Stronki na blogu

piątek, 23 lutego 2018

„Hellraiser: Judgment” (2018)

Detektywi z wydziału zabójstw, partnerzy zawodowi i zarazem bracia, Sean i David Carterowie, prowadzą sprawę seryjnego mordercy zwanego Preceptorem. Ich dochodzenie trwa już od dłuższego czasu, a oni nadal nie wpadli na obiecujący trop zabójcy. Przełożeni Carterów wysyłają im do pomocy detektyw Christine Egerton, a niedługo potem Sean spotyka się z cenobitami, piekielnymi istotami, które wyłapują wybranych grzeszników i skazują ich na wieczną mękę w Piekle. Niedługo po wydostaniu się z miejsca, w którym odbywa się sąd na grzesznikach Seana zaczynają dręczyć przerażające wizje, a jego szybko pogarszający się stan psychiczny mocno niepokoi Davida.

„Wysłannik piekieł” („Hellraiser”), ponadczasowy horror w reżyserii Clive'a Barkera z 1987 roku, którego scenariusz napisał sam w oparciu o minipowieść swojego autorstwa, w Polsce wydaną pod tytułem „Powrót z piekła”, zapoczątkował długą filmową serię, w której to możemy zaobserwować więcej upadków niźli wzlotów. Gary J. Tunnicliffe, reżyser i scenarzysta najnowszej, czyli dziesiątej odsłony tego tytułu, „Hellraiser: Judgment” zauważył, że dalsze sequele nie nawiązywały do poprzednich odsłon. Chciał aby jego film odnosił się do swoich poprzedników, ale zarazem zależało mu na dodaniu czegoś, co odróżniałoby go od innych produkcji spod tego znaku. Budżet, którym dysponował szacuje się na trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a premierę filmu wstępnie zaplanowano na 2017 rok, ale dystrybucję rozpoczęto dopiero w lutym 2018 roku.

Gary J. Tunnicliffe wyznał, że pracując nad „Hellraiser: Judgment” czerpał inspirację z twórczości Davida Cronenberga, Davida Lyncha, Francisa Bacona, Hieronima Boscha, Davida Finchera i oczywiście Clive'a Barkera. Towarzystwo doprawdy znamienite, ale nie należy tej informacji traktować jako wyznacznik jakości dziesiątej odsłony „Hellraisera”. Tunnicliffe opracował dwa przenikające się, powiązane ze sobą wątki – jeden koncentruje się na policyjnym śledztwie w sprawie seryjnego mordercy o przydomku Preceptor, a drugi pochyla się nad okrutnym procederem cenobitów. Wysłannicy piekieł są tutaj kimś na kształt inkwizytorów. W zaniedbanym, od dawna niezamieszkanym domu przesłuchują wybranych delikwentów, po czym w doprawdy obrzydliwy sposób wydają werdykt. Winnych skazują na oczyszczenie, po którym następuje śmierć w mękach, a niewinnych... No właśnie, tego tak naprawdę nie wyjaśniono. Mimo tego, że Tunnicliffe i jego ekipa dysponowali niewielką sumą pieniężną nie zaniedbywali w rażącym stopniu warstwy gore. Pierwsza wersja scenariusza była brutalniejsza, ale studio zdecydowało się trochę ją okroić. Powycinano niektóre sceny przemocy i seksu, skrócono te sekwencje, które uznano za nazbyt ekstremalne, czemu zresztą Tunnicliffe się nie sprzeciwiał. Doszedł do wniosku, że wersja studia jest lepsza, że jego zamysł został został poprawiony, a nie wyrugowany z tego co dobre. Myślę, że w głowach większości odbiorców „Hellraiser: Judgment” najdłużej będzie gościć scenka z żywym psem wychodzącym z brzucha martwej kobiety. Jednej z ofiar Preceptora, seryjnego mordercy od dłuższego czasu grasującego w mieście, który to ma bardzo zróżnicowany modus operandi. Kolejne miejsce zbrodni, na które zapuścimy się wraz ze śledczymi nie charakteryzuje się już tak pamiętną kreatywnością, jak akcja z psem, bo powiedzcie sami: czymże jest widok odciętych rąk dzierżących pewne „fanty” w zestawieniu z małym czworonogiem zaszytym w ciele kobiety? Takim a la porodem... Tak, moim zdaniem ta scenka szczyci się największą pomysłowością, ale na płaszczyźnie ekstremalnej co innego przyprawiło mnie o lekkie mdłości. Już podczas konsumowania oblanego dziecięcymi łzami papieru czułam delikatny niesmak, ale zanurzanie dłoni przez trzy roznegliżowane mieszkanki Piekła robiące za sędziów (charakteryzacje ich twarzy miały być upiorne, ale na mnie żadnego wrażenia to nie zrobiło) w gęstych wymiotach ich kolegi działało na mnie jeszcze bardziej odstręczająco. Ale nie aż tak, żebym musiała zaraz biec do łazienki w przeświadczeniu, że podzielę los człowieka zjadającego zeznania schwytanych przez cenobitów mężczyzn. Aż tak mocny to „Hellraiser: Judgment” nie jest. Gary J. Tunnicliffe zabiegał o Douga Bradleya, bardzo zależało mu, że znowu wcielił się w postać Pinheada, legendarnego przywódcy cenobitów, ale aktor odmówił. Tę rolę powierzono więc Paulowi T. Taylorowi, który nie spisał się najgorzej, a i jego charakteryzacja, tak jak charakteryzacja większości cenobitów przewijających się w tym obrazie, moim zdaniem nie stanowi żadnego pogwałcenia tradycji, nie zepsuto tych postaci, ale też nie pokazano niczym, co dawałoby mi nadzieję na ich lepsze jutro. Wątpię, żeby to było nowe otwarcie, wyraźny zwiastun rychłego całkowitego wyrwania tej serii z marazmu, w której w moim odczuciu tkwi od lat (tak, wiem, że zagorzali fani filmów spod tego znaku mają inne zdanie na ten temat). W każdym razie jeśli chodzi o a la inkwizycyjną działalność cenobitów to muszę jeszcze zauważyć, że niektóre momenty okraszano kompozycją „Dla Elizy” Ludwiga van Beethovena, troszkę przerobioną, ale nawet w takiej lekko zmodyfikowanej wersji dosłownie pieszczącej mój zmysł słuchu. Bo wprost ubóstwiam ten utwór.

Drugi wątek, tj. śledztwo braci Carterów i Christine Egerton w sprawie seryjnego mordercy zwanego Preceptorem do wymyślnych z pewnością nie należy. Do najbardziej przekonujących zresztą też nie, bo zastanówmy się. Po mieście grasuje osobnik, który w bestialski sposób zamordował już kilkanaście osób, ale przełożeni Carterów jakoś jeszcze nie uznają za konieczne stworzenie większego zespołu złożonego z policjantów pozostających do dyspozycji detektywów prowadzących dochodzenie. Ne widzimy nawet posterunku z prawdziwego zdarzenia, budynku pełnego glin, tylko jakąś klitkę zajmowaną przez zaledwie trzy osoby, z których dwie od początku tej sprawy kręcą się w kółko. Ale to przecież nie jest jeszcze powód, aby ich zwolnić, ani nawet aby dać im więcej ludzi. Wystarczy przecież Egerton. To właśnie ona (urodziwa Alexandra Harris, która maksymalnie przekonującym warsztatem, jak na moje oko, tutaj się nie wykazała) ma wesprzeć Seana (bardzo słaba kreacja Damona Carneya) i Davida (taki sobie Randy Wayne) Carterów w tym trudnym dochodzeniu UWAGA SPOILER a przynajmniej tak twierdzi, bo jej główne zadanie okazuje się inne KONIEC SPOILERA. Myślę, że tak skąpy zasób sił, jakim dysponowały organy ścigania przedstawione w „Hellraiser: Judgment” wynikał z niskiego budżetu. Twórcom chyba zwyczajnie brakło pieniędzy na przynajmniej pokazanie w pełni wyposażonej komendy policji, na stworzenie wiarygodnej otoczki dla tego konkretnego wątku. Na domiar złego scenarzyście nie udało się uniknąć przewidywalności. Cały czas miałam wrażenie, że podczas gdy doświadczeni przecież detektywi błądzą we mgle ja tkwię już na mecie. Czekam tam na nich z nieustannie narastającym zniecierpliwieniem i niemałym niedowierzaniem. Bo naprawdę nie trzeba być asem wywiadu, żeby udzielić sobie odpowiedzi na najważniejsze pytanie zadane przez scenarzystę już w trakcie pierwszej partii filmu (a właściwie to drugiej, bo najpierw jest prolog unaoczniający próbkę aktualnej działalności wysłanników piekieł), więc aż ciężko uwierzyć w tak daleko posunięte gapiostwo policjantów. Nie dane mi więc było śledzić tej płaszczyzny z zainteresowaniem, zaciekawiona rozwojem sytuacji być nie mogłam, ponieważ to co najważniejsze bez żadnego trudu błyskawicznie rozgryzłam. Ale z odsieczą co jakiś czas przybywały wątki z udziałem cenobitów, punkty, w których przenikały się te dwa światy. Szkoda tylko, że kostkę Lemarchanda tak zmarginalizowano i że nie udało mi się wypatrzyć Heather Langenkamp – wysoko stoi w czołówce, a ja nawet nie wyłowiłam jej wzrokiem z tej w sumie skąpej obsady. Dostała co najwyżej (bo jej nie widziałam) epizodyczną rólkę, a umieszczenie jej w czołówce było chwytem marketingowym ukierunkowanym na fanów filmowych horrorów (w końcu oni nigdy nie zapomną jej wkładu w pierwszą, trzecią i siódmą część „Koszmaru z ulicy Wiązów”). I na koniec informacja dla tych, co nie mają w zwyczaju oglądać bądź przewijać napisów końcowych. Po tychże jest jeszcze jedna krótka scenka. Jakby nie mogło się obyć bez ukłonu w stronę tej niezmiernie denerwującej mnie mody...

„Hellraiser: Judgment” na tle całej tej serii moim zdaniem nie wypada najgorzej. W końcu trzeba by było nielicho się postarać, aby nakręcić coś słabszego od „Hellraiser: Revelations”. Ale też chyba nikt nie spodziewał się, że dziesiąta odsłona choćby zbliży się do znakomitej jedynki w reżyserii jednego z mistrzów zarówno kina, jak i literatury grozy. Wielki powrót do korzeni to to nie jest, ani nawet nowe, budzące moją ciekawość otwarcie z udziałem stworzonych przez Clive'a Barkera, dobrze znanych postaci. Jakoś się to oglądało, ale gdybym odpuściła sobie seans przedsięwzięcia Gary'ego J. Tunnicliffe'a to pewnie bym nie zubożała. Można obejrzeć jak się lubi niskobudżetowe umiarkowanie krwawe horrory utrzymane we względnie mrocznym, lekko pobrudzonym klimacie, ale nie wydaje mi się to absolutną koniecznością. Chyba, że jest się wiernym fanem tej serii – ta grupa widzów, jestem przekonana, nie pozwoli sobie na przegapienie tej pozycji.

1 komentarz:

  1. Ja wymiękłam na scenie właśnie z owymi mieszkankami Piekieł, dla mnie to było nie tyle straszne co nieznośnie niesmaczne. Bardzo podobało mi się "Dziedzictwo" ze względu na akcję dziejącą się w wielu epokach, ale najbardziej lubiła pierwsze części z moją ulubioną Kirsty.

    OdpowiedzUsuń