Lenore
i Frank Daviesowie spodziewają się drugiego dziecka. Gdy nadchodzi
czas porodu zostawiają swojego jedenastoletniego syna Chrisa pod
opieką przyjaciela rodziny, po czym udają się do szpitala. Istota,
którą Lenore wydaje na świat nie przypomina jednak innych dzieci.
Mały mutant pozbawia życia kilku członków personelu i czym
prędzej opuszcza teren placówki medycznej. Policja wszczyna
poszukiwania zabójczego noworodka, a jego rodzice w tym czasie
przeżywają najgorsze chwile swojego życia. Zainteresowanie mediów
tą sprawą zmusza pracodawcę Franka do wysłania go na urlop bez
możliwości powrotu do pracy po jego zakończeniu. Mężczyzna w
przeciwieństwie do jego żony marzy o rychłej śmierci zmutowanego
dziecka, wspiera przedstawicieli organów ścigania, których celem
jest jak najszybsze zabicie go. Noworodek stwarza bowiem ogromne
zagrożenie dla społeczeństwa. Po opuszczeniu szpitala mutant
bynajmniej nie zrezygnował z zabijania przypadkowych ludzi i
wszystko wskazuje na to, że nigdy nie zdoła się zasymilować.
„A
jednak żyje” to pierwszy horror Larry'ego Cohena, amerykańskiego
reżysera, scenarzysty i producenta, który w następnych latach
stworzył między innymi takie filmy, jak „Substancja”, „Powrót
do miasteczka Salem”, „Ambulans” i dwa sequele omawianego
obrazu. Horroru, którego budżet oszacowano na zaledwie pół
miliona dolarów i przy którym pracowały tak znamienite
osobistości, jak Bernard Herrmann (ścieżka dźwiękowa) i Rick
Baker (charakteryzacja). Scenariusz Larry Cohen napisał sam –
wyreżyserowane przez siebie kontynuacje „A jednak żyje” również
oparł na swoich własnych scenariuszach, a w 2009 roku pojawił się
remake omawianej produkcji w reżyserii Josefa Rusnaka, którego
Cohen jest współscenarzystą.
Chociaż
„A jednak żyje” powstało kilka lat po „Dziecku Rosemary”
Romana Polańskiego pomysł Larry'ego Cohena mógł szokować. Nie
zdziwiłabym się, gdyby nawet dziś pojawiały się takie skrajne
reakcje na tę filmową pozycję. Bo Cohen w „A jednak żyje”
finalizuje radosny czas oczekiwania na dziecko istnym koszmarem,
uosabianym przez morderczego mutanta wydanego na świat przez
kobietę, która pragnie zostać matką kolejnego dziecka.
Jedenastoletni już syn Lenore i Franka Daviesów jest zwyczajnym
chłopcem, ale jego młodszy brat, istota, która w początkowej
partii filmu przychodzi na świat w niczym go nie przypomina. Po
niedługim, mocno klimatycznym oczekiwaniu na narodziny drugiego
dziecka Daviesów w szpitalu, kiedy to cały czas towarzyszymy
„głowie rodziny”, przychodzi pora na drastyczny zwrot wydarzeń.
Kamera przesuwa się po ciałach kilku członków personelu placówki
medycznej, widzimy ich rozharatane szyje, śmiertelne rany, z których
wysączyła się niewielka ilość krwi i przywiązaną do łóżka
rozpaczającą Lenore, której nie dosięgła zabójcza ręka nowo
narodzonego mutanta. Kobiety spodziewające się dziecka dla swojego
własnego dobra powinny unikać tego filmu, bo jeśli mają jakieś
obawy przed porodem to najprawdopodobniej ulegną one
zwielokrotnieniu po jego obejrzeniu. A jeśli nie mają to istnieje
poważne niebezpieczeństwo, że Cohen zaszczepi w nich przynajmniej
zalążek irracjonalnego strachu. W przyszłych ojcach być może
też... Ale i osoby bezdzietne taka koncepcja może lekko wytrącić
z równowagi, wprawić ich w niejaki dyskomfort emocjonalny, bo
faktem jest, że Larry Cohen tak samo jak przed nim Roman Polański
(opierający się na prozie Iry Levina) wypuszcza się na terytoria,
które wielu może uważać za zakazane. Może odbierać to jako
zbezczeszczenie rzeczy świętej, istną profanację stanu
błogosławionego, bo sfinalizowanego wydaniem na świat prawdziwego
potwora. Chociaż z drugiej strony z tą potwornością noworodka to
nie do końca jest tak, jak początkowo może się wydawać co
poniektórym widzom „A jednak żyje”. Larry Cohen ewidentnie
starał się ocieplić wizerunek mutanta, dać mu trochę tak zwanego
człowieczeństwa w postaci jego przywiązania do rodziny, jego
marzeń o zostaniu jej pełnoprawnym członkiem. Mutant chce być
kochany, chce znaleźć ukojenie w ramionach swoich rodziców, ale
uniemożliwia mu to jego mordercza natura. Bo choć noworodek nie
czuje potrzeby zabicia swoich bliskich to instynkt każe mu pozbawiać
życia osoby spoza jego kręgu rodzinnego. Reagować agresją na
nieznane i subiektywne zagrożenie, na wrażenie zaszczucia przez
innych przedstawicieli gatunku ludzkiego, również tych, którzy
obiektywnie nie chcą go skrzywdzić. Larry Cohen chyba zdawał sobie
sprawę z tego, że mogą znaleźć się osoby, które będą
wyrzucać „A jednak żyje” potworny podtekst, rzecz, której
wprost nie sposób zaakceptować. Mowa o dopatrywaniu się w tym
zamyśle nawiązań do wydawania na świat dzieci niepełnosprawnych.
Stawianie w jednym szeregu chorego noworodka ze zmutowaną istotą
mordującą ludzi byłoby delikatnie mówiąc mocno niesmaczne i
pewnie dlatego Larry Cohen zaasekurował się jednym z dialogów. Z
ust Franka pada wówczas kategoryczny sprzeciw przed patrzeniem na
jego drugiego syna, jak na dziecko niedorozwinięte. Mężczyzna
reaguje oburzeniem na taką aluzję, na sam pomysł postawienia w
jednym szeregu straszliwego potworka (jak go wtedy nazywa) z
niepełnosprawnym umysłowo noworodkiem. Nie wiem tylko, czy taka
asekuracja będzie dla wszystkich widzów wystarczająca... Ja
patrzyłam na morderczego noworodka, jak na istotę „nadrozwiniętą”
(nie niedorozwiniętą), bo które nowo narodzone, czy to
pełnosprawne, czy niepełnosprawne, dziecko jest tak żywotne i tak
samowystarczalne? Które samo opuści szpital zaraz po swoich
narodzinach i przemierzy miasto w poszukiwaniu swojego miejsca w
świecie, pozostawiając za sobą kilka ciał dorosłych ludzi?
Scenariusz
„A jednak żyje” zawiera silnie rozbudowaną warstwę
dramatyczną/obyczajową i w sumie dominującą emocją towarzyszącą
mi podczas każdego seansu tego obrazu jest smutek. Nie niepokój,
choć trzeba twórcom oddać stworzenie kilku całkiem mocno
trzymających w napięciu sekwencji z udziałem nowo narodzonego
mutanta i ludzi znajdujących się w jego bliskości. Jego postać,
zwłaszcza zdeformowana twarz, najczęściej jest odsłaniana
fragmentarycznie w szybkich migawkach, w doskonale zmontowanych,
nastrojowych ujęciach, które w moim umyśle zawsze automatycznie
stapiają się w jedną upiorną całość. Bo niski budżet wcale
nie stał na przeszkodzie do stworzenia naprawdę wiarygodnie się
prezentującego potworka, ale chyba postawił filmowców przed
koniecznością okrojenia warstwy gore. Nie wiem, czy gdyby
dysponowali większą gotówką zaserwowaliby kilka odpychających,
zniesmaczających ujęć krwawych ataków i następujących po nich
długich zbliżeń na brzydkie, poszarpane rany zadane przez
oszalałego ze strachu potworka. Taki od początku mógł być zamysł
Larry'ego Cohena, niewykluczone, że trzymałby się tego
wydelikacenia nawet wówczas, gdyby dysponował większym budżetem,
ale jeśli o mnie chodzi to zdecydowanie bardziej wolałabym zobaczyć
więcej przebłysków śmiałości w warstwie gore. Przesada
też byłaby niewskazana, zamienienie tego obrazu w groteskową
sieczkę moim zdaniem byłoby przegięciem w drugą stronę, ale parę
ujęć bardziej makabrycznych obrażeń od tych, które pokazano
(lekko krwawiące ranki na szyjach), może troszkę konsumpcji ludzkiego mięsa, na pewno ożywiłoby środkową partię filmu. Bo tam wkradły się
dłużyzny, przerywane co prawda trzymającymi w napięciu wstawkami
z udziałem mutanta, ale i tak odrobinę nużące. Nie w tym rzecz,
że akcja w „drugim akcie” raptownie zwalnia, że scenarzysta nie
pędzi przed siebie z zawrotną prędkością, a twórcy efektów
specjalnych nie rozrzucają na prawo i lewo widowiskowych rekwizytów.
Owszem, parę dodatkowych scenek gore bardzo by się przydało,
ale z jeszcze większym zadowoleniem przyjęłabym większe skupienie
na płaszczyźnie psychologicznej. Bo choć odmiennym reakcjom Franka
i Lenore (kreacja Johna P. Ryana jakoś mnie nie przekonuje, ale
Sharon Farrell jak na moje oko spisała się całkiem nieźle. A
jeśli już o aktorach mowa to muszę pochwalić też Daniela
Holzmana wcielającego się w postać pierworodnego syna Daviesów)
na nieoczekiwaną, jakże traumatyczną sytuację, poświęcono sporo
miejsca to nie miałam wrażenia maksymalnego wgłębiania się w
psychikę żadnego z nich. Ukazano to tak „po łebkach”, mało
intensywnie (tutaj trzeba wspomnieć, że Cohen w pewnym momencie
nawiązuje do „Frankensteina”), co zaskakuje mnie o tyle silniej,
że cała otoczka - lekko przybrudzone i wyblakłe kadry, którym
akompaniuje znakomita ścieżka dźwiękowa mistrza Bernarda
Herrmanna, przez fanów kina grozy kojarzonego głównie z „Psychozą”
Alfreda Hitchcocka - jest właściwie bez zarzutu. To znaczy z mojej
strony. A zakończenie... No, to jest coś. UWAGA SPOILER Ale
nie z powodu obdarowania mnie jakąś drastyczną, czy mocno
przerażającą niespodzianką tylko ze względu na przytłaczający
smutek, jaki ogarnia mnie w odpowiedzi na poczucie straty państwa Davies, tragizm,
do którego przecież musiało dojść, którego przez cały czas
można się spodziewać. Wcześniej też doskonale odbiera się tę
emocję, ale w końcówce zostaje ona zdecydowanie wzmocniona – tak
bardzo, że trudno nie uronić paru łez KONIEC SPOILERA.
Wiem,
że „A jednak żyje” nie posiada rzeszy fanów, że liczba jego
sympatyków nie jest imponująca, ale ja mam jakiś sentyment do tej
produkcji. Dostrzegam kilka wad, nie umiem zamknąć na nie oczu i
wspominać tego obrazu w samych superlatywach. Nie uważam tego
przedsięwzięcia Larry'ego Cohena za arcydzieło filmowego horroru,
ale i tak co jakiś czas do niego wracam. Mimo tego, że nie wszystko
w tym obrazie mi się podoba. Polecać więc będę. Tym osobom,
którzy nie mają nic przeciwko ubiegłowiecznym horrorom zmiksowanym z dramatem. I to takim,
które przez co poniektórych mogą być uznawane przynajmniej za
lekko kontrowersyjne. Ale bynajmniej nie przez warstwę gore,
bo ta została aż nadto wydelikacona. A więc według mnie
przeciwnicy krwawych horrorów nie powinni z góry skreślać tej
pozycji.
Muszę się z nią zapoznać :)
OdpowiedzUsuń