czwartek, 8 listopada 2018

„Wyniszczenie” (2017)

Osiemnastoletnia Sophie od niedawna mieszka z rodzicami w Anglii. Jej nadopiekuńczy względem córki, źle traktujący żonę ojciec ma restaurację, w której Sophie jest kelnerką. Ponadto dziewczyna trenuje taniec, a wolny czas spędza w towarzystwie matki, z którą prowadzi długie rozmowy bądź samotnie, bo nie ma w Anglii przyjaciół. To się zmienia po przyjeździe jej znajomych z Toronto: Grace, jej chłopaka Kaia i jego brata Liama, tworzących zespół muzyczny, który od jakiegoś czasu z niezbyt dobrym skutkiem starają się wypromować. Sophie, wbrew woli swojego ojca, często się z nimi spotyka. Szybko ze wzajemnością zakochuje się w Liamie, ale jej szczęście burzy prześladujący ją duch. Jest przekonana, że niepokojące zjawiska, którym świadkuje mają charakter nadprzyrodzony, ale jej przyjaciele sądzą, że doznaje halucynacji przez głodówkę, której się poddaje. Ojciec Sophie natomiast za pogarszający się stan córki obwinia Grace, Liama i Kaia.

Brytyjsko-kanadyjskie „Wyniszczenie” to reżyserski debiut Carolyn Saunders, dotychczas realizującej się głównie jako scenarzystka. Pomysł na ten film narodził się w jej głowie podczas prac nad serialem dokumentalnym pt. „Ghostly Encounters”. Poznała wówczas cierpiącą na anoreksję młodą kobietę, która utrzymywała, że duch wiedźmy każdej nocy próbuje ją udusić. Jej historia została opowiedziana w jednym z odcinków „Ghostly Encounters”, ale Carolyn Saunders dostrzegła w tym też materiał na film pełnometrażowy. Jak wyznała w jednym z wywiadów, chciała opowiedzieć o tym, jak choroba psychiczna kradnie człowiekowi wiarygodność i o głębszych problemach związanych z anoreksją. Scenariusz „Wyniszczenia” Saunders napisała sama. Największe trudności miała ze sfinansowaniem projektu. Pomogło jej w tym jednak przeniesienie zdjęć z Kanady do Wielkiej Brytanii, gdzie mogła skorzystać z ulg podatkowych. Film zdobył nagrodę w kategorii „Najlepszy horror” na Austrian Independent Film Festival i otrzymał nominację do nagrody Best Feature na Carmarthen Bay Film Festival w Walii.

Film „Wyniszczenie” oficjalnie został sklasyfikowany jako mieszanka thrillera i dramatu, ale dla mnie jest to hybryda thrillera psychologicznego i horroru nastrojowego. Bez względu na to, jaką interpretację scenariusza się przyjmie, łatwo zauważyć, że Carolyn Saunders czerpała z tradycji ghost story, starając się przy tym zaniepokoić odbiorcę w sposób, do którego najprawdopodobniej nie przywykli miłośnicy współczesnych mainstreamowych straszaków. Chcę przez to powiedzieć, że nawet jeśli oglądamy to z nastawieniem, że główna bohaterka wcale nie ma do czynienia z bytem z zaświatów tylko doznaje halucynacji, to dostrzegamy, że owe wizje starano się oddać w klimacie ghost story. Nie tym preferowanym obecnie przez Hollywood tylko tym, który święcił triumfy w poprzednim wieku. Innymi słowy Carolyn Saunders i jej ekipa, czy to w faktycznych, czy tylko pozornych manifestacjach ducha przez jakiś czas trzymali się znanej zasady (z którą jedni się zgadzają, inni nie) głoszącej, że w horrorach najbardziej przerażające jest to, czego nie widać. Widzimy, jak różne przedmioty w otoczeniu Sophie zostają wprawione w ruch, ale nie pokazuje się nam istoty, która za to odpowiada. Bo być może takiej istoty nie ma – o telekinezie Saunders w swoim scenariuszu nie wspomniała, ale wyraźnie dawała do zrozumienia, że wszystkie te rzekomo nadprzyrodzone zjawiska mogą rozgrywać się jedynie w głowie głównej bohaterki. Tak, bardzo łatwo przyjąć wyjaśnienie sformułowane przez Grace, przyjaciółkę Sophie, że dziewczyna ma halucynacje spowodowane powstrzymywaniem się od jedzenia. Później stara się unikać snu z obawy przed koszmarami, co także może powodować halucynacje. Może, ale nie musi, bo twórcy „Wyniszczenia” nie pozwalają nam całkowicie odrzucić tego, że Sophie jest nawiedzana przez złośliwego ducha. Przedstawiają nam dwa punkty widzenia – właściwie najpierw trzy, bo ojciec głównej bohaterki wychodzi z założenia, że za pogarszający się stan zdrowia jego córki winę ponoszą jej przyjaciele, którzy przyjechali do Anglii z Toronto i planują niedługo wyruszyć w dalszą drogę (objazd po Europie w celu dawania koncertów wszędzie gdzie się uda). Ale choć mężczyzna znajduje inne wyjaśnienie stanu Sophie, to tak samo jak jej przyjaciele, nie przyjmuje do wiadomości istnienia ducha, przy którym jego córka tak bardzo się upiera. Lauren McQueen w tej nie tak znowu łatwej roli młodej kobiety, którą rodzice ze wszystkich sił starają się „trzymać pod kloszem”, która coraz bardziej podupada na zdrowiu, co może, ale nie musi przynajmniej w części być spowodowane przez poltergeista, spisała się całkiem dobrze (nie wybitnie). Podobnie jak partnerujący jej Alexz Johnson, Sean Saunders Stevenson, Brendan Flynn, Shelagh McLeod i Gray O'Brien, aczkolwiek przed nimi postawiono dużo łatwiejsze zadanie. Inna sprawa, że w ich usta czasem wciskano nienaturalne kwestie, to jest takie, które nie pasowały mi do sytuacji, nieprzemyślane, żeby nie rzec bezsensowne.
 
Fabuła, choć wzbudzająca ciekawość, według mnie nie jest najsilniejszym elementem „Wyniszczenia”. Wzrok przykuwają przede wszystkim zdjęcia, za które odpowiada Polak Michał Wiśniowski – obrazy, w których nie ma ani grama tak powszechnego we współczesnej kinematografii plastiku, zazwyczaj negatywnie odbijającego się na atmosferze horrorów i thrillerów. Tutaj zdjęcia są lekko przybrudzone, kontury niezbyt ostre, barwy wyblakłe, co doskonale współgra z jesiennym krajobrazem. Operatorzy i oświetleniowcy stworzyli w miarę duszną atmosferę intymności, bliskości z bohaterką, która budzi naszą nieufność, której można się obawiać, ale i można bać się o nią, współczuć jej i kibicować w tej nierównej walce ze śmiertelnie niebezpiecznym duchem bądź z szaleństwem, które wzięło we władanie jej umysł. Sophie nie je, Sophie nie śpi tyle, ile powinna, ale nie tylko to może przemawiać za tym, że doznaje ona halucynacji. Wiemy, że jej ojciec roztoczył nad Sophie nazbyt troskliwą opiekę, starał się wręcz izolować ją od rówieśników (na tyle, na ile to możliwe), a matka, którą ten jak w pewnym momencie stwierdza sama Sophie źle traktuje, wspierała go w tym. Wiele wskazuje na to, że rodzicielka głównej bohaterki jest typem żony całkowicie podległej mężowi, że zawsze działa zgodnie z jego wolą. Jeśli chodzi o wychowanie Sophie to najwidoczniej cieszy ją takie podejście jej małżonka, bo wydaje się ono odsuwać w czasie to, co wiemy, że jest nieuniknione. Otóż, matka Sophie nie chce by jej córka dorosła, wygląda to tak jakby drżała na myśl o chwili, kiedy jej pisklę wyfrunie z gniazda. Los wielu rodziców, ale to wcale nie znaczy, że w każdym aspekcie mamy tutaj do czynienia z dosyć typową sytuacją. Bynajmniej. Życie Sophie określiłabym jako prawie hermetyczne – prawie, bo jednak widuje innych ludzi niż swoich rodziców i przyjaciółkę (kochankę?) ojca, ale aż do przyjazdu do Anglii trójki jej przyjaciół z Toronto z nikim, poza ojcem i matką, nie utrzymuje bliższych stosunków. Dziewczyna jest samotna i ewidentnie nieprzygotowana na dorosłość, w którą zaczyna wkraczać po przybyciu Grace, Kaia i Liama. Nieprzygotowana, jak wiele na to wskazuje, z winy rodziców i można domniemywać, że to też przyczynia się do osłabienia jej kondycji psychicznej. Coś jak szok dla umysłu. Sophie ma już osiemnaście lat, ale pod wieloma względami wciąż jest dzieckiem, jak to się mówi niewinną istotą, która nie poznała jeszcze życia. Tego prawdziwego, brutalnego, strasznego świata dorosłych. Pragnie wreszcie dorosnąć i bynajmniej nie zamierza robić tego stopniowo. Można to chyba ująć tak, że rzuca się od razu na głęboką wodę, chociaż pewnie mogło być gorzej. Chłopak, z którym Sophie się związuje mocno się o nią troszczy, tak samo zresztą jak jej przyjaciółka Grace. Towarzystwo to (w skład którego wchodzi jeszcze Kai, brat Liama) nie zabiera jej na całonocne, suto zakrapiane alkoholem imprezy, nie wciąga w narkotyki, ani nic w tym rodzaju. Ot, rozmawiają, spacerują, żartują i starają się ją wspierać. Scenariusz ma dosyć silnie rozwiniętą warstwę psychologiczną, której w sumie nie brakuje głębi – owszem, mogło to być jeszcze głębsze, ale żeby od razu zarzucać płytkość to nie, tego nie mogę zrobić – ale nie należy łączyć tego ze skomplikowaniem. Historia skonstruowana przez Carolyn Saunders (opatrzona etykietką „na podstawie prawdziwych wydarzeń”) jest bardzo prosta, pozbawiona trudnej do rozszyfrowania symboliki, jakichś artystycznych fanaberii, których sens przeciętnemu widzowi takiemu jak ja trudno pojąć, choć oczywiście mamy tutaj trochę realizatorskich, nie tak znowu częstych sztuczek intensyfikujących poczucie zanurzania się w szaleństwo czołowej postaci filmu (wprawianie kamery w ruch obrotowy moim zdaniem jest w tym najefektywniejsze), ale trudno uznać je za utrudniające odbiór „Wyniszczenia”. Same w sobie nawet nie są zbyt wyszukane, szczególnie pomysłowe albo wymagające jakiegoś dużego wysiłku od realizatorów. Proste, acz skuteczne środki uatrakcyjniające narrację i wzbogacające klimat nieubłaganie postępującego szaleństwa. Napięcia mogłoby jednak emanować z tego więcej - „Wyniszczenie”, owszem, dostarcza emocji, ale po takiej realizacji spodziewałabym się jeszcze silniejszej intensywności, do czego moim zdaniem wystarczyłoby spowolnienie sekwencji akcentujących bezpośrednią bliskość jakiegoś zagrożenia, poprzedzających manifestację czegoś tylko w domyśle upiornego. Bo jak już wspomniałam twórcy unikają takich dosłowności. Nie całkowicie, bo parę takich dodatków jest, ale nawet bodaj najbardziej rzucający się w oczy widok oszczędnej, a dzięki temu realistycznej i w efekcie wprawiającej w lekki dyskomfort emocjonalny charakteryzacji Grace uchwyconej przez kamerę w telefonie Sophie, nie jest tutaj żadnym odstępstwem od reguły, której na szczęście dla mnie trzymali się twórcy „Wyniszczenia”. Na szczęście, bo naprawdę brakuje mi we współczesnym kinie takiego minimalistycznego podejścia do horroru. Owszem, wciąż istnieją filmowcy hołdujący zasadzie, że w horrorach najbardziej przeraża to, czego się nie widzi, bo żadne efekty specjalne nie przebiją wyobraźni odbiorcy, ale jest ich stanowczo za mało. Nie mówię, że tak do końca zgadzam się z tą teorią, ale jeśli już mam wybierać pomiędzy tym podejściem do kina grozy a tym najczęściej spotykanym teraz w kinach (efekty komputerowe i jump scenki) to biorę to pierwsze. UWAGA SPOILER Co do finału to uważam, że Carolyn Saunders zrobiła duży błąd decydując się na to ostatnie ujęcie, bo wskazuje ono na jedną z dwóch dotychczas dopuszczalnych interpretacji, a do tego typu historii zdecydowanie lepiej pasują mi zakończenia otwarte KONIEC SPOILERA.
 
„Wyniszczenie” to bez wątpienia obraz ukierunkowany na miłośników minimalistycznego, kameralnego i klimatycznego kina grozy, chociaż nie jestem przekonana, że w tym gronie znajdzie się wiele osób wprost zachwyconych tą pozycją. Reżyserski debiut Carolyn Saunders na podstawie jej własnego scenariusza zainspirowanego prawdziwymi wydarzeniami mógłby bardziej trzymać w napięciu, być mniej przewidywalny, a i nad dialogami powinna trochę dłużej popracować, ale nie jest aż tak źle, żeby powstrzymać mnie przed rekomendowaniem tej produkcji wyżej wspomnianej niszy. Radzę jedynie nie nastawiać się na widowisko idealne pod każdym względem, na coś wspaniałego, niezapomnianego, nietuzinkowego i tak dalej. Według mnie to całkiem dobra hybryda thrillera psychologicznego z horrorem (oficjalnie mieszanka thrillera i dramatu), dosyć wciągająca opowieść, zrealizowana w smaczny (nastrojowy, intymny, w miarę emocjonalny) sposób. Chociaż nie uważam tego jeszcze za absolutne mistrzostwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz