Osiemnastoletnia
Sophie od niedawna mieszka z rodzicami w Anglii. Jej nadopiekuńczy
względem córki, źle traktujący żonę ojciec ma restaurację, w
której Sophie jest kelnerką. Ponadto dziewczyna trenuje taniec, a
wolny czas spędza w towarzystwie matki, z którą prowadzi długie
rozmowy bądź samotnie, bo nie ma w Anglii przyjaciół. To się
zmienia po przyjeździe jej znajomych z Toronto: Grace, jej chłopaka
Kaia i jego brata Liama, tworzących zespół muzyczny, który od
jakiegoś czasu z niezbyt dobrym skutkiem starają się wypromować.
Sophie, wbrew woli swojego ojca, często się z nimi spotyka. Szybko
ze wzajemnością zakochuje się w Liamie, ale jej szczęście burzy
prześladujący ją duch. Jest przekonana, że niepokojące zjawiska,
którym świadkuje mają charakter nadprzyrodzony, ale jej
przyjaciele sądzą, że doznaje halucynacji przez głodówkę,
której się poddaje. Ojciec Sophie natomiast za pogarszający się
stan córki obwinia Grace, Liama i Kaia.
Brytyjsko-kanadyjskie
„Wyniszczenie” to reżyserski debiut Carolyn Saunders, dotychczas
realizującej się głównie jako scenarzystka. Pomysł na ten film
narodził się w jej głowie podczas prac nad serialem dokumentalnym
pt. „Ghostly Encounters”. Poznała wówczas cierpiącą na
anoreksję młodą kobietę, która utrzymywała, że duch wiedźmy
każdej nocy próbuje ją udusić. Jej historia została opowiedziana
w jednym z odcinków „Ghostly Encounters”, ale Carolyn Saunders
dostrzegła w tym też materiał na film pełnometrażowy. Jak
wyznała w jednym z wywiadów, chciała opowiedzieć o tym, jak
choroba psychiczna kradnie człowiekowi wiarygodność i o głębszych
problemach związanych z anoreksją. Scenariusz „Wyniszczenia”
Saunders napisała sama. Największe trudności miała ze
sfinansowaniem projektu. Pomogło jej w tym jednak przeniesienie
zdjęć z Kanady do Wielkiej Brytanii, gdzie mogła skorzystać z ulg
podatkowych. Film zdobył nagrodę w kategorii „Najlepszy horror”
na Austrian Independent Film Festival i otrzymał nominację do
nagrody Best Feature na Carmarthen Bay Film Festival w Walii.
Film
„Wyniszczenie” oficjalnie został sklasyfikowany jako mieszanka
thrillera i dramatu, ale dla mnie jest to hybryda thrillera
psychologicznego i horroru nastrojowego. Bez względu na to, jaką
interpretację scenariusza się przyjmie, łatwo zauważyć, że
Carolyn Saunders czerpała z tradycji ghost story, starając
się przy tym zaniepokoić odbiorcę w sposób, do którego
najprawdopodobniej nie przywykli miłośnicy współczesnych
mainstreamowych straszaków. Chcę przez to powiedzieć, że nawet
jeśli oglądamy to z nastawieniem, że główna bohaterka wcale nie
ma do czynienia z bytem z zaświatów tylko doznaje halucynacji, to
dostrzegamy, że owe wizje starano się oddać w klimacie ghost
story. Nie tym preferowanym obecnie przez Hollywood tylko tym,
który święcił triumfy w poprzednim wieku. Innymi słowy Carolyn
Saunders i jej ekipa, czy to w faktycznych, czy tylko pozornych
manifestacjach ducha przez jakiś czas trzymali się znanej zasady (z
którą jedni się zgadzają, inni nie) głoszącej, że w horrorach
najbardziej przerażające jest to, czego nie widać. Widzimy, jak
różne przedmioty w otoczeniu Sophie zostają wprawione w ruch, ale
nie pokazuje się nam istoty, która za to odpowiada. Bo być może
takiej istoty nie ma – o telekinezie Saunders w swoim scenariuszu
nie wspomniała, ale wyraźnie dawała do zrozumienia, że wszystkie
te rzekomo nadprzyrodzone zjawiska mogą rozgrywać się jedynie w
głowie głównej bohaterki. Tak, bardzo łatwo przyjąć wyjaśnienie
sformułowane przez Grace, przyjaciółkę Sophie, że dziewczyna ma
halucynacje spowodowane powstrzymywaniem się od jedzenia. Później
stara się unikać snu z obawy przed koszmarami, co także może
powodować halucynacje. Może, ale nie musi, bo twórcy
„Wyniszczenia” nie pozwalają nam całkowicie odrzucić tego, że
Sophie jest nawiedzana przez złośliwego ducha. Przedstawiają nam
dwa punkty widzenia – właściwie najpierw trzy, bo ojciec głównej
bohaterki wychodzi z założenia, że za pogarszający się stan
zdrowia jego córki winę ponoszą jej przyjaciele, którzy
przyjechali do Anglii z Toronto i planują niedługo wyruszyć w
dalszą drogę (objazd po Europie w celu dawania koncertów wszędzie
gdzie się uda). Ale choć mężczyzna znajduje inne wyjaśnienie
stanu Sophie, to tak samo jak jej przyjaciele, nie przyjmuje do
wiadomości istnienia ducha, przy którym jego córka tak bardzo się
upiera. Lauren McQueen w tej nie tak znowu łatwej roli młodej
kobiety, którą rodzice ze wszystkich sił starają się „trzymać
pod kloszem”, która coraz bardziej podupada na zdrowiu, co może,
ale nie musi przynajmniej w części być spowodowane przez
poltergeista, spisała się całkiem dobrze (nie wybitnie). Podobnie
jak partnerujący jej Alexz Johnson, Sean Saunders Stevenson, Brendan
Flynn, Shelagh McLeod i Gray O'Brien, aczkolwiek przed nimi
postawiono dużo łatwiejsze zadanie. Inna sprawa, że w ich usta
czasem wciskano nienaturalne kwestie, to jest takie, które nie
pasowały mi do sytuacji, nieprzemyślane, żeby nie rzec
bezsensowne.
