Pięć
opowieści, plus jedna krótsza rozdzielona na prolog i epilog,
zamkniętych w jednej produkcji, której budżet oszacowano na osiem
milionów dolarów. Owoc współpracy zaprzyjaźnionych mistrzów
grozy, George'a Romero i Stephena Kinga, będący hołdem dla
komiksów, łączący w sobie stylistykę horroru i (przede wszystkim
czarnej) komedii. Reżyserię wziął na siebie ten pierwszy
nieżyjący już twórca, a King napisał scenariusz, po raz pierwszy
wchodząc w taką rolę. Dwie historie zamieszczone w niniejszym
zbiorze jeden z najbardziej rozpoznawalnych autorów literatury
grozy, zaadaptował ze swoich wcześniejszych utworów, a pozostałe
wymyślił specjalnie na potrzeby tego projektu. Premiera
„Koszmarnych opowieści” („Creepshow”) odbyła się w 1982
roku – w tym samym roku ukazało się pierwsze wydanie komiksu
powstałego w oparciu o ten filmowy projekt, który w Polsce pojawił
się dopiero w XXI wieku pod tytułem „Opowieści makabryczne”. W
1987 roku wypuszczono „Creepshow 2”. Tym razem reżyserii podjął
się Michael Gornick, odpowiadający za zdjęcia do pierwszej
odsłony, a George Romero podjął się przelania na karty
scenariusza historii wymyślonych przez Stephena Kinga. W 2006 roku
pojawiła się część trzecia, stworzona już bez udziału
pierwotnej ekipy, która to spotkała się z najmniej przychylnym
przyjęciem widzów.
„Koszmarne
opowieści” otwiera kłótnia małego chłopca z jego ojcem. Rodzic
odbiera swojej latorośli komiks „Creepshow” wywrzaskując przy
tym przestrogi przed sięganiem po taką wypaczającą umysł formę
rozrywki. Mały nie pozostaje mu dłużny, ale to ojciec jest górą.
Komiks ląduje w śmietniku, a chłopiec zostaje sam w swoim pokoju z
obolałą połową twarzy (po ciosie zadanym przez ojca). W rolę
młodocianego miłośnika komiksów wcielił się syn Stephena Kinga,
Joseph Hillstrom King, ten sam, który lata później pod pseudonimem
Joe Hill napisał między innymi „Rogi”, „NOS4A2” i
„Strażaka”. Z tym bohaterem rozstaniemy się zaraz po pojawieniu
się za oknem jego pokoju upiornej postaci, ale nie bezpowrotnie.
Poświęcono mu bowiem także epilog – to wówczas nastąpi
finalizacja wątku chłopca, któremu zabrania się czytania
komiksów. W czym ewidentnie zawarto przytyk w stronę tych rodziców,
którzy starają się trzymać swoje pociechy z dala od opowieści z
dreszczykiem. Szczęście, że ja nie miałam takich problemów:)
„Dzień
Ojca” („Father's Day”) opowiada o majętnej, obecnie
niewielkiej familii, która na tytułowy Dzień Ojca zaplanowała
spotkanie w ich rodzinnej posiadłości. Gościem honorowym ma być
starsza kobieta, która jak głosi plotka w przeszłości zamordowała
swojego ojca w odwecie za to, że zlecił on zabójstwo jej
ówczesnego partnera. Ojciec rzeczonej kobiety był zapatrzonym w
siebie, apodyktycznym jegomościem, który swoją córkę zwykł
traktować jak służącą i który... lubił tort. To znaczy w każdy
Dzień Ojca oczekiwał tego przysmaku i jak się wkrótce okaże
śmierć wcale nie powstrzyma go przed kontynuowaniem tej tradycji.
Nad efektami specjalnymi do „Koszmarnych opowieści” czuwał
niedościgniony Tom Savini i to on był głównym powodem, dla
którego tak długo szukałam tej pozycji (Stephen King i George
Romero mieli tutaj drugorzędne znaczenie). Znając (z informacji
znalezionych w Internecie) zamysł twórców, tj. dążenie do
oddania na ekranie ducha makabrycznych komiksów i wiedząc, że
całość podlano obfitą dawką humoru, w głównej mierze czarnego,
nie spodziewałam się co prawda takich maksymalnie realistycznych,
odstręczających efektów, do jakich Savini mnie przyzwyczaił. Ale
liczyłam na pokaźną dawkę takiego kiczu, do jakiego mam ogromny
sentyment. I już widok upiora zaglądającego przez okno do pokoju
małego miłośnika obrazkowych historii z dreszczykiem w prologu
„Koszmarnych opowieści” utwierdził mnie w przekonaniu, że
właśnie z czymś takim będę miała do czynienia. A żywy trup
wołający „Gdzie mój tort?” (przezabawne i nasuwające
skojarzenia z późniejszym „Powrotem żywych trupów”, w którym
to zombie krzyczą „mózg”) był kolejnym tego dowodem. Sama
historyjka mogłaby być bardziej zajmująca, ale do postaci
powstałego z martwych ojca starej panny żadnych zastrzeżeń nie
mam.
W
mojej ocenie „Samotna śmierć Jordy'ego Verrilla”
(„The Lonesome Death of Jordy Verrill”), gdzie w rolę tytułową
wcielił się sam Stephen King, wypada zdecydowanie najlepiej. To
adaptacja bądź ekranizacja opowiadania Kinga (nie czytałam, więc
nie umiem tego stwierdzić) po raz pierwszy opublikowanego w
magazynie „Cavalier” w drugiej połowie lat 70-tych XX wieku,
która mnie nasunęła na myśl „Kolor z przestworzy” H.P.
Lovecrafta. Mamy meteoryt o niezwykłych właściwościach, który
ląduje nieopodal domu Jordy'ego Verrilla, przekomicznej postaci, w
której King ujawnił swoje niemałe zdolności aktorskie. Pisarz
doskonale odnalazł się w takiej mocno komediowej odsłonie, a
realizatorzy z George'em Romero na czele pilnowali by cała otoczka
tej opowieści tchnęła czystą grozą uosabianą przez tajemniczą
roślinność. Wyrastającą nie tylko z okolicznej ziemi, ale także,
co najbardziej widowiskowe, z ciała głównego bohatera.
„Fala
przypływu” („Something to Tide You Over") przypomina
trochę opowiadanie „Gzyms”, zamieszczone w zbiorze „Nocna zmiana”. Tutaj też mamy zdradzonego męża, który obmyśla
oryginalny plan zemsty na niewiernej partnerce i jej kochanku. W rolę
mściciela wcielił się kojarzony przede wszystkim z komediami
Leslie Nielsen, który to zmusza nowego partnera swojej żony do
zakopania całego swojego ciała z wyjątkiem głowy na plaży, po
czym przynosi telewizor, na ekranie którego nieszczęśnik widzi
swoją ukochaną zakopaną tak samo jak on i walczącą z falami
przypływu. Tak samo jak w „Gzymsie” odbiorca sympatyzuje nie ze
zdradzonym jegomościem tylko z mężczyzną, który odbił mu
kobietę. Z niewierną żoną też – tyle że w mniejszym stopniu z
racji tego, że dla kobiety przewidziano mniejszy udział niż dla
jej kochanka. Historię skonstruowano tak, że nawet najmniej
domyślny widz nie powinien mieć problemu z domyśleniem się, do
jakiego punktu to wszystko zmierza. Jaki charakter przybierze finał
tej historii, aczkolwiek efekty specjalne, które wówczas zobaczymy
zapewne wcześniej nie zakiełkują w wyobraźni ani jednego widza.
Ale nie to uważam za największe osiągniecie twórców w tej
konkretnej opowieści – najbardziej byłam zadowolona z tego, że
udało jej się wzbudzić we mnie zainteresowanie pomimo dużej
przewidywalności.
Przegadana
„Skrzynia” („The Crate”) to adaptacja lub ekranizacja
opowiadania Stephena Kinga pierwotnie opublikowanego w magazynie
„Gallery” pod koniec lat 70-tych XX wieku. Piszę „przegadana”,
bo oglądając to miałam, być może tylko subiektywne (nie
pokrywające się ze stanem faktycznym), wrażenie zbytniego
rozciągnięcia tego w czasie. Takie odczucie mogło być spowodowane
tym, że kiedy już ujawniono zawartość tajemniczej skrzyni
podpisanej „ekspedycja arktyczna z 1834 roku”, kiedy już
zobaczyłam tandetnie się prezentującą zawartość tego schowka
moje zainteresowanie momentalnie prysło. George'owi Romero nie udało
się uświetnić tego scenariusza. Bo i wątpię, żeby w ogóle
istniał sposób na ukazanie tej konkretnej, mocno przewidywalnej, w
gruncie rzeczy całkiem standardowej historyjki w dużo lepszym
(oczywiście z mojego punktu widzenia) świetle.
W
porównaniu do „Oblezą cię całego” („They're Creeping
Up on You”) poprzednia „Skrzynia” nie wypada tak źle. Okazuje
się, że można było nakręcić coś, co oglądało mi się z
większym trudem. Opowieść o bogatym mężczyźnie z ewidentnym
kompleksem wyższości, człowieku wymagającym od swoich pracowników
absolutnego posłuszeństwa, który staje się celem armii
karaluchów. W tym segmencie posłużono się prawdziwymi insektami,
które kosztowały twórców ponad sto tysięcy dolarów, ale nie
wszystkie widziane na ekranie karaluchy były prawdziwe – w
sekwencjach z nimi Tom Savini wykorzystał także orzechy i rodzynki.
W każdym razie oprócz makabrycznego, całkiem realistycznie się
prezentującego finału w „Oblezą cię całego” nie znalazłam
nic, co warto odnotować na plus. Ani mnie to w napięciu nie
trzymało, ani nie było na czym zawiesić oka (poza wspomnianym
zakończeniem), ani nawet z czego się pośmiać. Wynudziła mnie ta
historyjka niemiłosiernie.
Poziom
zaprezentowanych w „Koszmarnych opowieściach” historii jest
mocno nierówny. Dostałam dwa bardzo udane segmenty, jeden co
najwyżej średni i dwa, których końca przez większą część ich
trwania z utęsknieniem wyczekiwałam. To daje bilans dodatni, ale
nie dlatego nie żałuję szansy, jaką dałam tej produkcji.
„Koszmarne opowieści” to jeden z najbardziej znanych zbiorów
filmowych opowiadań, którego na tle innych tego typu projektów
wyróżnia jakże smaczna forma, częste wyraźne odniesienia do
komiksowej stylistyki, taki kicz za jakim wprost przepadam i sporo
humoru doskonale współgrającego z horrorem. Dlatego właśnie
warto zapoznać się z tym obrazem, pomimo jego dość licznych wad.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz