracowali już przy takich horrorach, jak „Oculus”, „Zanim się obudzę” i „Ouija: Narodziny zła”, ale w mojej ocenie ich najnowsze przedsięwzięcie przebiło te poprzednie. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że omawiany film jest ekranizacją powieści Stephena Kinga (a przynajmniej ja za takową go uważam). Nie adaptacją, a jak wiadomo takie luźniejsze podejście do utworów literackich jest zjawiskiem dużo częstszym w kinematografii niż wierne odwzorowywanie koncepcji ich autorów. To nie oznacza oczywiście, że Mike Flanagan i Jeff Howard nie wprowadzili absolutnie żadnych zmian – w końcu nawet Roman Polański pokusił się o drobne modyfikacje w stosunku do książki Iry Levina w filmowym „Dziecku Rosemary”, a to dzieło przez wielu uważane jest za jedno z najwierniejszych literackiemu pierwowzorowi, więc ekranizację, nie adaptację. I moim zdaniem słusznie, bo ekranizacja nie wymaga kopiowania każdej kropki". Jedną z przeróbek wprowadzonych przez scenarzystów jest ograniczenie liczby „osób, z którymi rozmawia” przykuta do łóżka stojącego w domku letniskowym Jessie Burlingame. W książce mieliśmy gromadkę zróżnicowanych charakterologicznie postaci, które tak naprawdę były samą Jessie – były swego rodzaju manifestacjami jej złożonej osobowości. Tymczasem w filmie główna bohaterka prowadzi dialog z jedynie „dwiema osobami” (tej rzadziej występującej nie wliczam). Jej skołatany umysł generuje postać jej męża i jej samej, przebywających w sypialni, w której Jessie jest uwięziona. „Gra Geralda” to film, który tak samo jak książka w dużej mierze opiera się na konwersacjach głównej bohaterki z tak naprawdę samą sobą, wydaje się więc, że filmowcy nie mają tutaj wielkiego pola do popisu. Ale to tylko pozory, bo chociaż to niełatwe, w rękach uzdolnionych twórców taka opowieść może aż kipieć emocjami (tak odbierałam choćby takie produkcje oparte na dialogu, jak „Wenus w futrze” Romana Polańskiego i „Rozmowa z gwiazdą” Steve'a Buscemiego), a nie zapominajmy, że King dodał do tego kilka atrakcji, które to Mike Flanagan chętnie wykorzystał. Sceny z udziałem nocnego „gościa” Jessie, wielkiego mężczyzny z kuferkiem pełnym biżuterii i ludzkich kości, aż prosiły się o rozciągnięcie w czasie, tak aby twórcy mieli czas na należyte zintensyfikowanie klimatu grozy. Nie wymagałam takiego kunsztu, z jakim spotkałam się podczas lektury literackiego pierwowzoru, ale Flanagan mógł z łatwością zrobić przynajmniej jeden dodatkowy krok w tym kierunku. Piszę „z łatwością”, bo ekipę zasilali naprawdę uzdolnieni operatorzy i oświetleniowcy, którymi reżyser umiał właściwie pokierować, co widać już w tych krótkich sekwencjach mających podnosić i tak duże napięcie. I w należycie mrocznych zdjęciach, z których złożono niemalże cały film (za wyjątkiem epilogu). W dodatku wygląd istoty, kreowanej przez aktora cierpiącego na akromegalię, która pojawia się nocą w sypialni Jessie, jej nienaturalnie długie kończyny i wielka głowa naprawdę mogą niepokoić, a przynajmniej w jednym momencie zmusić do podskoku w fotelu (ujęcie z lizaniem stóp), a więc jeśli weźmie się pod uwagę te atrakcje taka minimalizacja udziału nocnego intruza może tym bardziej rozczarować – doprowadzić do przekonania, że potencjał tkwiący w tej postaci nie został należycie wykorzystany. I sfinalizowany, UWAGA SPOILER bo akurat w tym przypadku wręcz marzyłam o poprawieniu Stephena Kinga, o odejściu od tej trywializacji zaserwowanej przez autora, o poprzestaniu na niedopowiedzeniu KONIEC SPOILERA. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o elementy filmowej „Gry Geralda”, które w moich oczach wypadły słabiej. Pozostałe części składowe tej produkcji to już istne mistrzostwo świata, z którego emanuje ogromny szacunek do literackiego pierwowzoru.

Myślę, że Mike Flanagan „Grę Geralda” kręcił przede wszystkim z myślą o wielbicielach twórczości Stephena Kinga, ale w taki sposób, żeby osoby z nią niezaznajomione również nie miały problemów z kompletnym zrozumieniem tej historii. Nawiązania do kilku innych utworów tego pisarza mogą im oczywiście umknąć (o ile nie znają ich ze słyszenia), ale jako że nie mają one charakteru klucza do odczytania tej opowieści na jakieś inne sposoby, niniejsze wstawki nie powinny stanowić dla nich żadnego uniedogodnienia. Nie wiem, czy Flanagan sam jest fanem prozy Stephena Kinga, ale zdziwiłabym się, gdyby tak nie było, bo z „Gry Geralda” właściwie nieustannie przebija miłość do tej historii. Wygląda to tak, jakby Mike Flanagan miał już za sobą wiele podróży do światów odmalowywanych przez Kinga na kartach jego powieści, w których to wręcz doskonale się odnajduje. I potrafi pokazać to na ekranie – unaocznić swoje głębokie zrozumienie twórczości tego pisarza i ciepłe uczucia, jakimi ją darzy. Jeszcze raz podkreślam, że nie wiem, czy Flanagan faktycznie jest fanem prozy Stephena Kinga. Wysnuwam jedynie takie przypuszczenie na podstawie tego, co pokazał mi w „Grze Geralda”, a jeśli jest ono słuszne to wiadomo dlaczego nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że kręcił ten film przede wszystkim z myślą o miłośnikach twórczości Kinga (przede wszystkim, ale nie tylko) – jeśli sam nim jest to takie podejście jest całkowicie naturalne. Ale obdarowanie miłością dorobku jakiegoś pisarza przez reżysera (i być może współscenarzystę, bo w ogóle bym się zdziwiła, gdyby Jeff Howard żywił takie samo uczucie do twórczości Kinga) wcale nie gwarantuje sukcesu na polu filmowym. Tym bardziej jeśli bierze się na warsztat tak trudną do przełożenia na ekran opowieść – historię, która jak wiele na to wskazywało nie jest dobrym materiałem na film. Sprawdza się w wersji książkowej, ale film? Niemożliwe – pomyślałam. A potem przekonałam się, że byłam w błędzie, że naprawdę utalentowany reżyser potrafi zrobić z tego nie adaptację tylko ekranizację. Klaustrofobiczny, mocno trzymający w napięciu thriller psychologiczny z elementami horroru (King także uatrakcyjniał powieść dodatkami bardziej kojarzącymi się z horrorem niźli thrillerem psychologicznym, którym to obie wersje „Gry Geralda” są przede wszystkim), będący wnikliwym studium psychiki uwięzionej kobiety, która w przeszłości przeżyła ogromną traumę. A teraz nadszedł moment rozprawienia się z demonami, które nosiła w sobie przez wiele lat, nie zdradzając nikomu, jakie brzmię „dźwiga na swoich barkach” i nie zauważając albo nie chcąc się do tego przyznać nawet przed samą sobą jakim cieniem kładło się ono na całym jej życiu. Powieść oczywiście daje nam szerszą analizę kobiecej postaci, bardziej szczegółową, zdecydowanie dłuższą (co nieco King za bardzo porozwlekał), ale mniej treści w scenariuszu wcale nie spłaszcza postaci Jessie Burlingame. Mike Flanagan i Jeff Howard powiedzieli o tej postaci wszystko, co wypadało powiedzieć i to w sposób, który dał mi poczucie autentycznego nurzania się w okaleczonym, acz wciąż bardzo silnym umyśle kobiety, kreowanej przez Carlę Gugino, która w tej roli wspięła się na istne wyżyny aktorstwa, (partnerował jej Bruce Greenwood, również spisując się bardzo dobrze, ale to Gugino świeciła najjaśniej) a pamiętajmy, że zadanie, które przed nią postawiono do łatwych nie należało. W wielkim skrócie „Gra Geralda” traktuje o kobiecie, która jest spętana, ale jej umysł powoli pozbywa się kajdan, które nałożono mu przed laty. Ekstremalnie trudna sytuacja, w jakiej się znalazła może więc okazać się dla niej wybawieniem – pod warunkiem oczywiście, że uda jej się wydostać z tej pułapki (zastanawiałam się, czy Jessie nie dałaby rady wstać i uszkodzić barierki nogą). Traumę, którą Jessie przeżyła przed laty podczas całkowitego zaćmienia Słońca twórcy obrazują za pomocą dobrze wystylizowanych na czasy minione retrospekcji, w których pojawia się kilka wręcz przepięknych zdjęć wyżej wymienionego zjawiska, ale podczas obrazowania kawałka przeszłości głównej bohaterki uczuciem, które przede wszystkim towarzyszy widzowi nie jest zachwyt tylko dogłębny smutek zmieszany z czystym oburzeniem na widok tego, co spotkało bezbronną istotę. Warstwę psychologiczną oddano praktycznie bezbłędnie, to ona jest najważniejszym elementem tej opowieści, to na niej idąc śladami Stephena Kinga przede wszystkim skupiają się utalentowani twórcy „Gry Geralda”, ale to wcale nie oznacza, że uciekają od dosadniejszych wizualizacji. Konsumowanie ciała tytułowego (anty)bohatera przez psa (który wzorem powieści, ale przy użyciu mniejszej ilości informacji, jest przedstawiony nie tylko jako potencjalne zagrożenie, ale też jako istota, której po prostu nie da się nie współczuć - Flanagan dokonał tego za pośrednictwem prologu), nie jest pokazane w najdrobniejszych szczegółach, ale te fragmenty, które widzimy wystarczą, aby wzbudzić lekką odrazę. Za to najmocniejsza scenka „Gry Geralda”, długi pokaz czyściutkiego gore, zmusiła mnie do wicia się na łóżku – to był dla mnie tak bolesny widok, że naprawdę miałam wielką ochotę odwrócić wzrok. Udało mi się przezwyciężyć to pragnienie, ale przez cały czas błagałam w myślach filmowców, żeby już skończyli. Nie wiem, ile zapłacono twórcom efektów specjalnych, ale ile by to nie było to powinni dostać więcej, bo tak realistycznej, dogłębnie wstrząsającej krwawej makabry już dawno nie widziałam na ekranie. Naprawdę bezcenne dokonanie.

Gra Geralda” Mike'a Flanagana to na ten moment najlepszy tegoroczny film, jaki obejrzałam. Przyćmiewający wszystkie produkcje tego reżysera, które dane mi było zobaczyć, nawet bardzo lubianego przeze mnie „Oculusa”. Moim zdaniem to jeden z lepszych obrazów opartych na twórczości Stephena Kinga i jeden z najbardziej wartościowych XXI-wiecznych thrillerów. Ekranizacja pełna szacunku i wielkiej miłości do prozy jednego z największych mistrzów literatury grozy, która nie powinna zawieść przynajmniej większości długoletnich fanów jego bibliografii. Zdumiewające, że „Gra Geralda” się udała – wciąż nie potrafię tak do końca w to uwierzyć, nadal jestem w szoku, bo taka historia przecież nie miała prawa tak znakomicie wypaść na ekranie... Tak mi się wydawało, a teraz zostaje mi tylko przeprosić Mike'a Flanagana za brak wiary i podziękować za to wspaniałe widowisko.

5 komentarzy:

  1. Moja ulubiona książka Kinga. Muszę zobaczyć ten film.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film naprawdę był ciekawy aczkolwiek dość ciężki, zawiły, bardzo psychologiczny...

      Usuń
  2. Nie rozumiem za bardzo zachwytów nad tym "dziełem"...obejrzałam i jakoś nie przypadło mi do gustu. Mimo, że Kinga lubię. To już TO wypada lepiej....

    OdpowiedzUsuń
  3. Książka to dla mnie dno twórczości Kinga. Ale na pewno sięgnę po nią ponownie przed seansem i po raz drugi skonfrontuje swoje wrażenia, bo czytałem ją chyba z 8 lat temu. Zachęca film i informacja, że to wierna ekranizacja. Ale zobaczymy. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak dla mnie ta książka była tragicznie nielogiczna i głupia w fabule. Męczyłem ją bardzo długo bo co chwila to bzdury w tekście. Sprzeczna z logiką i cała absurdalna pod każdym względem. Ale wiele osób też lubi takie i lubi autora. Dla mnie podstawą literatury jest zawsze logika a w tej nie było żadnej.

    OdpowiedzUsuń