Rok
1967, Los Angeles. Wdowa Alice Zander samotnie wychowuje dwie córki,
nastoletnią Linę i dziewięcioletnią Doris. Na życie zarabia
szarlatanerią: organizowaniem udawanych seansów spirytystycznych, w
prawdziwość których wierzą jej klienci, tłumacząc to
pragnieniem niesienia im pociechy. Pewnego dnia Alice kupuje planszę
Ouija, z zamiarem wykorzystywania jej w swoich inscenizowanych
seansach. Najbardziej zainteresowana nowym nabytkiem jest Doris,
która wkrótce zaczyna utrzymywać, że za pośrednictwem planszy
kontaktuje się ze swoim zmarłym ojcem, przedstawiając wiarygodne
dowody na poparcie swoich słów. Alice jest zachwycona nowo
odkrytymi zdolnościami młodszej córki, w przeciwieństwie do
przerażonej tym wszystkim Liny. Alice postanawia wykorzystać moc
córki w seansach spirytystycznych, wierząc, że dzięki temu pomogą
wielu ludziom pragnącym nawiązać kontakt z duszami swoich
bliskich. Lina tymczasem zaczyna zauważać coraz więcej oznak
świadczących o zmianie osobowości Doris.
W
tym roku chyba nikt nie powie, że odczuwa niedobór filmów Mike'a
Flanagana. Amerykański twórca realizujący się głównie w
produkcjach grozy na 2016 rok przygotował aż trzy obrazy,
zaczynając od thrillera „Hush”, przez horror „Zanim się obudzę”, a na „Ouija: Narodziny zła” kończąc. Ten ostatni
jest prequelem „Diabelskiej planszy Ouija” - ghost story z
2014 roku w reżyserii Stilesa White'a. Scenariusz Flanagan napisał
we współpracy z Jeffem Howardem, tym samym, z którym opracowywał
scenariusze swoich dwóch wcześniejszych filmów, „Oculus” i
„Zanim się obudzę”. I z którym jeśli plany się ziszczą
będzie kooperował podczas tworzenia filmowej adaptacji powieści
Stephena Kinga zatytułowanej „Gra Geralda” i remake'u „Koszmaru
minionego lata”. Obie produkcje wstępnie zapowiedziano na 2017
rok, choć oczywiście zarówno data premiery, jak i nazwiska twórców
mogą jeszcze ulec zmianie.
Szacuje
się, że Mike Flanagan przeznaczył na „Ouija: Narodziny zła”
dziewięć milionów dolarów, czyli dość, aby nakręcić
profesjonalny horror nastrojowy. I istotnie jeden z najbardziej
znanych współczesnych reżyserów kina grozy zauważalnie całkiem
dobrze spożytkował te pieniądze, choć nie zapatruję się, aż
tak pozytywnie na ten obraz, jak spora część amerykańskich
krytyków i takich jak ja zwykłych odbiorców. Podpisuję się pod
stwierdzeniami wspomnianej grupy odbiorców, mówiącymi, że prequel
przebił swojego poprzednika, co prawdę powiedziawszy dla twórcy z
takim doświadczeniem, jak Mike Flanagan wcale nie powinno być
trudne. Wziąwszy pod uwagę mierny poziom „Diabelskiej planszy
Ouija” i znając wcześniejszą twórczość Flanagana można było
się spodziewać, że prequel będzie przedstawiał sobą nieco
większą wartość. Nie spodziewałam się jednak, aż tak daleko
posuniętego minimalizmu, zwłaszcza, że wciąż jeszcze mam w
pamięci dużo bardziej efekciarskie „Zanim się obudzę”, a i
poprzedniczka omawianego filmu, „Diabelska plansza Ouija” do
najbardziej stonowanych obrazów również nie należała. Nie
twierdzę, że Flanagan całkowicie zrezygnował z posiłkowania się
dobrodziejstwami nowoczesnej techniki, bo ingerencję komputera
doskonale widać w kilku sekwencjach, głównie z udziałem smoliście
czarnych stworów i małej Doris, aczkolwiek w moim odczuciu tylko w
tym pierwszym przypadku przedobrzono. Rażąco sztuczne, wywołujące
raczej śmiech niźli przerażenie czarne upiory uważam za
całkowicie zbędne – gdyby poprzestano na przemykających cieniach
widzianych przez szybkę we wskaźniku dołączonym do planszy Ouija
(jeden z motywów spinających ten film z produkcją White'a) nie
narażono by się na śmieszność, przynajmniej jeśli wziąć pod
uwagę moją reakcję na unaocznienie jednego z zagrożeń w całej
jego żenującej postaci. Zgoła inaczej zapatruję się na drugą
wyraźną ingerencję twórców efektów komputerowych, a mianowicie
co jakiś czas odkształcającą się twarz dziewięcioletniej
dziewczynki - nadawanie jej rysom swoistej płynności i nieludzko
szerokie otwieranie ust, które charakteryzowały się dużą
powściągliwością, niewykazywaniem pragnienia popisywania się
nowoczesną technologią, przez co łatwo było zapomnieć, że to
jedynie wytwór komputerowych speców. Demoniczny wymiar postaci
dziewczynki potęgowały jej upiorne białe oczy i nieosiągalne dla
zwykłego człowieka ruchy ciała, spośród których największe
wrażenie robi szybki spacerek po ścianie. Nie zdziwiłaby mnie
wiadomość, że tworząc szkaradne oblicze dziewięciolatki
obrazowane w dalszych partiach filmu, twórcy „Ouija: Narodzin zła”
inspirowali się „Martwym złem” Sama Raimiego. Jeśli
rzeczywiście tak było to nie widzę w tym niczego złego,
szczególnie, że z mojego punktu widzenia wypadło to bardzo dobrze,
chociaż oczywiście nie aż tak znakomicie, jak w kultowym dziele
Raimiego. Wpływ komputera doskonale widać jeszcze choćby w
sekwencji ze znikaniem ust dziewczyny wpatrującej się w lustro,
która może i nie jawi się jakoś nadzwyczajnie, ale przynajmniej
nie wywołuje poczucia obcowania z wizualizacją rodem z jakiejś
animacji, a takie wrażenie dosyć często towarzyszy mi podczas
spoglądania na wytwory współczesnej techniki w horrorach. Tak więc
summa summarum, wyłączając groteskowe czarne stworki nie miałam
żadnych przeciwwskazań do rezultatów działań twórców efektów
specjalnych, którzy to o dziwo w większości przypadków wykazali
się wyważonym umiarkowaniem, dostrzegalnie starając się niczego
nie przejaskrawić (nie udało im się tego uniknąć tylko w jednym
wspomnianym już przypadku).
Dzielenie
się swoimi odczuciami z seansu „Ouija: Narodzin zła”
rozpoczęłam od skrótowego omówienia efektów specjalnych, ale to
nie one (choć w lwiej części całkiem zacne) najbardziej przypadły
mi do gustu. Projekcję o wiele silniej uprzyjemniało mi udane
odwzorowanie realiów lat 60-tych ubiegłego wieku i stylizowanie
zdjęć na starą modłę. Nieprzesadnie, bo zrezygnowano choćby z
ziarnistych wstawek, ale za to uważny widz zapewne dostrzeże
pojawiające się co jakiś czas w prawym górnym rogu czarne kółko
niegdyś wskazujące na zmianę szpuli, co w połączeniu z
wyblakłymi barwami i starymi szlagierami rzeczywiście przywołuje
na myśl niegdysiejsze produkcje grozy. O obowiązkowych
staroświeckich ubraniach aktorów i takowym wystroju wnętrz już
nie wspominając. Kolejną mocną stroną tego obrazu z mojego punktu
widzenia jest klasyczne podejście do tradycji ghost stories w
warstwie fabularnej i w pewnym stopniu również w realizacyjnej.
Mike Flanagan i Jeff Howard postawili na konwencjonalną historyjkę,
w której nie zabraknie typowych dla ghost stories seansów
spirytystycznych, oznak nawiedzenia starego domu na przedmieściach i
oczywiście objawów opętania małej dziewczynki, która za
pośrednictwem planszy Ouija najprawdopodobniej nawiązała kontakt z
jakimś bytem z zaświatów. W ten roli zobaczymy dobrze
zapowiadającą się, utalentowaną Lulu Wilson, a towarzyszą jej
między innymi równie zadowalająco wywiązujące się ze swoich
zadań, Elizabeth Reaser i Annalise Basso – ta druga miała już
okazję występować w filmie Mike'a Flanagana, a mowa oczywiście o
„Oculus”. Poszukiwacze innowacji pewnie nie będą zadowoleni z
propozycji scenarzystów „Ouija: Narodzin zła” (nawet wziąwszy
pod uwagę akcent polski, któremu w takim wydaniu wyświechtania
zarzucić nie można), najprawdopodobniej zniechęci ich kolejne
standardowe podejście do nurtu ghost story, ale osoby, które
tak jak ja znajdują przyjemność w obcowaniu z niektórymi
charakterystycznymi dla gatunku wątkami powinny podzielać moją satysfakcję z takiego ujęcia tematu. Bo Flanagan z dużym
szacunkiem podszedł do znanego schematu, przez większość czasu
kładąc silny nacisk przede wszystkim na relacje międzyludzkie,
akcentując psychologiczny wymiar koszmarnego położenia, w jakim
znalazła się trzyosobowa rodzina złożona wyłącznie z
przedstawicielek płci żeńskiej – i w tym miejscu pochwalę
szczegółowe sportretowanie początkowo odmiennych reakcji Alice i
Liny na nowe zdolności najmłodszej członkini familii, które
zostały pokazane w naprawdę wciągający, nieprzegadany sposób.