Fabuła,
choć wzbudzająca ciekawość, według mnie nie jest najsilniejszym
elementem „Wyniszczenia”. Wzrok przykuwają przede wszystkim
zdjęcia, za które odpowiada Polak Michał Wiśniowski – obrazy, w
których nie ma ani grama tak powszechnego we współczesnej
kinematografii plastiku, zazwyczaj negatywnie odbijającego się na
atmosferze horrorów i thrillerów. Tutaj zdjęcia są lekko
przybrudzone, kontury niezbyt ostre, barwy wyblakłe, co doskonale
współgra z jesiennym krajobrazem. Operatorzy i oświetleniowcy
stworzyli w miarę duszną atmosferę intymności, bliskości z
bohaterką, która budzi naszą nieufność, której można się
obawiać, ale i można bać się o nią, współczuć jej i kibicować
w tej nierównej walce ze śmiertelnie niebezpiecznym duchem bądź z
szaleństwem, które wzięło we władanie jej umysł. Sophie nie je,
Sophie nie śpi tyle, ile powinna, ale nie tylko to może przemawiać
za tym, że doznaje ona halucynacji. Wiemy, że jej ojciec roztoczył
nad Sophie nazbyt troskliwą opiekę, starał się wręcz izolować
ją od rówieśników (na tyle, na ile to możliwe), a matka, którą
ten jak w pewnym momencie stwierdza sama Sophie źle traktuje,
wspierała go w tym. Wiele wskazuje na to, że rodzicielka głównej
bohaterki jest typem żony całkowicie podległej mężowi, że
zawsze działa zgodnie z jego wolą. Jeśli chodzi o wychowanie
Sophie to najwidoczniej cieszy ją takie podejście jej małżonka,
bo wydaje się ono odsuwać w czasie to, co wiemy, że jest
nieuniknione. Otóż, matka Sophie nie chce by jej córka dorosła,
wygląda to tak jakby drżała na myśl o chwili, kiedy jej pisklę
wyfrunie z gniazda. Los wielu rodziców, ale to wcale nie znaczy, że
w każdym aspekcie mamy tutaj do czynienia z dosyć typową sytuacją.
Bynajmniej. Życie Sophie określiłabym jako prawie hermetyczne –
prawie, bo jednak widuje innych ludzi niż swoich rodziców i
przyjaciółkę (kochankę?) ojca, ale aż do przyjazdu do Anglii
trójki jej przyjaciół z Toronto z nikim, poza ojcem i matką, nie
utrzymuje bliższych stosunków. Dziewczyna jest samotna i ewidentnie
nieprzygotowana na dorosłość, w którą zaczyna wkraczać po
przybyciu Grace, Kaia i Liama. Nieprzygotowana, jak wiele na to
wskazuje, z winy rodziców i można domniemywać, że to też
przyczynia się do osłabienia jej kondycji psychicznej. Coś jak
szok dla umysłu. Sophie ma już osiemnaście lat, ale pod wieloma
względami wciąż jest dzieckiem, jak to się mówi niewinną
istotą, która nie poznała jeszcze życia. Tego prawdziwego,
brutalnego, strasznego świata dorosłych. Pragnie wreszcie dorosnąć
i bynajmniej nie zamierza robić tego stopniowo. Można to chyba ująć
tak, że rzuca się od razu na głęboką wodę, chociaż pewnie
mogło być gorzej. Chłopak, z którym Sophie się związuje mocno
się o nią troszczy, tak samo zresztą jak jej przyjaciółka Grace.
Towarzystwo to (w skład którego wchodzi jeszcze Kai, brat Liama)
nie zabiera jej na całonocne, suto zakrapiane alkoholem imprezy, nie
wciąga w narkotyki, ani nic w tym rodzaju. Ot, rozmawiają,
spacerują, żartują i starają się ją wspierać. Scenariusz ma
dosyć silnie rozwiniętą warstwę psychologiczną, której w sumie
nie brakuje głębi – owszem, mogło to być jeszcze głębsze, ale
żeby od razu zarzucać płytkość to nie, tego nie mogę zrobić –
ale nie należy łączyć tego ze skomplikowaniem. Historia
skonstruowana przez Carolyn Saunders (opatrzona etykietką „na
podstawie prawdziwych wydarzeń”) jest bardzo prosta, pozbawiona
trudnej do rozszyfrowania symboliki, jakichś artystycznych
fanaberii, których sens przeciętnemu widzowi takiemu jak ja trudno
pojąć, choć oczywiście mamy tutaj trochę realizatorskich, nie
tak znowu częstych sztuczek intensyfikujących poczucie zanurzania
się w szaleństwo czołowej postaci filmu (wprawianie kamery w ruch
obrotowy moim zdaniem jest w tym najefektywniejsze), ale trudno uznać
je za utrudniające odbiór „Wyniszczenia”. Same w sobie nawet
nie są zbyt wyszukane, szczególnie pomysłowe albo wymagające
jakiegoś dużego wysiłku od realizatorów. Proste, acz skuteczne
środki uatrakcyjniające narrację i wzbogacające klimat
nieubłaganie postępującego szaleństwa. Napięcia mogłoby jednak
emanować z tego więcej - „Wyniszczenie”, owszem, dostarcza
emocji, ale po takiej realizacji spodziewałabym się jeszcze
silniejszej intensywności, do czego moim zdaniem wystarczyłoby
spowolnienie sekwencji akcentujących bezpośrednią bliskość
jakiegoś zagrożenia, poprzedzających manifestację czegoś tylko w
domyśle upiornego. Bo jak już wspomniałam twórcy unikają takich
dosłowności. Nie całkowicie, bo parę takich dodatków jest, ale
nawet bodaj najbardziej rzucający się w oczy widok oszczędnej, a
dzięki temu realistycznej i w efekcie wprawiającej w lekki
dyskomfort emocjonalny charakteryzacji Grace uchwyconej przez kamerę
w telefonie Sophie, nie jest tutaj żadnym odstępstwem od reguły,
której na szczęście dla mnie trzymali się twórcy „Wyniszczenia”.
Na szczęście, bo naprawdę brakuje mi we współczesnym kinie
takiego minimalistycznego podejścia do horroru. Owszem, wciąż
istnieją filmowcy hołdujący zasadzie, że w horrorach najbardziej
przeraża to, czego się nie widzi, bo żadne efekty specjalne nie
przebiją wyobraźni odbiorcy, ale jest ich stanowczo za mało. Nie
mówię, że tak do końca zgadzam się z tą teorią, ale jeśli już
mam wybierać pomiędzy tym podejściem do kina grozy a tym
najczęściej spotykanym teraz w kinach (efekty komputerowe i jump
scenki) to biorę to pierwsze. UWAGA SPOILER Co do finału
to uważam, że Carolyn Saunders zrobiła duży błąd decydując się
na to ostatnie ujęcie, bo wskazuje ono na jedną z dwóch dotychczas
dopuszczalnych interpretacji, a do tego typu historii zdecydowanie
lepiej pasują mi zakończenia otwarte KONIEC SPOILERA.
„Wyniszczenie”
to bez wątpienia obraz ukierunkowany na miłośników
minimalistycznego, kameralnego i klimatycznego kina grozy, chociaż
nie jestem przekonana, że w tym gronie znajdzie się wiele osób
wprost zachwyconych tą pozycją. Reżyserski debiut Carolyn Saunders
na podstawie jej własnego scenariusza zainspirowanego prawdziwymi
wydarzeniami mógłby bardziej trzymać w napięciu, być mniej
przewidywalny, a i nad dialogami powinna trochę dłużej popracować,
ale nie jest aż tak źle, żeby powstrzymać mnie przed
rekomendowaniem tej produkcji wyżej wspomnianej niszy. Radzę
jedynie nie nastawiać się na widowisko idealne pod każdym
względem, na coś wspaniałego, niezapomnianego, nietuzinkowego i
tak dalej. Według mnie to całkiem dobra hybryda thrillera
psychologicznego z horrorem (oficjalnie mieszanka thrillera i
dramatu), dosyć wciągająca opowieść, zrealizowana w smaczny
(nastrojowy, intymny, w miarę emocjonalny) sposób. Chociaż nie
uważam tego jeszcze za absolutne mistrzostwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz