wtorek, 8 listopada 2016

„Ouija: Narodziny zła” (2016)

Rok 1967, Los Angeles. Wdowa Alice Zander samotnie wychowuje dwie córki, nastoletnią Linę i dziewięcioletnią Doris. Na życie zarabia szarlatanerią: organizowaniem udawanych seansów spirytystycznych, w prawdziwość których wierzą jej klienci, tłumacząc to pragnieniem niesienia im pociechy. Pewnego dnia Alice kupuje planszę Ouija, z zamiarem wykorzystywania jej w swoich inscenizowanych seansach. Najbardziej zainteresowana nowym nabytkiem jest Doris, która wkrótce zaczyna utrzymywać, że za pośrednictwem planszy kontaktuje się ze swoim zmarłym ojcem, przedstawiając wiarygodne dowody na poparcie swoich słów. Alice jest zachwycona nowo odkrytymi zdolnościami młodszej córki, w przeciwieństwie do przerażonej tym wszystkim Liny. Alice postanawia wykorzystać moc córki w seansach spirytystycznych, wierząc, że dzięki temu pomogą wielu ludziom pragnącym nawiązać kontakt z duszami swoich bliskich. Lina tymczasem zaczyna zauważać coraz więcej oznak świadczących o zmianie osobowości Doris.

W tym roku chyba nikt nie powie, że odczuwa niedobór filmów Mike'a Flanagana. Amerykański twórca realizujący się głównie w produkcjach grozy na 2016 rok przygotował aż trzy obrazy, zaczynając od thrillera „Hush”, przez horror „Zanim się obudzę, a na „Ouija: Narodziny zła” kończąc. Ten ostatni jest prequelem „Diabelskiej planszy Ouija” - ghost story z 2014 roku w reżyserii Stilesa White'a. Scenariusz Flanagan napisał we współpracy z Jeffem Howardem, tym samym, z którym opracowywał scenariusze swoich dwóch wcześniejszych filmów, „Oculusi „Zanim się obudzę”. I z którym jeśli plany się ziszczą będzie kooperował podczas tworzenia filmowej adaptacji powieści Stephena Kinga zatytułowanej „Gra Geralda” i remake'u „Koszmaru minionego lata”. Obie produkcje wstępnie zapowiedziano na 2017 rok, choć oczywiście zarówno data premiery, jak i nazwiska twórców mogą jeszcze ulec zmianie.
 
Szacuje się, że Mike Flanagan przeznaczył na „Ouija: Narodziny zła” dziewięć milionów dolarów, czyli dość, aby nakręcić profesjonalny horror nastrojowy. I istotnie jeden z najbardziej znanych współczesnych reżyserów kina grozy zauważalnie całkiem dobrze spożytkował te pieniądze, choć nie zapatruję się, aż tak pozytywnie na ten obraz, jak spora część amerykańskich krytyków i takich jak ja zwykłych odbiorców. Podpisuję się pod stwierdzeniami wspomnianej grupy odbiorców, mówiącymi, że prequel przebił swojego poprzednika, co prawdę powiedziawszy dla twórcy z takim doświadczeniem, jak Mike Flanagan wcale nie powinno być trudne. Wziąwszy pod uwagę mierny poziom „Diabelskiej planszy Ouija” i znając wcześniejszą twórczość Flanagana można było się spodziewać, że prequel będzie przedstawiał sobą nieco większą wartość. Nie spodziewałam się jednak, aż tak daleko posuniętego minimalizmu, zwłaszcza, że wciąż jeszcze mam w pamięci dużo bardziej efekciarskie „Zanim się obudzę”, a i poprzedniczka omawianego filmu, „Diabelska plansza Ouija” do najbardziej stonowanych obrazów również nie należała. Nie twierdzę, że Flanagan całkowicie zrezygnował z posiłkowania się dobrodziejstwami nowoczesnej techniki, bo ingerencję komputera doskonale widać w kilku sekwencjach, głównie z udziałem smoliście czarnych stworów i małej Doris, aczkolwiek w moim odczuciu tylko w tym pierwszym przypadku przedobrzono. Rażąco sztuczne, wywołujące raczej śmiech niźli przerażenie czarne upiory uważam za całkowicie zbędne – gdyby poprzestano na przemykających cieniach widzianych przez szybkę we wskaźniku dołączonym do planszy Ouija (jeden z motywów spinających ten film z produkcją White'a) nie narażono by się na śmieszność, przynajmniej jeśli wziąć pod uwagę moją reakcję na unaocznienie jednego z zagrożeń w całej jego żenującej postaci. Zgoła inaczej zapatruję się na drugą wyraźną ingerencję twórców efektów komputerowych, a mianowicie co jakiś czas odkształcającą się twarz dziewięcioletniej dziewczynki - nadawanie jej rysom swoistej płynności i nieludzko szerokie otwieranie ust, które charakteryzowały się dużą powściągliwością, niewykazywaniem pragnienia popisywania się nowoczesną technologią, przez co łatwo było zapomnieć, że to jedynie wytwór komputerowych speców. Demoniczny wymiar postaci dziewczynki potęgowały jej upiorne białe oczy i nieosiągalne dla zwykłego człowieka ruchy ciała, spośród których największe wrażenie robi szybki spacerek po ścianie. Nie zdziwiłaby mnie wiadomość, że tworząc szkaradne oblicze dziewięciolatki obrazowane w dalszych partiach filmu, twórcy „Ouija: Narodzin zła” inspirowali się „Martwym złem” Sama Raimiego. Jeśli rzeczywiście tak było to nie widzę w tym niczego złego, szczególnie, że z mojego punktu widzenia wypadło to bardzo dobrze, chociaż oczywiście nie aż tak znakomicie, jak w kultowym dziele Raimiego. Wpływ komputera doskonale widać jeszcze choćby w sekwencji ze znikaniem ust dziewczyny wpatrującej się w lustro, która może i nie jawi się jakoś nadzwyczajnie, ale przynajmniej nie wywołuje poczucia obcowania z wizualizacją rodem z jakiejś animacji, a takie wrażenie dosyć często towarzyszy mi podczas spoglądania na wytwory współczesnej techniki w horrorach. Tak więc summa summarum, wyłączając groteskowe czarne stworki nie miałam żadnych przeciwwskazań do rezultatów działań twórców efektów specjalnych, którzy to o dziwo w większości przypadków wykazali się wyważonym umiarkowaniem, dostrzegalnie starając się niczego nie przejaskrawić (nie udało im się tego uniknąć tylko w jednym wspomnianym już przypadku).

Dzielenie się swoimi odczuciami z seansu „Ouija: Narodzin zła” rozpoczęłam od skrótowego omówienia efektów specjalnych, ale to nie one (choć w lwiej części całkiem zacne) najbardziej przypadły mi do gustu. Projekcję o wiele silniej uprzyjemniało mi udane odwzorowanie realiów lat 60-tych ubiegłego wieku i stylizowanie zdjęć na starą modłę. Nieprzesadnie, bo zrezygnowano choćby z ziarnistych wstawek, ale za to uważny widz zapewne dostrzeże pojawiające się co jakiś czas w prawym górnym rogu czarne kółko niegdyś wskazujące na zmianę szpuli, co w połączeniu z wyblakłymi barwami i starymi szlagierami rzeczywiście przywołuje na myśl niegdysiejsze produkcje grozy. O obowiązkowych staroświeckich ubraniach aktorów i takowym wystroju wnętrz już nie wspominając. Kolejną mocną stroną tego obrazu z mojego punktu widzenia jest klasyczne podejście do tradycji ghost stories w warstwie fabularnej i w pewnym stopniu również w realizacyjnej. Mike Flanagan i Jeff Howard postawili na konwencjonalną historyjkę, w której nie zabraknie typowych dla ghost stories seansów spirytystycznych, oznak nawiedzenia starego domu na przedmieściach i oczywiście objawów opętania małej dziewczynki, która za pośrednictwem planszy Ouija najprawdopodobniej nawiązała kontakt z jakimś bytem z zaświatów. W ten roli zobaczymy dobrze zapowiadającą się, utalentowaną Lulu Wilson, a towarzyszą jej między innymi równie zadowalająco wywiązujące się ze swoich zadań, Elizabeth Reaser i Annalise Basso – ta druga miała już okazję występować w filmie Mike'a Flanagana, a mowa oczywiście o „Oculus”. Poszukiwacze innowacji pewnie nie będą zadowoleni z propozycji scenarzystów „Ouija: Narodzin zła” (nawet wziąwszy pod uwagę akcent polski, któremu w takim wydaniu wyświechtania zarzucić nie można), najprawdopodobniej zniechęci ich kolejne standardowe podejście do nurtu ghost story, ale osoby, które tak jak ja znajdują przyjemność w obcowaniu z niektórymi charakterystycznymi dla gatunku wątkami powinny podzielać moją satysfakcję z takiego ujęcia tematu. Bo Flanagan z dużym szacunkiem podszedł do znanego schematu, przez większość czasu kładąc silny nacisk przede wszystkim na relacje międzyludzkie, akcentując psychologiczny wymiar koszmarnego położenia, w jakim znalazła się trzyosobowa rodzina złożona wyłącznie z przedstawicielek płci żeńskiej – i w tym miejscu pochwalę szczegółowe sportretowanie początkowo odmiennych reakcji Alice i Liny na nowe zdolności najmłodszej członkini familii, które zostały pokazane w naprawdę wciągający, nieprzegadany sposób. Nie licząc dynamicznej ostatniej partii filmu twórcy z rzadka wtłaczali w akcję dosłowne manifestacje jakiejś nadprzyrodzonej siły, a i wówczas (nie licząc końcówki) poprzestawali na przemykających cieniach, czy wspomnianej już sekwencji znikania ust. Pojawiło się również trochę mniej dosadnych oznak nawiedzenia typu ściąganie kołdry, czy samo przesuwający się wskaźnik dołączony do tabliczki Ouija i oczywiście parę „nieśmiertelnych” jump scenek, które w moim przypadku nie odniosły zamierzonego skutku, bo pojawiały się w łatwych do przewidzenia momentach i nie były należycie podkreślane wyrazistą ścieżką audio, choć klimat w tych i pozostałych ustępach był zadowalająco (acz niepowalająco) mroczny. Lepiej by zrobiono, gdyby całkowicie zrezygnowano z tych nielicznych prymitywnym form straszenia, bo nie dość, że były cokolwiek nieudolne to jeszcze niezbyt pasowały do założenia, polegającego na odwzorowywaniu sznytu twórców starszych horrorów. A biorąc pod uwagę nieśpieszną narrację, scenerię i po części stylizowanie zdjęć tak, aby przypominały te z minionego wieku, mniemam, że Mike Flanagan takie złudzenie zamierzał wytworzyć. Na koniec uprzedzę tylko, że po napisach końcowych pojawia się jeszcze jedna sekwencja, wiele wyjaśniająca, ale chyba niepotrzebnie, bo podejrzewam, że osoby zaznajomione z „Diabelską planszą Ouija” już wcześniej wszystkiego się domyślą, a ci którzy owego filmu nie znają i tak nie zrozumieją o co chodzi.

Jestem skłonna polecić „Ouija: Narodziny zła” wielbicielom klasycznego ujęcia ghost story, z domieszką współczesnych technik filmowania tudzież podejścia do form straszenia. Nie jest to jakieś arcydzieło, ani nawet nic nadmiernie emocjonującego, ale ogląda się całkiem dobrze, zwłaszcza jeśli pochwala się w większości aspektów minimalistyczne podejście do gatunku. Mike Flanagan moim zdaniem zdeklasował „Diabelską planszę Ouija”, ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie znokautował efektem swojej pracy. Uważam, że to dobra nastrojówka, ale do wspaniałości jej jeszcze daleko.

2 komentarze:

  1. Lubię sam pomysł tej tabliczki, już sam on jest dla mnie przerażający. Niestety film denny. Wytrwałam do końca, ale był bardzo nużący.

    OdpowiedzUsuń
  2. Obejrzałem obie części zaciekawiony tym, że druga została znacznie lepiej przyjęta, w sumie nietypowa sytuacja. Niestety nic ciekawego z tego nie wynika, pierwsza część jest tak żenująca że praktycznie nie dało się zejść niżej. Bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie tempo, w ghost story najbardziej ekscytuje mnie stopniowa eskalacja zjawisk nadprzyrodzonych. Zaskoczenie tym większe, że Ouija z 2014 całą tą "stopniową eskalacje" morduje w przeciągu pierwszych pięciu minut. Tutaj jest znacznie dłużej, subtelniej, co trochę bawi gdy film z bata zaczyna się seansem spirytystycznym. I ten aspekt na plus - to że od pewnego momentu matka postrzega tą sytuacje jako "dar". Najchętniej rozciągnął bym cały ten akt, obejrzał długie, skupione na postaciach przejście od "daru" do przerażającej prawdy. Kosztem trzeciego aktu oczywiście, bo to co tam się zaczeło wyprawiać. Jest cholernie niezręczne przejście między tymi dwoma częściami filmu, w dwie-trzy minuty wszystko trafia szlag, co gorsza film nie chce się skończyć. Myślę że już- znowu coś, ciach, znowu coś, i jeszcze scena, i jeszcze jump na koniec. O, i jeszcze scena po napisach. Jason Blum pewnie ją przegapił, inaczej do niej też kazałby dokręcić jump.

    Całkowicie zgadam się w temacie efektów specjalnych. Czytałem też opinie że motyw z ustami i białymi oczami jest banalny i zbyt wyświechtany ale mi bardzo przypadł do gustu. Prosty i ponadczasowy, bez głupawego makijażu (CGI?) jak w poprzedniej Ouiji. Gdyby tylko nie wyświechtano go w te ostatnie kilkanaście minut z całej szokującej wartości... Z ruchami to samo, fajne ale komicznie przedobrzyli, mała lata, skacze, pająkuje.

    Mam wrażenie że po każdym filmie Flanagana czuję się dokładnie tak samo. Jakby ponad przeciętność a jednak coś nie gra. Facet nigdy nie miał jaj ale mam nadzieję że jeszcze się ogarnie, może wykręcanie trzech filmów rocznie mu nie służy.

    OdpowiedzUsuń