Nie licząc dynamicznej ostatniej partii filmu twórcy z rzadka
wtłaczali w akcję dosłowne manifestacje jakiejś nadprzyrodzonej
siły, a i wówczas (nie licząc końcówki) poprzestawali na
przemykających cieniach, czy wspomnianej już sekwencji znikania
ust. Pojawiło się również trochę mniej dosadnych oznak
nawiedzenia typu ściąganie kołdry, czy samo przesuwający się
wskaźnik dołączony do tabliczki Ouija i oczywiście parę
„nieśmiertelnych” jump scenek, które w moim przypadku nie
odniosły zamierzonego skutku, bo pojawiały się w łatwych do
przewidzenia momentach i nie były należycie podkreślane wyrazistą
ścieżką audio, choć klimat w tych i pozostałych ustępach był
zadowalająco (acz niepowalająco) mroczny. Lepiej by zrobiono, gdyby
całkowicie zrezygnowano z tych nielicznych prymitywnym form
straszenia, bo nie dość, że były cokolwiek nieudolne to jeszcze
niezbyt pasowały do założenia, polegającego na odwzorowywaniu
sznytu twórców starszych horrorów. A biorąc pod uwagę
nieśpieszną narrację, scenerię i po części stylizowanie zdjęć
tak, aby przypominały te z minionego wieku, mniemam, że Mike
Flanagan takie złudzenie zamierzał wytworzyć. Na koniec uprzedzę
tylko, że po napisach końcowych pojawia się jeszcze jedna
sekwencja, wiele wyjaśniająca, ale chyba niepotrzebnie, bo
podejrzewam, że osoby zaznajomione z „Diabelską planszą Ouija”
już wcześniej wszystkiego się domyślą, a ci którzy owego filmu
nie znają i tak nie zrozumieją o co chodzi.
Jestem
skłonna polecić „Ouija: Narodziny zła” wielbicielom
klasycznego ujęcia ghost story, z domieszką współczesnych
technik filmowania tudzież podejścia do form straszenia. Nie jest
to jakieś arcydzieło, ani nawet nic nadmiernie emocjonującego, ale
ogląda się całkiem dobrze, zwłaszcza jeśli pochwala się w
większości aspektów minimalistyczne podejście do gatunku. Mike
Flanagan moim zdaniem zdeklasował „Diabelską planszę Ouija”,
ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie znokautował efektem swojej
pracy. Uważam, że to dobra nastrojówka, ale do wspaniałości jej
jeszcze daleko.
Lubię sam pomysł tej tabliczki, już sam on jest dla mnie przerażający. Niestety film denny. Wytrwałam do końca, ale był bardzo nużący.
OdpowiedzUsuńObejrzałem obie części zaciekawiony tym, że druga została znacznie lepiej przyjęta, w sumie nietypowa sytuacja. Niestety nic ciekawego z tego nie wynika, pierwsza część jest tak żenująca że praktycznie nie dało się zejść niżej. Bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie tempo, w ghost story najbardziej ekscytuje mnie stopniowa eskalacja zjawisk nadprzyrodzonych. Zaskoczenie tym większe, że Ouija z 2014 całą tą "stopniową eskalacje" morduje w przeciągu pierwszych pięciu minut. Tutaj jest znacznie dłużej, subtelniej, co trochę bawi gdy film z bata zaczyna się seansem spirytystycznym. I ten aspekt na plus - to że od pewnego momentu matka postrzega tą sytuacje jako "dar". Najchętniej rozciągnął bym cały ten akt, obejrzał długie, skupione na postaciach przejście od "daru" do przerażającej prawdy. Kosztem trzeciego aktu oczywiście, bo to co tam się zaczeło wyprawiać. Jest cholernie niezręczne przejście między tymi dwoma częściami filmu, w dwie-trzy minuty wszystko trafia szlag, co gorsza film nie chce się skończyć. Myślę że już- znowu coś, ciach, znowu coś, i jeszcze scena, i jeszcze jump na koniec. O, i jeszcze scena po napisach. Jason Blum pewnie ją przegapił, inaczej do niej też kazałby dokręcić jump.
OdpowiedzUsuńCałkowicie zgadam się w temacie efektów specjalnych. Czytałem też opinie że motyw z ustami i białymi oczami jest banalny i zbyt wyświechtany ale mi bardzo przypadł do gustu. Prosty i ponadczasowy, bez głupawego makijażu (CGI?) jak w poprzedniej Ouiji. Gdyby tylko nie wyświechtano go w te ostatnie kilkanaście minut z całej szokującej wartości... Z ruchami to samo, fajne ale komicznie przedobrzyli, mała lata, skacze, pająkuje.
Mam wrażenie że po każdym filmie Flanagana czuję się dokładnie tak samo. Jakby ponad przeciętność a jednak coś nie gra. Facet nigdy nie miał jaj ale mam nadzieję że jeszcze się ogarnie, może wykręcanie trzech filmów rocznie mu nie służy.