Stronki na blogu

piątek, 23 marca 2018

„Mroczna połowa” (1993)

Rok 1968. Nastoletni Thad Beaumont zaczyna miewać potężne bóle głowy, podczas których słyszy ptaki. Okazuje się, że w jego mózgu zagnieździły się resztki jego nieprawidłowo wchłoniętego przez Thada jeszcze w łonie ich matki brata bliźniaka, które z jakiegoś niewiadomego powodu z czasem urosły. Po usunięciu przez lekarzy fragmentów ciała nienarodzonego dziecka z mózgu Thada dolegliwości ustępują.
Rok 1991. Thad mieszka w stanie Maine wraz z żoną Liz i dwójką ich małych dzieci. Jest wykładowcą uniwersyteckim i powieściopisarzem. Książki wydane pod jego nazwiskiem nie sprzedają się dobrze, ale mężczyzna pisze też pod pseudonimem George Stark. Te powieści o seksie i przemocy przynoszą mu niemały dochód i tylko garstka ludzi wie, że to on jest ich autorem. Pewnego dnia na uniwersytecie pojawia się niejaki Fred Clawson, który informuje Beaumonta, że wyjawi jego tajemnicę opinii publicznej jeśli mu nie zapłaci. Po rozmowie z żoną Thad uznaje, że najlepiej będzie ubiec Clawsona i samemu się zdekonspirować. Czym prędzej podaje do publicznej wiadomości informację, że to on ukrywał się pod pseudonimem George Stark i że ta gałąź jego działalności dobiegła końca. Okazuje się jednak, że to nie jest takie proste. George Stark nie zamierza tak łatwo dać się usunąć. Mroczna strona osobowości Thada zaczyna zabijać ludzi, którzy próbowali ją unicestwić, a jedynym podejrzanym jest Beaumont. On sam natomiast jest przekonany, że George Stark jakimś niepojętym sposobem ożył, stał się odrębną istotą, która ze wszech miar pragnie utrzymać się przy życiu.

Uważa się (choć nie rozciąga się to na absolutnie wszystkich), że „Mroczna połowa” George'a A. Romero to jedno z wierniejszych przeniesień na ekran twórczości Stephena Kinga, że ten kojarzony przede wszystkim z zombie movies nieżyjący już artysta bardzo pieczołowicie odwzorował fabułę powieści z 1989 roku na kartach scenariusza. Bo George Romero był zarówno reżyserem jak i scenarzystą „Mrocznej połowy”, filmu który nie zgromadził zatrważającej liczby wiernych fanów. Budżet produkcji oszacowano na piętnaście milionów dolarów. Może i nie jest to szczególnie wygórowana suma, ale dla człowieka, który przywykł do niższych kwot, który kręcił za dużo mniejsze pieniądze, piętnaście milionów dolarów to sporo. Jednakże utrudnienia i tak się pojawiły. „Mroczna połowa” była gotowa w 1991 roku, ale ze względu na problemy finansowe Orion Pictures Corporation na wydanie musiała czekać do roku 1993.

Nie jestem teraz w stanie ustosunkować się do krążących w Sieci informacji o jakoby wiernym przełożeniu powieści Stephena Kinga na ekran, ponieważ książkę pierwszy i jak na razie ostatni raz czytałam przed paroma laty. Zarys tej historii ostał się w mojej pamięci, ale szczegóły niestety wyparowały. Pamiętam, że nieźle się to czytało, ale do grona moich ulubionych utworów Kinga „Mroczna połowa” nie dołączyła. Do ekranizacji lub adaptacji robiłam dwa podejścia. Pierwsze skończyło się fiaskiem (nie zobaczyłam napisów końcowych) nie z powodu drastycznie niskiego poziomu filmu tylko za sprawą okoliczności, że tak je nazwę zewnętrznych (pojawiło coś ważniejszego do zrobienia). Potem mój apetyt na „Mroczną połowę” zgasł. Mijały lata, a ja wciąż nie mogłam zmusić się do ponownego sięgnięcia po tę pozycję. W końcu się udało i tym razem nic nie przeszkodziło mi w oglądaniu niniejszego przedsięwzięcia George'a Romero. Do przewidzenia było, że „Mroczna połowa” „ojca żywych trupów” nie wejdzie w poczet moich ulubionych adaptacji i ekranizacji utworów Stephena Kinga, bo materiał wyjściowy (powieść) na to nie wskazywał. Trudno byłoby wskoczyć parę pięter wyżej w filmie, przeskoczyć o parę poziomów literacki pierwowzór, bo właśnie to musiałby zrobić George Romero, żebym wpadła w prawdziwy zachwyt nad tym projektem. Nie było to kompletnie niemożliwe, ale mało prawdopodobne. Okazało się, że film oglądało mi się trochę gorzej niż czytało książkę – wielkiej przepaści pomiędzy tymi dwiema wersjami „Mrocznej połowy” nie dostrzegłam, niemniej moje wrażenia podczas obcowania z lekturą były ociupinkę większe. I nie tylko dlatego, że wolę czytać niż oglądać oraz nie tylko z powodu naturalnej przewagi jaką daje pierwsze spotkanie z daną opowieścią, a takowym w moim przypadku było słowo pisane. Z tego co pamiętam Stephen King zręczniej żonglował napięciem – ustępy mające na celu wzmóc poczucie zagrożenia, zagęścić aurę niebezpieczeństwa poprowadził z nieco lepszym dla mnie skutkiem. Choć znam powieści, w których King w tej materii spisał się o niebo lepiej. George Romero i jego ekipa nie sprawili co prawda, że śledziłam losy Thada Beaumonta z całkowitą obojętnością, nie irytowali mnie kompletnym brakiem napięcia podczas scen z udziałem alter ego tego bohatera, ale miażdżące to na pewno nie było. Z tego materiału z łatwością można było wykrzesać więcej, tym bardziej jak się nazywało George Romero. Timothy Hutton miał w „Mrocznej połowie” podwójną rolę. W miarę przekonująco wcielił się zarówno w postać niezdarnego powieściopisarza i wykładowcy uniwersyteckiego, szczęśliwego męża i ojca małych bliźniaków, jak i bezwzględnego George'a Starka, tytułową mroczną połowę Beaumonta. Przyznam, że przez jakiś czas trwałam w przekonaniu, że alter ego Thada kreuje inny aktor, że dałam się zwieść tej, przecież bardzo oszczędnej, charakteryzacji. Nie wiem, jak to się stało, ale tak było. Dopiero później dotarło do mnie, że to Timothy Hutton, ten sam, którego widzę na ekranie także w postaci Thada Beaumonta.

George'owi Romero bez trudu przyszło odpowiednie przedstawienie wszystkich ważniejszych postaci. Ten artysta już zdążył mi udowodnić, że ludzie są dla niego ważni, że nie traktuje swoich bohaterów po macoszemu, że nie poprzestaje na niewiele mówiących zarysach ich osobowości. W psychikę Thada Beaumonta zagłębił się należycie, aczkolwiek miałam poczucie, że nad mroczną stroną jego osobowości powinien trochę dłużej popracować. George Stark mógł prezentować się dużo bardziej demonicznie, mógł stanowić silniejszy zwiastun niebezpieczeństwa, emanować lepiej odczuwalną mocą niszczenia i przynajmniej w początkowej fazie jego destrukcyjnej działalności mógł szczycić się bardziej elektryzującą tajemniczością. Bo wydaje mi się, że nawet wiele z tych osób, które książki nie czytały błyskawicznie rozpracuje jego naturę, a te mylące tropy, które podrzuci im scenarzysta przynajmniej część z nich skwituje drwiącym uśmieszkiem. Trochę naiwne to było, nie da się ukryć, ale na obronę George'a Romero napiszę, że Stephen King w tej kwestii też nie spisał się najlepiej. Gdyby było inaczej „Mroczna połowa” na trwałe osiadłaby w mojej pamięci. Bo to tego rodzaju opowieść, która aż prosiła się o długie pogrywanie z odbiorcą, o intrygującą wieloznaczność obecną przynajmniej do jej ostatniej partii. Kunsztowne przeprowadzenie mnie przez ten proces z całą pewnością sprawiłoby, że tę powieść wspominałabym dużo lepiej. Film zresztą też. Grunt fabularny nie oszałamia, ale muszę oddać operatorom i dźwiękowcom (Christopher Young się kłania) tchnięcie w ten obraz Kingowskiego klimatu, zręczne przemieszanie małomiasteczkowej sielankowości, rodzinnej i zawodowej idylli z mrocznym, zepsutym pierwiastkiem uosabianym przez George'a Starka i jego zbrodniczą działalność. Mamy tutaj do czynienia albo z klasycznym rozdwojeniem jaźni, albo z niepojętym ożywieniem mrocznej strony swojej własnej osobowości, tj. nadaniem jej fizycznej formy. A być może mamy do czynienia z bratem bliźniakiem... Bez względu na to, czy Stark jest drugą osobowością Thada Beaumonta, czy odrębnym organizmem mimowolnie powołanym do życia przez tego pierwszego to pewne jest, że zrobi wszystko, aby zmusić Thada do pisania książek pod pseudonimem George Stark. Bo w trakcie ich tworzenia Thad dopuszcza do głosu mroczną stronę osobowości, wydobywa na powierzchnię Starka. Innymi słowy pozwala mu cieszyć się życiem, a to jak można się domyślić może z czasem pogrzebać jego jasną połowę. Zamienić dobrego człowieka w tzw. potwora w ludzkiej skórze, w zdemoralizowaną, morderczą jednostkę dbającą jedynie o własne interesy i czerpiącą przyjemność z zadawania cierpienia innym. „Mroczna połowa” mogłaby być dużo bardziej krwawa, proceder wszczęty przez George'a Starka aż prosił się o odstręczające efekty specjalne. Bo choć nie ukrywano przed widzami widoków zakrwawionych ciał jego ofiar i choć prezentowały się one całkiem wiarygodnie to ewidentnie brakowało mi długich najazdów kamer na poszarpane rany, o organach wewnętrznych już nie wspominając. Niemniej ostatnia sekwencja gore troszkę mi to zrekompensowała – tam twórcy efektów specjalnych pozwolili sobie na trochę jakże widowiskowego szaleństwa. No i wróble. Dobrze, że znalazło się dla nich miejsce i w ogóle nie przeszkadzało mi, że ilekroć się pojawiały myślałam o „Ptakach” Alfreda Hitchcocka.

Dla mnie „Mroczna połowa” George'a Romero to takie niezadające większych cierpień, ale i niedostarczające silnych wrażeń patrzydło, po które można spokojnie sięgnąć jeśli optuje się za psychologicznym spojrzeniem na kino grozy, aczkolwiek w mojej ocenie takim z trochę niższej półki. Bo doskonałe studium zwichrowanej psychiki, elektryzujący spektakl, mocne widowisko odczuwalne dosłownie każdą komórką swojego ciała to to nie jest. Dla mnie, bo wiem, że istnieją ludzie spoglądający na to dokonanie George'a Romero dużo bardziej przychylnym okiem. Nie tworzą oni ogromnej grupy, ale swoich miłośników filmowa „Mroczna połowa” ma i bardzo możliwe, że jeszcze się ona powiększy. Nie o moją osobę, ale do grona zajadłych przeciwników tej pozycji też nie zamierzam się dopisywać. Dla mnie ani to porażka, ani arcydzieło – da się obejrzeć, ale bez zachwytów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz