Stronki na blogu

wtorek, 27 marca 2018

„ClownTown” (2016)

Dwie zaprzyjaźnione pary, Sarah i Brad oraz Jill i Mike, przemierzają prowincjonalny obszar stanu Ohio z zamiarem dotarcia na koncert. Robią sobie krótki postój w przydrożnym barze, a gdy są ponownie w drodze Jill orientuje się, że zostawiła tam telefon. Sarah dzwoni pod jej numer i łączy się ze znalazcą, nieznajomym mężczyzną, który mówi, że spotkają się w miasteczku Clinton. Młodzi ludzie bez zastanowienia obierają wskazany przez niego kierunek, a gdy są już na miejscu okazuje się, że miasteczko jest kompletnie wyludnione. Znalazca telefonu Jill nie stawia się w umówionym miejscu, a pierwsze wrażenie Brada, Sarah, Mike'a i Jill okazuje się błędne. W Clinton przebywa garstka osób, z których większość stanowią ludzie przebrani za klowny i z jakiegoś powodu starający się pozbawić życia przyjezdnych.

Slasher „ClownTown” to pełnometrażowy debiut reżyserski Toma Nagela, aktora i współzałożyciela firmy producenckiej Steel House Productions. Drugim założycielem tejże był Brian Nagel, brat Toma, który w „ClownTown” dostał rolę główną. Scenariusz napisał Jeff Miller (m.in. „Hellblock 13”, „Head Cheerleader Dead Cheerleader”, „Axe Giant: The Wrath of Paul Bunyan”), a prawdopodobną inspiracją (jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym w Sieci) były doniesienia o ludziach w strojach klownów straszących mieszkańców Bakersfield w stanie Kalifornia w 2014 roku.

Prolog „ClownTown” nie zapowiada tego, z czym zderzymy się zaraz po nim. Obserwujemy losy młodej opiekunki dwójki dzieci, których rodzice spędzają wieczór poza domem. Może się to kojarzyć zarówno z „Halloween” Johna Carpentera, jak i „Kiedy dzwoni nieznajomy” Freda Waltona. Ale jakiekolwiek podejrzenia byśmy nie żywili, zbieżności z którym z tych filmów byśmy nie wypatrywali „ClownTown” ostatecznie obiera zupełnie inny kierunek. Po obiecującym, zagadkowym otwarciu z kilkulatkiem, który jak wszystko na to wskazuje dybie na życie swojej opiekunki, przychodzi pora na właściwą akcję filmu. Przeskakujemy o kilkanaście lat do przodu, a przed naszymi oczami rozpościerają się ogromne połacie niezabudowanej ziemi w stanie Ohio. Twórcy koncentrują się na dwóch zaprzyjaźnionych parach, młodych ludziach zmierzających na koncert, co automatycznie nasunęło mi na myśl remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. I to skojarzenie przywitałam z szerokim uśmiechem, żywiąc nadzieję, że dostanę coś w ten deseń. Dodatkową zachętą była kolorystyka zdjęć – lekko przyblakłe barwy, niezbyt mocno, ale jednak pobrudzone obrazki, z których tchnie swoisty ciężar. Nie bez znaczenia był też przewodni motyw muzyczny - nastrojowa kompozycja smacznie koegzystująca ze sferą wizualną. Gorzej z protagonistami „ClownTown”. Nieprzekonująco odegranymi, nazbyt pobieżnie nawet jak na slasher, omówionymi postaciami, do których nawet jakby bardzo się tego chciało nie sposób zbliżyć się na taką odległość, żeby móc reagować na ich gehennę w bardzo emocjonalny sposób. Bo pewnie nikt nie będzie miał najmniejszych wątpliwości, że czeka ich istny koszmar, że już najbliższej nocy przyjdzie im walczyć o życie. Jeff Miller sklecił swój scenariusz z tradycyjnych, wyeksploatowanych motywów, sięgnął po rozwiązania doskonale znane każdemu wielbicielowi wszelkiej maści filmowych rąbanek, ze szczególnym wskazaniem na nurt slash, być może pragnąc w ten sposób oddać hołd temu podgatunkowi horroru. Jeśli tak to zrobił to w dosyć naiwny sposób, przede wszystkim ujmując przez to i bez tego denerwującym bohaterom. Każdy fan rąbanek wie, że w podróży nie należy pytać o drogę miejscowych, ale odbieranie takich wskazówek od klientów pewnego przydrożnego baru prawdopodobnie będzie przez widza potraktowane jako miłe dla oka i ucha odniesienie do nurtu slash. Trzymanie się trasy wskazanej przez miejscowego szeryfa nie szpeci obrazu czwórki młodych ludzi, ale raptowna zmiana planów budzi już pogardliwy śmiech. Gdyby jeszcze nasi bohaterowie głośno rozważyli wszystkie za i przeciw, dopiero po tym dochodząc do wniosku, że warto spotkać się z nieznajomym znalazcą telefonu Jill, gdybym tylko dostrzegła jakiś przebłysk podejrzliwości i co za tym idzie ostrożności z ich strony, to może nie zareagowałabym na to z taką niechęcią. Bo naprawdę ciężko było mi uwierzyć w to, że dorośli ludzie mogą być aż tak ufni, aż tak krótkowzroczni i beztroscy będąc w takiej sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie „ClownTown”. Innymi słowy ich wjazd do kompletnie wyludnionego miasteczka Clinton w stanie Ohio można było dużo bardziej przekonująco uargumentować, przedstawić to mniej topornie, nie tak prostacko, jak na moje nieszczęście uczynił to Jeff Miller.

Clinton w stanie Ohio to coś jak Gatlin w Nebrasce, miasteczko, którego korzenie odnajdujemy w opowiadaniu „Dzieci kukurydzy” pióra Stephena Kinga. Na ulicach nie widać żywego ducha, w opuszczonych domach króluje mrok, wszędzie panuje przygniatająca cisza. Wygląda to tak, jakby wszyscy mieszkańcy wyszli nagle ze swoich domów i nigdy doń nie wrócili. Clinton to miasteczko widmo, wymarłe miasto pozostawione na pastwę żywiołów. Tak się wydaje do momentu pojawienia się... klownów. Morderców egzystujących w tym miejscu, którzy z jakiegoś sobie tylko znanego powodu poprzebierali się za klownów. No właśnie, w scenariuszu nie przewidziano miejsca na wyjaśnienie tej zagadki. Nie dowiemy się dlaczego, u licha, właśnie klowny, co natchnęło czarne charaktery do wybrania takich stylizacji. W większości przypadków bardziej zabawnych niźli demonicznych, groteskowych, żałosnych wręcz. Za wyjątkiem domniemanego szefa całej bandy, osobnika, który z nich wszystkich najmniej przypomina klowna z powodu bardzo oszczędnego makijażu i braku fikuśnego wdzianka. Ten prezentuje się w miarę upiornie, emanuje z niego coś najbardziej zbliżonego do grozy, bo o tym pierwiastku sensu stricto mówić nie można. A przynajmniej ja nie umiem, bo tym czego najbardziej brakowało mi w „ClownTown” było napięcie. Twórcy czasami uderzali w złowrogie struny, ale po najwyżej kilkunastu sekundach traciłam zainteresowanie. Sekwencje, które miały podnieść napięcie niesamowicie mnie nudziły, ponieważ Tom Nagel i jego ekipa nie potrafili dobrze rozłożyć środków ciężkości, odnaleźć magicznej równowagi w sferze emocjonalnej. Ale to jeszcze nic. Dużo gorzej wypadły liczniejsze sceny pościgów i bezpośrednich ataków. Kolor i konsystencja substancji robiącej za krew jawiły się przekonująco, ale jeśli ktoś szuka pomysłowych, oryginalnych sposobów zabijania i odstręczających ran to najlepiej zrobi udając się pod inny adres. W „ClownTown” morduje się szybko i mało efektownie, a prawie całą późniejszą partię fabuły można sprowadzić do zdania: oni uciekają, a tamci ich gonią. I nie myślcie sobie, że te szaleńcze pościgi obserwuje się w stanie najwyższego napięcia, że twórcy wykazują się choćby minimalną skutecznością w sferze emocjonalnej. Trzeba bardzo się postarać, żeby nie pozostać całkowicie obojętnym na mało krwawe przejścia pozytywnych bohaterów, jak to często w slasherach bywa czasem pod wpływem paniki, a czasem nie widząc innego wyjścia (uciekamy na dach, a gdy już tam będziemy zauważymy, że nie ma już gdzie uciekać) decydujących się na nielogiczne, nieprzemyślane posunięcia. I żeby dotrwać do końca tego filmidła. Jeff Miller co prawda nie zdradza dlaczego akurat klowny, ale inną kwestię w pewnym momencie trochę rozjaśnia. A jego tłumaczenie, opowieść o powodach powstania miasteczka widma są tak samo naiwne, kompletnie nieprzekonujące, bezsensowne jak niektóre zachowania czołowych bohaterów „ClownTown”.

Takie zdjęcia i taką ścieżkę dźwiękową można było wykorzystać w nieporównanie lepszym slasherze. Naprawdę ubolewam nad tym, że taki materiał służył takiemu bzdurnemu scenariuszowi i że nie potrafiono wykrzesać z tego choćby minimalnego napięcia, dostarczyć jakichś silniejszych emocji, tym bardziej, że połowa sukcesu (kolorystyka zdjęć zwłaszcza za dnia i przewodni motyw muzyczny) została osiągnięta. Ale co mi z tego, skoro przez lwią część seansu (za wyjątkiem prologu i pierwszej partii właściwej akcji) walczyłam z przemożnym pragnieniem przerwania seansu. Senność, irytacja i obojętność – to przede wszystkim zaoferował mi Tom Nagel w swoim „ClownTown”.

1 komentarz:

  1. Oglądałem ten film już dawno temu. Strata czasu, ale cóż... o jeden gniot człowiek mądrzejszy.

    OdpowiedzUsuń