Jakiś czas po śmierci syna Seana, Jessie i Mark decydują się na adopcję
ośmioletniego Cody’ego. Żywiący żywe zainteresowanie motylami chłopiec od razu
przekonuje się do nowej rodziny. Jessie i Mark nie posiadają się z radości, ale
trochę martwi ich lęk Cody’ego przed snem. Wkrótce odkrywają, że źródłem tego
strachu jest niesamowita zdolność chłopca do mimowolnego urzeczywistniania
swoich marzeń sennych, które znikają kiedy się budzi. Małżeństwo jest wzruszone
przede wszystkim wyśnionym Seanem, ale z czasem Marka zaczynają niepokoić
starania żony, aby zaszczepić w umyśle Cody’ego obraz ich syna i długie nocne
wyczekiwania na jego wyśnioną sylwetkę. Podczas, gdy Jessie radują zdolności
adoptowanego syna, Cody drży na myśl o koszmarach sennych, w trakcie których
widzi agresywnego stwora, ale choć bardzo się stara nie potrafi długo
powstrzymywać się od zasypiania.
„Absentia”, „Oculus” i „Hush” zwróciły uwagę wielu wielbicieli kina grozy
na twórczość Mike’a Flanagana. Chodzą nawet słuchy, że artysta ma zadatki na
jednego z najbardziej wartościowych współczesnych twórców gatunku, choć ja wolę
się tak nie zapędzać w wieszczeniu przebiegu jego dalszej kariery filmowej.
Flanagan z całą pewnością ma talent, ale nie jestem pewna, czy właściwie go
spożytkuje. Artysta zaczął już chyba „wpadać w hollywoodzkie sidła” i kręcić na
ilość – krótko po dobrym thrillerze pt. „Hush” ukazuje się horror Flanagana
„Zanim się obudzę”, a w tym roku ma się jeszcze odbyć premiera kolejnego jego
straszaka. Ponadto mamy jeszcze (jak na razie mętną) obietnicę ewentualnego
wypuszczenia w najbliższym czasie wyreżyserowanej przez niego adaptacji
powieści Stephena Kinga. Czasami co za dużo to niezdrowo i wydaje się, że to
powiedzenie znajduje potwierdzenie w najnowszym osiągnięciu Mike’a Flanagana.
„Zanim się obudzę” na podstawie scenariusza równoczesnego reżysera filmu i
Jeffa Howarda, który współpracował już z Flanaganem przy „Oculus” początkowo
miał być dystrybuowany pod tytułem „Somnia”, ale ostatecznie nazwę zmieniono.
Choć widzowie spodziewali się rasowego horroru dostali hybrydę gatunkową, w
której można odnaleźć zarówno echa mainstreamowego straszaka, jak i elementy
kojarzące się z fantasy i standardowym dramatem. Być może zawiniła kampania
reklamowa, nie przygotowując publiki na emocje, jakie będzie się starał
rozbudzić w nich ten obraz, bądź wielu widzów zwyczajnie nie potrafiło
przekonać się do tego konkretnego połączenia różnych stylistyk, bo „Zanim się
obudzę” nie zyskał spodziewanej aprobaty mas. Większość odbiorców było
rozczarowanych najnowszym przedsięwzięciem Mike’a Flanagana, czemu się nie
dziwię, bo choć częściowo wiedziałam, czego się spodziewać nie podejrzewałam, że warstwa
fabularna i wizualna wywoła we mnie wrażenie, jakbym obcowała również z ckliwą bajeczką. Co prawda
starającą się wpleść w tę historyjkę elementy stricte horrorowe, ale niestety w
moim przypadku bez oczekiwanych rezultatów. „Wiecznie żywy” w kinie grozy motyw
adopcji małego chłopca przez starające się pogodzić ze stratą własnego dziecka
małżeństwo tym razem nie został poruszony w scenariuszu celem zawiązania wątku
o psychopatycznym nieletnim. Flanagan i Howard obrali całkowicie inny, swoją
drogą całkiem oryginalny kierunek, który obiecywał naprawdę nieliche wrażenia.
Jak się okazało tylko obiecywał. Już początkowe manifestacje mocy chłopca
kazały przypuszczać, że głównym celem twórców nie jest próba zaniepokojenia
odbiorców. Co gorsza, sekwencje z kolorowymi motylkami pojawiającymi się w nocy
w domu Marka i Jessie oraz rozradowaną postacią ich zmarłego syna zostały
nazbyt rozciągnięte w czasie, sprawiając wrażenie motywu przewodniego filmu. Nie
licząc nieumiejętnie obliczonych w czasie, a co za tym idzie nieskutecznych jump scen długie wstępne sekwencje nie
oferują niczego godnego uwagi osobom, którzy oczekują rasowego horroru. Warstwa
dramatyczna jest aż nazbyt sztampowa – ot mamy małżeństwo, które stara się
pogodzić ze stratą synka i wywiązać się z roli kochających rodziców
adoptowanego chłopca. Do czasu odkrycia jego niesamowitych zdolności, które
dają im możliwość ponownego ujrzenia zmarłego dziecka. Jessie, przekonująco
wykreowana przez Kate Bosworth zdecydowanie gorzej radzi sobie ze stratą.
Pragnienie zobaczenia, usłyszenia i przytulenia Seana jest w niej tak silne, że
w końcu nieodpowiedzialnie zaczyna wykorzystywać Cody’ego, zapominając o jego
uczuciach. Mark, równie przyzwoicie zagrany przez Thomasa Jane’a ma
trzeźwiejsze spojrzenie na całą tę nietypową sytuację, dostrzegając coś
niewłaściwego w uporczywym dążeniu żony do zaszczepienia w umyśle Cody’ego
obrazu ich zmarłego syna. Losy całej trójki, w oderwaniu od tej całej
fantastycznej otoczki, do pewnego momentu śledzi się całkiem bezboleśnie, a
zwłaszcza niepokojące zachowanie coraz bardziej rozchwianej emocjonalnie Jessie.
Jednak w pierwszych partiach największym problemem były dla mnie
przekoloryzowane, ckliwe obrazki urzeczywistnionych spokojnych marzeń sennych
Cody’ego. Wprost nie mogłam się doczekać wykorzystania tego znakomitego pomysłu
w stylistyce horroru. A musiałam niestety uzbroić się w cierpliwość, bo
Flanaganowi nieśpieszno było do tego konkretnego gatunku. I w sumie słusznie,
bo jak w końcu, po naprawdę długim oczekiwaniu w fabułę zaczęły wkradać się
wątki typowe dla kina grozy pożałowałam, że nie poprzestano na konwencji
fantasy przeplatanej z dramatem.
W przeciwieństwie do zaślepionej pragnieniem ujrzenia zmarłego syna Jessie,
już z chwilą wyjawienia przez twórców niezwykłego talentu Cody’ego (znakomita
kreacja Jacoba Tremblaya) widzowie powinni uczulić się na ewentualne koszmary
senne chłopca. Zachowanie ośmiolatka, za wszelką cenę starającego się zwalczyć
zmęczenie, każe przypuszczać, że wyśnione przez niego zagrożenie może w
rzeczywistości wyrządzić ludziom wielką krzywdę. Owe niebezpieczeństwo
wprowadzano stopniowo, najpierw w formie niewiele mówiących migawek i rysunków
Cody’ego przedstawiających łysego, nagiego stwora z wyłupiastymi oczami, nieco
przypominającego wyobrażenia Szaraków, później w długich, dosłownych
manifestacjach, będących wynikiem starań przede wszystkim twórców efektów
komputerowych i nieoferujących mi niczego poza brakiem realizmu i swoistą
bajkowością, zamiast pożądanej atmosfery grozy. Moim zdaniem jedyne jako tako
udane są kreacje maszkar z pustymi oczodołami, które przed konfrontacją z mocą
Cody’ego były zwyczajnymi ludźmi przebywającymi w jego otoczeniu. Teraz
egzystują w jego koszmarach sennych w formie upiornych żywych trupów,
towarzysząc swojemu oprawcy, czyli efekciarskiemu stworkowi. Gdyby ktoś myślał,
że Mike Flanagan zastąpił początkową ckliwość zdecydowanymi próbami straszenia
pragnę wyprowadzić go z błędu. Na pierwszym planie nadal mamy rodzinne
tragedie, a szczególnie wzruszające dzieje małego chłopca, borykającego się z
przekleństwem, a nie jak na początku myślała Jessie wspaniałym darem, którego
należy pielęgnować. I nadal pojawiają się fantastyczne, choć bardziej mroczne
obrazki marzeń sennych chłopca, które wbrew staraniom twórców jednak nie były w
stanie zasiać we mnie choćby ziarna niepokoju. Włącznie z najbardziej
efekciarską, dynamiczną końcówką, sfinalizowaną wątkiem niby żywcem wyjętym z
jakiejś dineyowskiej animacji.
Jeśli Mike Flanagan poprowadzi swoją dalszą filmową karierę ścieżką
zaprezentowaną w „Zanim się obudzę” to nie wróżę mu dużego poklasku od
wielbicieli czystego kina grozy. Ale kto wie, może wówczas zgromadziłby wokół
siebie fanów dark fantasy lub
dramatów fantastycznych, którzy oczekują od filmów przede wszystkim lekkiego
wzruszenia i nutki efekciarstwa. Ja mam jednak nadzieję, że to jedynie „wypadek
przy pracy” i Mike Flanagan w swoich kolejnych przedsięwzięciach wróci do
estetyki horroru, oszczędniej wykorzystując zdobycze nowoczesnej technologii.
A ja myślę, że siła Flanagana tkwi w tym, że nie wiadomo czego się spodziewać w jego filmach. Już zaczynając od "Absentii" zawsze mnie zaskoczą czymś nowym. Poszedłem do kina na horror, a obejrzałem chwytającą za serce historię (bynajmniej ckliwą bajeczkę) i wcale nie żałuję. 8/10.
OdpowiedzUsuńJak dla mnie wiele było tutaj bajkowości i ckliwości, ale jak zaznaczyłam powyżej nie tylko. Jednym to przypasi innym nie, taki urok kinematografii;)
UsuńMi się film podobał, niestety seans psuła mi dziura fabularna. SPOILER Po Zolpidemie dzieciak raczej nie miał by tak konkretnych snów :P KONIEC SPOILERA
OdpowiedzUsuńPomysł super (właśnie wczoraj obejrzeliśmy), ale baaardzo się to wszystko dłużyło.
OdpowiedzUsuń