W
tajnym rządowym laboratorium na Alasce dochodzi do jakiegoś
wypadku, który sprawia, że skomputeryzowany obiekt zostaje
automatycznie zablokowany. Wtajemniczony w badania prowadzone w tej
placówce profesor Peter Langdon informuje o zdarzeniu nadzorującą
prace doktor Cole i zleceniodawcę z ramienia rządu, pułkownika
Harrisona. Ten ostatni decyduje się wysłać na miejsce oddział
Delta, złożony z majora Rossa, kapitan O'Brien, Trainora i
sierżanta Halla pod dowództwem doktor Cole. Pułkownik nakazuje
majorowi Rossowi szczególną dbałość o bezpieczeństwo Petera
Langdona, który ma wynieść z placówki coś, co ma duże znaczenie
dla wojska. Większość pomieszczeń została skażona, wszyscy
muszą się więc poruszać w specjalnych skafandrach. Wydaje się,
że wszyscy pracownicy nie żyją, że na terenie placówki nie ma
żywej duszy. Tylko Cole i Langdon wiedzą z czym tak naprawdę mają
do czynienia. Za zgodą pułkownika Harrisona, z którym mają
łączność radiową, przybliżają majorowi Rossowi szczegóły
projektu rządowego, który jak się właśnie okazało, na ich
nieszczęście wymknął się spod kontroli. Sklonowana obca forma
życia zdolna przybierać każdą postać, zajmować ogromne
przestrzenie i infekować żywe stworzenia przebywające w jej
pobliżu zdołała wydostać się z pomieszczenia, w którym była
przechowywana. Teraz najważniejszym zadaniem oddziału Delta jest
uniemożliwienie jej wydostania się na zewnątrz, bo to najpewniej
doprowadziłoby do eksterminacji rasy ludzkiej.
Zrealizowany
za zaledwie półtora miliona dolarów kanadyjski horror science
fiction pt. „Głębia zła” w reżyserii Pata Williamsa i na
podstawie scenariusza Kevina Gendreau i Keitha Shawa jest znany
bardzo wąskiej grupie widzów. A wśród tych nielicznych osób,
które zapoznały się z omawianym obrazem znajdują się głównie
jego przeciwnicy. Tylko garstka odbiorców „Głębi zła”
doceniła owe przedsięwzięcie. W jej skład weszli głównie
miłośnicy filmów science fiction klasy B i to w dodatku tacy,
którzy nie mają nic przeciwko sięganiu po silnie wyeksploatowane
motywy. A właściwie to budowaniu z nich całych fabuł, których
przebieg bez większych trudności mogą przewidzieć.
„Głębia
zła” jest produkcją niszową, ukierunkowaną na wąskie grono
odbiorców, takie, do którego sama się zaliczam. Większa część
współczesnej publiki wychodzi z założenia, że od
niskobudżetowego kina grozy nie należy wymagać zbyt wiele i że
nie powinno się porównywać takich tanich obrazów do
hollywoodzkich superprodukcji, bo to zupełnie inna liga. Kino, które
już na starcie znajduje się na straconej pozycji właśnie przez
niedostatki finansowe. Tymczasem mnie sporo czasu by zajęło wymienianie
reprezentantów kina grozy klasy B, które z mojego punktu widzenia
dosłownie miażdżą współczesny mainstream. Przede wszystkim XX-wiecznych pereł
filmowego horroru, które w przeciwieństwie do efekciarskiego
plastiku najprawdopodobniej nieprędko odejdą w zapomnienie (o ile w
ogóle to nastąpi). Ogólnie rzecz ujmując z XXI-wiecznymi
B-klasówkami sytuacja nie prezentuje się tak różowo, niemniej i
tak dużo chętniej sięgam po horrory zrealizowane niższym kosztem
niźli po szumnie reklamowane wysokobudżetowe twory trafiające na
wielkie ekrany. Od tych drugich, w przeciwieństwie do jak się
wydaje większej części opinii publicznej, nie wymagam zbyt wiele.
Ot, nastawiam się na wyzuty z klimatu pokaz technologicznego
bogactwa powpychany w nadmiernie rozpędzoną akcję i zazwyczaj
dokładnie to dostaję. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że
wchodzę w poczet „wymierającego gatunku”, że niewiele osób
tak samo zapatruje się na kinematografię, dlatego w ogóle nie
dziwi mnie, że „Głębia zła” spodobała się tylko garstce
widzów. Nie jest to najlepsza niskobudżetówka z jaką miałam
okazję się zapoznać, ale już samo to, że po latach chciało mi
się do niej wrócić, że nabrałam ochoty na odświeżenie sobie
tej pozycji wskazuje, że nie zachowałam wyłącznie złych
wspomnień z projekcji tego tworu. Szczerze mówiąc to, co
zapamiętałam przemawiało za wyborem na kawałek nocy właśnie tej
produkcji, na ponowne przyjrzenie się projektowi Pata Williamsa. Mój
stosunek do tego filmu nieco się ochłodził, zauważyłam bowiem
kilka poważnych mankamentów, których przed laty albo nie
dostrzegałam, albo szybko spuściłam na nie płaszcz zapomnienia.
Ale nadal uważam, że „Głębia zła” odrobinę wybija się
ponad średnią, co jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że od kina
grozy klasy B wymagam więcej niż od wysokobudżetowych tworów,
urasta do rangi sporego komplementu. Fabuła zasadza się na motywie,
który nie ma w sobie ani krztyny świeżości i niesie niepożądaną
przeze mnie obietnicę banalnej akcyjki z udziałem jakiegoś
potworka oraz zaszczutych żołnierzy i naukowców. I twórcy „Głębi
zła” istotnie nie uciekają od elementów kojarzonych z rzeczonym
rodzajem kina, ale nie wydaje mi się, żeby przy tym spychali
składowe charakterystyczne dla horroru na dalszy plan. Największym
plusem tej produkcji, jak na moje oko, jest jej klimat. Przyblakłe,
lekko przybrudzone zdjęcia widzimy już zanim główni bohaterowie
przekroczą próg rządowej placówki na Alasce, ale gdy to nastąpi
(a nie trzeba długo czekać na ich wejście do tajnego ośrodka) owe
akcenty ulegną zwielokrotnieniu, zyskają na sile wyrazu głównie
dzięki budzącemu klaustrofobiczne odczucia, mrocznemu miejscu
akcji. Ale nie bez znaczenia jest również ciągłe uwypuklanie
przez twórców obecności jakiegoś potężnego wroga. Przezroczysta
maź zalegająca na podłodze i oblepiająca ściany, która zdaje
się śledzić uzbrojonych bohaterów filmu, czekając na dogodny
moment do ataku, dodaje upiorności temu usytuowanemu w głębi lasu,
skażonemu budynkowi. Brudzi i tak zauważalnie zanieczyszczoną
atmosferę i jednocześnie uwypukla pierwiastek przyczajonego
zagrożenia. W pierwszej fazie przeprawy przez jak się wydaje
wymarły obiekt badawczy, bo i na dosadność przyjdzie pora.
Część
efektów specjalnych w miarę dobrze oddaje ducha horrorów science
fiction z dawnych lat, ze szczególnym wskazaniem na lata 80-te XX
wieku. Takie podejście największą korzyść przynosi ofiarom
szybko postępującej choroby, zarazy, która zamienia ciała
nieszczęśników w krwisto-ropną papkę. Chwilę przedtem
objawiając się w formie ohydnych bąbli wykwitających na ich
ciałach. Oczy zarażonych osobników robią się czarne, zaczynają
wymiotować, a bąble z czasem pękają oblewając ich lepką ropą.
Realistyczne, dopracowane w najdrobniejszych makabrycznych
szczegółach obrazy pustoszenia organizmów zarażonych bohaterów
„Głębi zła” to nie jedyny ukłon w stronę tradycji. Wygląd
pozaziemskich stworów, energicznych potworków, które pojawiają
się w dalszych partiach filmu także przywodzi na myśl science
fiction z dawnych lat, tyle, że z tego przebija już denerwujący
kicz – nie tego rodzaju, który potrafi chwycić mnie za serce,
poruszyć jakąś sentymentalną strunę, wzmóc bolesną tęsknotę
za niegdysiejszym spojrzeniem na kino grozy. Ale najgorsze i tak są
efekty komputerowe. To już są wyżyny niezjadliwego kiczu, tandety
posuniętej do takiego ekstremum, że chyba nie sposób się nie
śmiać na widok tego czegoś. Tego, co objawia się między innymi
podczas wnikania obcego organizmu w ciało człowieka, wyskakiwania z
niego i teraz najlepsze (czytaj: najbardziej żenujące), podczas zmasowanego
ataku pająków. Mam arachnofobię, ale widok wygenerowanych
komputerowo pajęczaków rzadko robi na mnie jakieś wrażenie, co
najwyżej mnie rozśmiesza i nie inaczej było w tym przypadku.
Pokładałam się ze śmiechu podczas tej jakże sztucznej sekwencji.
Nie mogę pojąć dlaczego uparto się na ingerencję komputera,
dlaczego nie poprzestano na praktycznych efektach specjalnych, skoro
twórcy tych drugich tak dobrze wywiązali się ze swojego zadania.
Przecież gdyby nie te nieszczęsne CGI „Głębia zła” mogłaby
wskoczyć o poziom wyżej w klasyfikacji przynajmniej co poniektórych
oddanych miłośników horrorów science fiction klasy B. W moich
oczach na pewno wówczas zyskałaby na wartości stricte rozrywkowej,
pomimo przewidywalności znamionującej fabułę (nawet dwóch
końcowych zwrotów akcji łatwo się domyślić). I liniowej akcji.
Sprowadzenia jej do walki kilku ludzi ze sklonowanym pozaziemskim
organizmem na mocno ograniczonej przestrzeni (widać tu pewien wpływ
„Obcego – ósmego pasażera Nostromo” Ridleya Scotta),
bo narracja okazała się bardzo przystępna, a i akurat ten motyw
darzę dużą sympatią. Za to mocno przeszkadzały mi kreacje
aktorskie – absolutnie żaden członek obsady nie przekonał mnie w
pełni do odgrywanej przez siebie postaci ani Ona Grauer, ani Lorenzo
Lamas, ani Jim Thorburn, ani Adam J. Harrington, ani tym bardziej
sylwetki zajmujące dalszy plan. A szkoda, bo z mojego punktu
widzenia połowę zadania ekipie udało się należycie wykonać –
a ściślej scenarzystom, bo to oni opracowali sympatyczne osobowości
bohaterów. Ich rysy psychologiczne nie mogą pochwalić się niczym
odkrywczym, nie zostały też przedstawione w bardzo wnikliwy sposób,
ale pozytywne postacie dają się lubić, jeśli tylko uda się
przymknąć oczy na mizerny warsztat aktorów.
Długoletnim
fanom niskobudżetowych horrorów science fiction jestem skłonna
polecić „Głębię zła”, zastrzegając jednak, że film ma
kilka poważnych felerów i zdecydowanie nie jest to jeden z
najlepszych reprezentantów tego rodzaju kina. W ogólnym rozrachunku
odbieram go na plus, ale obejrzałam już sporo dużo lepszych
horrorów klasy B. Głównie XX-wiecznych, ale w bieżącym okresie
(XXI wieku) nakręcono niejeden film grozy, który oceniłam
zdecydowanie wyżej, dlatego nawet sympatykom niszowych horrorów
science fiction radzę nie obiecywać sobie zbyt wiele. Bo wydaje mi
się, że takie nastawienie może zaprocentować, że zwiększa
szansę na to, że ich ocena „Głębi zła” zbliży się do
mojej. A może będzie nawet wyższa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz