Dwie
zaprzyjaźnione pary, Sarah i Brad oraz Jill i Mike, przemierzają
prowincjonalny obszar stanu Ohio z zamiarem dotarcia na koncert.
Robią sobie krótki postój w przydrożnym barze, a gdy są ponownie
w drodze Jill orientuje się, że zostawiła tam telefon. Sarah
dzwoni pod jej numer i łączy się ze znalazcą, nieznajomym
mężczyzną, który mówi, że spotkają się w miasteczku Clinton.
Młodzi ludzie bez zastanowienia obierają wskazany przez niego
kierunek, a gdy są już na miejscu okazuje się, że miasteczko jest
kompletnie wyludnione. Znalazca telefonu Jill nie stawia się w
umówionym miejscu, a pierwsze wrażenie Brada, Sarah, Mike'a i Jill
okazuje się błędne. W Clinton przebywa garstka osób, z których
większość stanowią ludzie przebrani za klowny i z jakiegoś
powodu starający się pozbawić życia przyjezdnych.
Slasher
„ClownTown” to pełnometrażowy debiut reżyserski Toma Nagela,
aktora i współzałożyciela firmy producenckiej Steel House
Productions. Drugim założycielem tejże był Brian Nagel, brat
Toma, który w „ClownTown” dostał rolę główną. Scenariusz
napisał Jeff Miller (m.in. „Hellblock 13”, „Head Cheerleader
Dead Cheerleader”, „Axe Giant: The Wrath of Paul Bunyan”), a
prawdopodobną inspiracją (jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym
w Sieci) były doniesienia o ludziach w strojach klownów straszących
mieszkańców Bakersfield w stanie Kalifornia w 2014 roku.
Prolog
„ClownTown” nie zapowiada tego, z czym zderzymy się zaraz po
nim. Obserwujemy losy młodej opiekunki dwójki dzieci, których
rodzice spędzają wieczór poza domem. Może się to kojarzyć
zarówno z „Halloween” Johna Carpentera, jak i „Kiedy dzwoni nieznajomy” Freda Waltona. Ale jakiekolwiek podejrzenia byśmy nie
żywili, zbieżności z którym z tych filmów byśmy nie wypatrywali
„ClownTown” ostatecznie obiera zupełnie inny kierunek. Po
obiecującym, zagadkowym otwarciu z kilkulatkiem, który jak wszystko
na to wskazuje dybie na życie swojej opiekunki, przychodzi pora na
właściwą akcję filmu. Przeskakujemy o kilkanaście lat do przodu,
a przed naszymi oczami rozpościerają się ogromne połacie
niezabudowanej ziemi w stanie Ohio. Twórcy koncentrują się na
dwóch zaprzyjaźnionych parach, młodych ludziach zmierzających na
koncert, co automatycznie nasunęło mi na myśl remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. I to skojarzenie przywitałam z
szerokim uśmiechem, żywiąc nadzieję, że dostanę coś w ten
deseń. Dodatkową zachętą była kolorystyka zdjęć – lekko
przyblakłe barwy, niezbyt mocno, ale jednak pobrudzone obrazki, z
których tchnie swoisty ciężar. Nie bez znaczenia był też
przewodni motyw muzyczny - nastrojowa kompozycja smacznie
koegzystująca ze sferą wizualną. Gorzej z protagonistami
„ClownTown”. Nieprzekonująco odegranymi, nazbyt pobieżnie nawet
jak na slasher, omówionymi postaciami, do których nawet
jakby bardzo się tego chciało nie sposób zbliżyć się na taką
odległość, żeby móc reagować na ich gehennę w bardzo
emocjonalny sposób. Bo pewnie nikt nie będzie miał najmniejszych
wątpliwości, że czeka ich istny koszmar, że już najbliższej
nocy przyjdzie im walczyć o życie. Jeff Miller sklecił swój
scenariusz z tradycyjnych, wyeksploatowanych motywów, sięgnął po
rozwiązania doskonale znane każdemu wielbicielowi wszelkiej maści
filmowych rąbanek, ze szczególnym wskazaniem na nurt slash,
być może pragnąc w ten sposób oddać hołd temu podgatunkowi
horroru. Jeśli tak to zrobił to w dosyć naiwny sposób, przede
wszystkim ujmując przez to i bez tego denerwującym bohaterom. Każdy
fan rąbanek wie, że w podróży nie należy pytać o drogę
miejscowych, ale odbieranie takich wskazówek od klientów pewnego
przydrożnego baru prawdopodobnie będzie przez widza potraktowane
jako miłe dla oka i ucha odniesienie do nurtu slash.
Trzymanie się trasy wskazanej przez miejscowego szeryfa nie szpeci
obrazu czwórki młodych ludzi, ale raptowna zmiana planów budzi już
pogardliwy śmiech. Gdyby jeszcze nasi bohaterowie głośno rozważyli
wszystkie za i przeciw, dopiero po tym dochodząc do wniosku, że
warto spotkać się z nieznajomym znalazcą telefonu Jill, gdybym
tylko dostrzegła jakiś przebłysk podejrzliwości i co za tym idzie
ostrożności z ich strony, to może nie zareagowałabym na to z taką
niechęcią. Bo naprawdę ciężko było mi uwierzyć w to, że
dorośli ludzie mogą być aż tak ufni, aż tak krótkowzroczni i
beztroscy będąc w takiej sytuacji, w jakiej znaleźli się
bohaterowie „ClownTown”. Innymi słowy ich wjazd do kompletnie
wyludnionego miasteczka Clinton w stanie Ohio można było dużo
bardziej przekonująco uargumentować, przedstawić to mniej
topornie, nie tak prostacko, jak na moje nieszczęście uczynił to
Jeff Miller.
Clinton
w stanie Ohio to coś jak Gatlin w Nebrasce, miasteczko, którego
korzenie odnajdujemy w opowiadaniu „Dzieci kukurydzy” pióra
Stephena Kinga. Na ulicach nie widać żywego ducha, w opuszczonych
domach króluje mrok, wszędzie panuje przygniatająca cisza. Wygląda
to tak, jakby wszyscy mieszkańcy wyszli nagle ze swoich domów i
nigdy doń nie wrócili. Clinton to miasteczko widmo, wymarłe miasto
pozostawione na pastwę żywiołów. Tak się wydaje do momentu
pojawienia się... klownów. Morderców egzystujących w tym miejscu,
którzy z jakiegoś sobie tylko znanego powodu poprzebierali się za
klownów. No właśnie, w scenariuszu nie przewidziano miejsca na
wyjaśnienie tej zagadki. Nie dowiemy się dlaczego, u licha, właśnie
klowny, co natchnęło czarne charaktery do wybrania takich
stylizacji. W większości przypadków bardziej zabawnych niźli
demonicznych, groteskowych, żałosnych wręcz. Za wyjątkiem
domniemanego szefa całej bandy, osobnika, który z nich wszystkich
najmniej przypomina klowna z powodu bardzo oszczędnego makijażu i
braku fikuśnego wdzianka. Ten prezentuje się w miarę upiornie,
emanuje z niego coś najbardziej zbliżonego do grozy, bo o tym
pierwiastku sensu stricto mówić nie można. A przynajmniej ja nie
umiem, bo tym czego najbardziej brakowało mi w „ClownTown” było
napięcie. Twórcy czasami uderzali w złowrogie struny, ale po
najwyżej kilkunastu sekundach traciłam zainteresowanie. Sekwencje,
które miały podnieść napięcie niesamowicie mnie nudziły,
ponieważ Tom Nagel i jego ekipa nie potrafili dobrze rozłożyć
środków ciężkości, odnaleźć magicznej równowagi w sferze
emocjonalnej. Ale to jeszcze nic. Dużo gorzej wypadły liczniejsze
sceny pościgów i bezpośrednich ataków. Kolor i konsystencja
substancji robiącej za krew jawiły się przekonująco, ale jeśli
ktoś szuka pomysłowych, oryginalnych sposobów zabijania i
odstręczających ran to najlepiej zrobi udając się pod inny adres.
W „ClownTown” morduje się szybko i mało efektownie, a prawie
całą późniejszą partię fabuły można sprowadzić do zdania:
oni uciekają, a tamci ich gonią. I nie myślcie sobie, że te
szaleńcze pościgi obserwuje się w stanie najwyższego napięcia,
że twórcy wykazują się choćby minimalną skutecznością w
sferze emocjonalnej. Trzeba bardzo się postarać, żeby nie pozostać
całkowicie obojętnym na mało krwawe przejścia pozytywnych
bohaterów, jak to często w slasherach bywa czasem pod
wpływem paniki, a czasem nie widząc innego wyjścia (uciekamy na
dach, a gdy już tam będziemy zauważymy, że nie ma już gdzie
uciekać) decydujących się na nielogiczne, nieprzemyślane
posunięcia. I żeby dotrwać do końca tego filmidła. Jeff Miller
co prawda nie zdradza dlaczego akurat klowny, ale inną kwestię w
pewnym momencie trochę rozjaśnia. A jego tłumaczenie, opowieść o
powodach powstania miasteczka widma są tak samo naiwne, kompletnie
nieprzekonujące, bezsensowne jak niektóre zachowania czołowych
bohaterów „ClownTown”.
Takie
zdjęcia i taką ścieżkę dźwiękową można było wykorzystać w
nieporównanie lepszym slasherze. Naprawdę ubolewam nad tym,
że taki materiał służył takiemu bzdurnemu scenariuszowi i że
nie potrafiono wykrzesać z tego choćby minimalnego napięcia,
dostarczyć jakichś silniejszych emocji, tym bardziej, że połowa
sukcesu (kolorystyka zdjęć zwłaszcza za dnia i przewodni motyw
muzyczny) została osiągnięta. Ale co mi z tego, skoro przez lwią
część seansu (za wyjątkiem prologu i pierwszej partii właściwej
akcji) walczyłam z przemożnym pragnieniem przerwania seansu.
Senność, irytacja i obojętność – to przede wszystkim
zaoferował mi Tom Nagel w swoim „ClownTown”.
Oglądałem ten film już dawno temu. Strata czasu, ale cóż... o jeden gniot człowiek mądrzejszy.
OdpowiedzUsuń