Na
alternatywnej Ziemi i na Marsie toczy się wojna sprzymierzonych
Trojan i Greków z bogami. Tym pierwszym przewodzą Hektor i
Achilles, a tymczasem na Olimpie Hera opracowuje plan pozbycia się
Zeusa. Dopóki Greków i Trojan wspierają morawce, rozumne organizmy
biomechaniczne władające zaawansowaną technologią, śmiertelnicy
mają szansę przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, ale w
pewnym momencie półroboty zostają zmuszone do porzucenia swoich
sojuszników i podjęcia wyprawy na Ziemię. Odkrywają bowiem, że
to właśnie tam znajduje się źródło zakłóceń kwantowych,
które mogą mieć katastrofalne skutki dla całego wszechświata.
Scholiasta Thomas Hockenberry zostaje zaproszony do tej wyprawy, ale
choć daje się mu możliwość odwiedzenia planety, na której
spędził całe swoje poprzednie życie, przed śmiercią i
wskrzeszeniem, mężczyzna nie chce opuszczać Trojan i Greków.
Tymczasem na Ziemi trwa wojna ludzi z wojniksami. Jednym z większych
skupisk ludzkich jest Dwór Ardis, w którym mieszkają między
innymi spodziewający się dziecka Ada i Harman, Daeman, Hannah oraz
Odyseusz, który chce, aby nazywać go Nikim. Wróg, z którymi
ludzie mierzą się od jakiegoś czasu ciągle rośnie w siłę, ale
sytuacja staje się krytyczna wtedy, gdy na Ziemi pojawiają się
nowi przeciwnicy.
Dan
Simmons, wielokrotnie nagradzany amerykański pisarz, autor między
innymi „Trupiej otuchy”, „Terroru” (w 2018 roku rozpoczęto emisję
serialu na jego podstawie), „Letniej nocy” i Hyperion Cantos.
Człowiek często tworzący z wielkim rozmachem, nieograniczający
się do jednego gatunku i władający wprost wybornym warsztatem. W
swoich książkach Simmons nierzadko łączy science fiction z
fantasy i horrorem (dark fantasy jak kto woli), znajduje takie
korelacje pomiędzy nimi, tak wydawać by się mogło nierozerwalne
punkty wspólne, że czytelnik może mieć wrażenie obcowania z
jakimś nowym gatunkiem, towarzyszenia autorowi w wyprawie na
dotychczas niezbadane rejony literatury. I ludzkiej wyobraźni.
Dylogia, w skład której wchodzą „Ilion” i „Olimp”, co jest
typowe dla Dana Simmonsa, fabułą nawiązuje do innych wielkich
dokonań. Po raz pierwszy wydane kolejno w 2003 i 2005 roku,
uhonorowane nagrodami Locusa, potężne tomiszcza najwięcej
zapożyczają z „Iliady” przypisywanej Homerowi, ale nie brakuje
tutaj też nawiązań do choćby twórczości Williama Szekspira,
Roberta Browninga, Marcela Prousta, Percy'ego Bysshe Shelleya i
oczywiście homeryckiej „Odysei”.
U
Dana Simmonsa niezwykłe jest to, że choć nie szczędzi sobie
zapożyczeń od mistrzów słowa pisanego to nie wygląda to tak,
jakby dobrał się do kserokopiarki. Na fundamentach podpatrzonych u
innych tworzy całkiem nowe budowle, sięgające niebios wieżowce
pełne produktów jego nieludzkiej wręcz wyobraźni. Dan Simmons
jest pisarzem niepodrabialnym, jest jedyny w swoim rodzaju,
unikatowy, i założę się, że stanowi obiekt zazdrości niejednego
współczesnego pisarza poruszającego się w obrębie gatunków, w
których ten uzdolniony Amerykanin się specjalizuje. W kontynuacji i
zarazem ostatnim tomie dylogii częściowo osadzonej w w
mitologicznym uniwersum, w wielowątkowym „Olimpie”, arcydziele
literatury science fiction zmieszanej z fantasy i wzbogaconym nutką
horroru, Simmons rozbudowuje wątki wprowadzone w „Ilionie” i
wprowadza w fabułę kolejne owoce swojej fenomenalnej wyobraźni.
Początkowo wydaje się, że autor skupi się głównie na wojnie
śmiertelników z mitologicznymi bóstwami, poświęcając przy tym
sporo miejsca tarciom pomiędzy członkami tej drugiej frakcji,
urzędującymi w wygasłym wulkanie Olympus Mons na Marsie
(Simmonsowa wersja Olimpu) i drobnym konfliktom między niedawnymi
śmiertelnymi wrogami, a dziś sprzymierzeńcami , Trojanami i
Grekami, które przewodzący im Achilles i Hektor będą starali się
tłumić. Boskie manipulacje, zbrojne wystąpienia przeciwko
nieśmiertelnym i vice versa, niesnaski pomiędzy obrońcami Ilionu i
niedawnymi najeźdźcami z czasem jednak ustąpią pola przeżyciom
mieszkańców Ziemi. Nie całkowicie, bo Simmons, co jest dla niego
typowe, prowadzi swoją opowieść po kilku, mniej czy bardziej
szczelnie, zazębiających się torach, aczkolwiek nie da się
zaprzeczyć, że wydarzenia rozgrywające się na normalnej, nie tej
alternatywnej Ziemi cieszą się jego największą uwagą. A i wątki
skoncentrowane na Grekach, Trojanach i Olimpijczykach przybierają
inny obrót. Dla osoby niezaznajomionej z twórczością Dana
Simmonsa, takie określenie, jak alternatywna Ziemia, może być
mylące, tym bardziej jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że na
kartach „Olimpu” (i „Ilionu” skoro już o tym mowa) w tym
samym czasie egzystują dwie odległe epoki – nasza starożytność
i wyobrażona przez Simmonsa przyszłość. Tylko scholiasta Thomas
Hockenberry wywodzi się z okresu bardzo zbliżonego do nam bieżącego
(przełom XX i XXI wieku). Tyle że nie przeniósł się w czasie
tylko został wskrzeszony przez bogów w celów referowania przebiegu
wojny trojańskiej do niedawna toczącej się na alternatywnej Ziemi.
To wszystko może zakręcić osobą czytającą te słowa, ale
nieznającą jeszcze twórczości Dana Simmonsa. Trzeba im bowiem
wiedzieć, że wyobraźnia tego autora wybiega poza granice naszej
planety, nie ogranicza się on do znanego nam świata, jak wielu
przed nim tworzy nowe wszechświaty, które urządza tak, jak mu się
podoba. Zmusza nas tym samym do wybiegania poza nasz zaścianek, do
wypuszczania się na, czasem niepokojące, czasami poruszające,
nierzadko zapierające dech w piersiach obszary jego zdawałoby się
niemającej granic wyobraźni. Bo kiedy już, już wydaje się, że
Simmons doszedł do kresu, kiedy już nabiera się pewności, że
niczego niezwykłego nie uda mu się już wymyślić, pisarz wrzuca
kolejną osobliwość, czy to zrodzoną w jego własnym umyśle, czy
pożyczoną od innych mistrzów słowa pisanego, która idealnie
wpasowuje się w i tak już mocno zróżnicowane uniwersum (maszkara
przypominająca mózg z licznymi mackami to największy ukłon w
stronę horroru i według mnie najbardziej spektakularna postać
tego, ale nie tylko tego, dzieła). Można się w tym pogubić, nie
przeczę. Simmons wymaga od nas podzielności uwagi i maksymalnego
skupienia – pokłada wiarę w naszą zdolność do wchodzenia w
opowieść, ufa, że nie ograniczymy się do bezrozumnego
przewracania kartek po każdorazowym przyswojeniu co najwyżej połowy
ich treści. Musimy w tę opowieść wejść, rozstać się ze znaną
nam rzeczywistością i przyoblec się w skórę bohaterów „Olimpu”,
stawać się nimi na czas trwania lektury. Tylko tak zdołamy objąć
wzrokiem zjawiskowy świat wykreowany przez Simmonsa, nie gubiąc się
przy tym w zawirowaniach fabularnych.
„Książki
[…] stanowią jedynie węzły niemal nieskończonej,
czterowymiarowej matrycy informacyjnej, ewoluującej ku idei pojęcia
przybliżonego odbicia Prawdy. Dążącej ku niej pionowo przez czas,
lecz także poziomo poprzez wiedzę.”
Dan
Simmons jest humanistą z krwi i kości. Daje temu wyraz w swoich
książkach, a „Olimp” nie jest tutaj wyjątkiem. Wartka akcja,
nieustannie zaogniające się sytuacje, raptowne zmiany biegu
wydarzeń, zróżnicowani nie tylko charakterologicznie, ale też
gatunkowo bohaterowie i antybohaterowie znajdujący się w centrum
tej swoistej burzy – w mniej zręcznych dłoniach w tym wszystkim
najpewniej gdzieś zagubiłaby się dusza niniejszej opowieści,
prawdopodobnie ostałaby się wyłącznie efekciarska przygodówka
pozbawiona głębi. Wnikliwych przemyśleń na temat ludzkiej natury,
na temat gatunku, który tworzy zarówno rzeczy piękne, jak i
śmiercionośne, który zachwyca, ale też przeraża, bo rozwój
technologiczny i artystyczny idzie u nas w parze z autodestrukcją, z
zagadkowym dążeniem do samounicestwienia. Ta błyskotliwość, ta
szczerość, ta drobiazgowa analiza nas samych to jedno, ale równie
wielkie wrażenie wywiera na mnie namacalna wręcz miłość Simmonsa
do języka, smakowanie słów, sycenie się nimi i zaspokajanie przy
tym apetytów co bardziej wymagających czytelników. W czasach
językowej dekadencji, w wieku, w którym królują łamańce
językowe, okropny slang, a wulgaryzmy pełnią rolę przecinków,
Simmons pokazuje prawdziwe piękno języka (wulgaryzmy też są, ale
o tym potem). Grzegorz Komerski, który przełożył na język polski
„Ilion” i „Olimp” miał do wykonania niebywale trudne
zadanie. Tak fantazyjny, skoncentrowany na najdrobniejszych
szczegółach, rozbrykany wręcz, ale przy tym nietracący
dojrzałości, warsztat, na pewno niełatwo jest przetłumaczyć tak,
żeby w pełni oddać jego fenomen. Nie wiem, czy panu Komerskiemu ta
sztuka udała się w całości, bo w oryginale „Olimpu” nie
czytałam. Nie wiem, czy nasz tłumacz czegoś przy tym nie zatracił,
ale jeśli tak było, jeśli z języka angielskiego emanuje jeszcze
bardziej oszałamiające piękno (wziąwszy jednak pod uwagę jego
ubogość to raczej w to wątpię) to musi to być doznanie nie do
opisania. Bo polskie wydanie niemalże hipnotyzuje, ten język
doprowadzał mnie do najprawdziwszej ekstazy, było to przeżycie
wprost mistyczne. Za co pragnę podziękować tak Danowi Simmonsowi,
jak panu Grzegorzowi Komerskiemu. Nie po raz pierwszy oczywiście ten
amerykański pisarz wprawił mnie w taki stan, bo zdążyłam już
zapoznać się z paroma innymi jego powieściami charakteryzującymi
się takim samym albo zbliżonym językowym rozmachem. Ale chyba
nigdy nie będę miała tego dość, chyba już zawsze będę
reagować na to tak, jakbym przedtem żadnej innej książki nie
przeczytała, jakbym nigdy wcześniej nie weszła w żadną literacką
opowieść, jakby była to moja pierwsza przygoda z powieścią. W
próbie opisania języka (pewnie i tak nieefektywnej, bo ktoś taki,
jak ja nigdy nie zdoła oddać jego wyjątkowości), którym
posługuje się Simmons na kartach „Olimpu” nie można pominąć
wulgaryzmów. Tak, one też się pojawiają, ale sympatykom grubiańskiego sposobu wysławiania się radzę nie
nastawiać się na bliską ich sercu formę. Bo Simmons operuje
przekleństwami bardzo oszczędnie i najczęściej wykorzystuje je do
podkreślania swego rodzaju dysonansu poznawczego. Już sam fakt, że
bogowie władają supernowoczesną technologią powinien zapewnić
osobom znającym mitologię grecką właśnie takie doznania, z
których to jakimś cudem wynikają same superlatywy, ale i wulgarne
odzywki wtłaczane w usta starożytnych herosów i Olimpijczyków
intensyfikują niepokojące, ale zrazem olśniewające poczucie
koegzystowania dwóch pozornie nieprzystających do siebie światów,
dwóch epok, z których to jedną zarazem dobrze znamy, jak nie znamy
wcale. Ot, taki paradoks. Zarzucić „Olimpowi” mogę natomiast
tylko to, że nie mogłam oprzeć się nieprzyjemnemu poczuciu
zbytniego pędu do zakończenie tego przedsięwzięcia. Pod koniec
rzeczonego tomiszcza, nie wcześniej. Dan Simmons nie domknął
należycie wszystkich wątków i nie chodzi mi tutaj o celowe
zawarcie sugestii rychłego niebezpieczeństwa, o pozostawienie
furtki otwartej dla wyobraźni czytelnika, ale o kontrastujące z
wcześniejszymi opisami, skrótowe omówienie dalszych losów
kluczowych postaci. Naprawdę wyglądało to tak, jakby Simmons był
już zmęczony tą historią i marzył tylko o tym, żeby jak
najszybciej sfinalizować projekt i zająć się czymś innym.
Niedociągnięcie pewnie istotne, ale nie aż tak, żeby zatrzeć we
mnie jak najbardziej pozytywne wrażenie z całości.
Dlaczego
polski rynek wydawniczy tak zaniedbuje twórczość tak znakomitego
pisarza jak Dan Simmons? No pytam: jaki jest powód takiego stanu
rzeczy? Niska sprzedaż? Jeśli tak, to bardzo Was proszę kochani
wydawcy, przetrzymajcie to, pozwólcie sobie na finansowe straty, bo
tylko kwestią czasu jest aż Polska przekona się do bibliografii
tego geniusza słowa pisanego. Na pewno nie cała, ale nie mam
wątpliwości, że w jego prozie odnajdą się zarówno wielbiciele
science fiction i fantasy, jak i horroru. A może nawet koneserzy
powieści egzystencjalnych, bo i na tym poletku Simmons spisuje się
wprost wyśmienicie. A „Olimp”? No cóż, kto nie czytał niechaj
to szybko nadrobi. Oczywiście, po uprzednim zapoznaniu się z
„Ilionem”, bo bez tego odnalezienie się w tej historii będzie
mocno utrudnione, jeśli nie niemożliwe.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz