Natalie
przyjeżdża do swojej najlepszej przyjaciółki Brooke, z którą
jakiś czas temu dzieliła mieszkanie. Teraz współlokatorką Brooke
jest Taylor, dziewczyna, którą Natalie zna ze szkoły i za którą
nigdy nie przepadała, dlatego nie jest zadowolona z tego, że musi
znosić jej towarzystwo. Zaraz po przyjeździe Natalie dowiaduje się
od Brooke, że ich kolega, Gavin, zdobył dla całej ich paczki
bilety do objazdowego parku rozrywki. Parku grozy funkcjonującego
pod nazwą Hell Fest i podróżującego po Stanach Zjednoczonych w
sezonie halloweenowym. Gavinowi zależy przede wszystkim na obecności
Natalie, w której się podkochuje. Dziewczyna nie jest
entuzjastycznie nastawiona do tego pomysłu, ale ostatecznie daje się
namówić Brooke na ten wieczorny wypad. Niedługo potem Natalie,
Gavin, Brooke i jej chłopak Quinn oraz Taylor i jej chłopak Asher
wchodzą do popularnego parku rozrywki, obiecującego potężną
dawkę strachu. Mniej więcej w tym samym czasie w Hell Fest pojawia
się zamaskowany morderca. Wkrótce zwraca on uwagę na Natalie.
Młoda kobieta zauważa, że jakiś tajemniczy mężczyzna za nią
chodzi i trochę ją to niepokoi, ale uznaje, że to jeden z
pracowników Hell Fest, który zbyt mocno angażuje się w zadanie
straszenia klientów.
Gregory
Plotkin jako reżyser debiutował w 2015 roku, horrorem „Paranormal
Activity: Inny wymiar”. Slasher „Park grozy” jest jego
drugim pełnometrażowym filmem, ale to wcale nie oznacza, że nie ma
on dużego doświadczenia w branży filmowej. Bo od lat zajmuje się
montażem – pracował między innymi nad takimi produkcjami, jak
„Nieuchwytny” Gregory'ego Hoblita, kilka części „Paranormal
Activity”, „Uciekaj!” Jordana Peele'a i „Śmierć nadejdzie dziś” Christophera Landona. Za montaż swojego „Parku grozy”
też odpowiada, wespół z Davidem Eganem. Scenariusz natomiast
opracowali Seth M. Sherwood, Blair Butler i Akela Cooper. Budżet filmu opiewał na
mniej więcej pięć i pół miliona dolarów, dotychczas dając
trochę ponad siedemnaście i pół miliona dolarów przychodu.
Przynajmniej
jeden ze zwiastunów „Parku grozy” obiecuje stylizację na kino z
lat 70-tych/80-tych XX wieku, rąbankę utrzymaną w klimacie retro,
przywołującą ducha niskobudżetowych slasherów z dawnych
lat, z okresu ekspansji tego podgatunku. I faktycznie, scenariusz
uparcie podąża ścieżką wytyczoną wiele lat wcześniej, twórcy
ściśle (z jednym wyjątkiem, ale o tym później) trzymają się
konwencji filmów slash z młodymi ludźmi w rolach głównych.
I oczywiście z zamaskowanymi mordercami na nich polującymi. Ale
zdjęcia nie zostały obrobione w taki sposób, żeby tworzyć w
widzach (złudne) wrażenie obcowania z filmem nakręconym w ubiegłym
wieku. Dosadnej stylizacji obrazu na rąbankę z dawnych lat tutaj
nie ma, wbrew temu, co można odnaleźć w materiałach promocyjnych
(dotyczy to także plakatów). Część z nich wskazywała na coś
realizacją zbliżonego do „Grindhouse: Death Proof” Quentina
Tarantino i „Grindhouse: Planet Terror” Roberta Rodrigueza, czyli
bardzo mocną imitację obrazu na XX-wieczną niskobudżetówkę,
przez co niektórzy odbiorcy „Parku grozy” mogą poczuć się
rozczarowani. Mają prawo uznać, że wprowadzono ich w błąd, ale
dotyczyć to może tylko (i aż) warstwy technicznej, bo już
płaszczyzna fabularna nikomu nie powinna pozostawiać wątpliwości,
że twórcy omawianej produkcji inspirowali się klasycznymi
opowieściami z nurtu slash. Na pewno nie kręcili tego filmu
z myślą o miłośnikach nowoczesnych horrorów o mordercach
polujących na ludzi, filmów uporczywie starających się wyjść
poza ramy ciasnej konwencji, zreinterpretować schemat w taki sposób,
żeby dobrze zaznajomiony z nim widz dostał coś więcej niźli
tylko kolejną powtórkę z rozrywki. Mnie takie kombinowanie rzadko
przynosi satysfakcję – nie znam wielu XXI-wiecznych slasherów,
którym wyszłoby to na dobre (w mojej ocenie), które dostarczałyby
mi tyle samo przyjemności (jakkolwiek nieodpowiednio to brzmi w
kontekście umiarkowanie krwawego horroru), co stara, dobra prostota.
Wydaje mi się, że Gregory Plotkin ma świadomość istnienia takich
osób, jak ja – ludzi ceniących sobie konwencjonalne slashery,
kręcących nosem na usilne próby wprowadzenia do tego nurtu czegoś
nowego, czynione przez niemałą część współczesnych twórców
kina grozy. „Park grozy” wydaje się być filmem stworzonym z
myślą o właśnie takich osobach, o tej niezbyt dużej grupie ludzi
stęsknionych za prościutkimi opowieściami o
zamaskowanych/okaleczonych/zdeformowanych mordercach polujących na
ludzi. Z tym jednak też trzeba uważać – nadmierne uproszczenia,
zbytnia powierzchowność może nie być mile widziana nawet przez
wieloletnich fanów slasherów. Wierzcie lub nie, ale w takich
filmach też zwracam uwagę na przedstawienie pozytywnych postaci.
Nie przeszkadza mi bazowanie na stereotypach, wykorzystywanie
wielokrotnie wałkowanych przez kino modeli osobowości, ale
oczekuję, że jakieś rysy psychologiczne zostaną w zadowalający
mnie sposób wykreślone. A do zadowolenia w tego typu filmach
wystarczy mi ogólny zarys, nie wymagam wyczerpujących analiz
psychologicznych, ale dobrze jest wiedzieć o protagonistach trochę
więcej niż raczyli mi przekazać twórcy „Parku grozy”. O
domniemanej final girl, Natalie (w tej roli dysponująca
niezłym warsztatem Amy Forsyth), wiemy tyle, że jakiś czas temu
wyprowadziła się z mieszkania, które dzieliła ze swoją
przyjaciółką Brooke, wyjechała z miasta ku niezadowoleniu swojej
koleżanki, a teraz wróciła i dowiedziała się, że Brooke dzieli
mieszkanie z dziewczyną, której Natalie nigdy nie lubiła. Nie mam
pojęcia, czy główna bohaterka „Parku grozy” przyjechała tylko
w odwiedziny, czy zamierza zostać w swoim rodzinnym mieście na
stałe (być może ta informacja mi umknęła albo jak wiele innych
pożądanych faktów z życia protagonistów scenarzyści to
przemilczeli), ale jeśli musiałabym obstawiać to skłaniałabym
się ku krótkim odwiedzinom, bo wskazuje na to niewielki bagaż
Natalie. Poza tym dowiedziałam się, że ta młoda kobieta nie
przepada za horrorami, za halloweenowymi rozrywkami takimi jak
tytułowy park grozy, że nie jest zachwycona perspektywą spędzania
wieczoru w tym miejscu, ale zgadza się (niezbyt chętnie) odwiedzić
je wraz ze znajomymi. Wśród nich jest Gavin, młody mężczyzna,
który od jakieś czasu podkochuje się w Natalie, który marzy o
związaniu się z nią, co zresztą cieszy obiekt jego westchnień,
bo dziewczyna także jest nim zainteresowana. O Gavinie wiemy
praktycznie tylko tyle, że kocha Natalie i jest gotowy wiele dla
niej zrobić. Pozostali członkowie tej paczki zostali przedstawieni
równie enigmatycznie: Brooke jest najlepszą przyjaciółką Natalie
i z jakiegoś powodu ciągle się o nią martwi, przyjaźni się też
jednak z przebojową Taylor (wcielająca się w tę postać Bex
Taylor-Klaus moim zdaniem radziła sobie najlepiej z całej obsady,
za wyjątkiem Tony'ego 'Candymana' Todda, który niestety musiał
zadowolić się epizodyczną rólką), za którą z kolei Natalie nie
przepada, a Quinn i Asher to „drugie połówki” Brooke i Taylor.
Ten pierwszy jest bardziej poważny od drugiego (dowcipnisia) i...
właściwie nic więcej o tych postaciach napisać nie umiem. Mało
informacji, nawet jak na slasher.
Miejsce
akcji to według mnie jeden z największych walorów „Parku grozy”.
Wcześniej wspomniałam, że film zrealizowano na współczesną
modłę i rzeczywiście technika filmowania nie przypomina tej z
dawnych lat, ale już sceneria może nasuwać skojarzenia z
niektórymi horrorami zwłaszcza z lat 80-tych. Ja na przykład
miałam przed oczami „Lunapark” Tobe'a Hoopera z 1981 roku,
horror, za którym nie przepadam (wolę adaptację powieściową
Deana Koontza – książka pojawiła się przed filmem tylko
dlatego, że produkcja trwała dłużej niż oczekiwano, została
jednak napisana w oparciu o scenariusz autorstwa Lawrence'a J.
Blocka), ale ten jego jarmarczny klimat ma coś w sobie. Krzykliwe
kolory (aczkolwiek kiedy trzeba jest mrocznie), kiczowate, ale też
całkiem realistycznie się prezentujące rekwizyty (dostajemy i to i
to), wymyślne stroje – to wszystko ma w sobie niezaprzeczalny
urok, tego rodzaju tandeta może się podobać, szczególnie fanom
kina klasy B z przedostatniej dekady XX wieku, ale i może wywołać
duży niesmak u osób nieprzyzwyczajonych do takich wrzaskliwych form
albo po prostu optujących za bardziej stonowanymi klimatami. To już
zależy od indywidualnych preferencji widzów – mnie ta krzykliwa
sceneria ujęła, ponieważ wprost przepadam za tańszymi horrorami z
lat 80-tych poprzedniego wieku, horrorami, w których aż roi się od
kiczowatych efektów specjalnych, bo miejsce, w którym Natalie i jej
znajomym przyjdzie walczyć o życie przypomina właśnie tego
rodzaju dziełka. Pomimo tego, że część wykorzystanych przez
Gregory'ego Plotkina efektów specjalnych prezentuje się nader
profesjonalnie, nie trąci tą, dla mnie magiczną, tandetą, którą
z kolei tchnie wiele innych, na szczęście praktycznych, dodatków
mających budzić w odwiedzających Hell Fest przerażanie, niesmak,
chwilowy szok, etc. Jak to zwykle w takich miejscach bywa, w
tytułowym parku grozy, aż roi się od wyskakujących zewsząd
manekinów (jump scenki). Nie brakuje też przebierańców,
pracowników w różnych, w zamyśle strasznych, strojach, którzy
robią wszystko co w ich mocy, by napędzić stracha złaknionym
mocnych wrażeń klientom. Pomysłów im nie brakuje, a i ich kreacje
są tak zróżnicowane, że przyznaję, iż nie narzekałam na nudę,
chociaż najwięcej miejsca poświęcono właśnie tym wygłupom
personelu Hell Fest i oczywiście reakcjom młodych protagonistów na
te próby straszenia odwiedzających popularny park rozrywki
organizowany w sezonie halloweenowym. Mordów jest niewiele i nie są
zbyt pomysłowe, ale też nie można powiedzieć, że twórcy
poprzestają na, jakże częstym, tchórzliwym pokazywaniu
niewielkiej ilości krwi wypływającej z niewidocznych dla nas ran.
Miażdżenie głowy chłopaka, czy przekuwanie oka innego
nieszczęśnika przedstawiono dosyć szczegółowo – jak na
slasher, bo już osoby nastawiające się na coś na kształt
torture porn mogą poczuć się zawiedzione. Według mnie
najmocniejszy jest jednak drugi (pamiętając o tym pokazanym w
prologu) mord dokonany przez tajemniczego mężczyznę w całkiem
upiornej masce (stworzonej przez Alterian, Inc.). Rzecz nie w tym, że
zbrodnia ta jawi się jakoś szczególnie brutalnie (dźgnięcie
nożem, jakich wiele w różnej maści filmowych rąbankach), tylko w
postawie Natalie. Z czymś podobnym spotkamy się choćby w „Talon Falls” Joshuy Shreve'a. Charakter miejsca, w którym przebywają
protagoniści omawianego horroru Gregory'ego Plotkina zmusza ich do
założenia, że wszystkie okropieństwa rozgrywające się na ich
oczach są wyreżyserowane, że wszystko to jest inscenizacją...
nawet morderstwo skrajnie przerażonej dziewczyny, które z kolei
przez nas, odbiorców „Parku grozy”, jest odbierane tak jak
trzeba: jak prawdziwe zabójstwo dokonywane przez psychopatę,
którego tożsamości nie znamy. Natalie myśli, że to kolejne
przedstawienie, przez co niejako przyczynia się do śmierci innej
młodej kobiety odwiedzającej tego feralnego wieczora park Hell
Fest. Wskazuje mordercy jej kryjówkę, a gdy ten pochyla się nad
swoją ofiarą z ostrym narzędziem w ręku mówi mu, by to zrobił,
by zanurzył je w ciele spanikowanej dziewczyny. Natalie jest
przekonana, że to jedynie gra, że ma do czynienia z aktorami
wykonującymi swoją pracę, ale mimo to jej zachowanie sprawia, że
można poczuć się nieswojo. Można wręcz zapałać antypatią do
tej postaci, nawet mając pełną świadomość tego, że nie wie z
czym tak naprawdę ma do czynienia. Jakkolwiek byśmy na to nie
zareagowali jedno jest pewne: nie jest to coś, co wpisywałoby się
w tradycyjny model final girl, to znaczy nie jest to
zachowanie typowe dla kogoś, kto jak wszystko na to wskazuje ma być
tą, która albo przeżyje prezentowaną rzeź, albo zginie jako
ostatnia. Po final girl spodziewałabym się większej
domyślności lub po prostu niemożności patrzenia na tego typu
spektakle. Jej koleżanki uciekły, ona została, by obejrzeć to do
końca, chociaż według mnie konwencja dyktuje sytuację odwrotną
(to ona powinna czym prędzej opuścić to pomieszczenie, a jej
znajome winny zostać do końca rzekomo udawanego morderstwa).
Gregory Plotkin nie trzyma się więc tak ściśle konwencji nurtu
slash, jak się wydaje – znalazłam tylko jedno odstępstwo
od reguły, ten jeden element, który wychodził poza znajome ramy
fabularne. Przy całym swoim uwielbieniu tradycji tego podgatunku nie
miałam jednak twórcom za złe tego drobnego odejścia od konwencji,
tego jednego eksperymentu na postaci potencjalnej final girl.
Nie przekombinowali, nie wypaczyli tej sylwetki, nie zdemonizowali
jej doszczętnie, a i tym posunięciem zasiali we mnie ziarno
wątpliwości. Od tego momentu zaczęłam brać pod uwagę możliwość
niemałego przewrotu polegającego na uczynieniu final girl (bądź
final boy) kogoś innego. Końcowy pojedynek natomiast bardzo
mnie rozczarował. Epilog nie jest zły, ale to, czemu świadkowałam
trochę wcześniej nie miało w sobie takiej mocy, do jakiej
przyzwyczaiły mnie slashery. Dużo bieganiny i ukrywania się
przed mordercą, a sama finalna walka zdecydowania za krótka i
praktycznie nierzucająca się w oczy.
Niezły
slasher. Niestety, tylko niezły, a naprawdę niezbyt dużo
brakowało mi do pełnej satysfakcji. Najbardziej raziła mnie nazbyt
szczątkowa prezentacja pozytywnych postaci, nawet jak na slasher
bardzo niechlujne przedstawienie szóstki młodych ludzi, którzy na
swoje nieszczęście odwiedzają objazdowy park grozy funkcjonujący
pod nazwą Hell Fest. Przydałoby się też trochę więcej scen
mordów, ale z małą liczbą tychże jeszcze jestem w stanie się
pogodzić. Czego nie mogę powiedzieć o finalnej konfrontacji i
rzecz jasna tak skrajnie ogólnikowym przedstawieniu protagonistów.
Ale miejsce akcji, klimat, efekty specjalne, prostota fabularna,
jakże przeze mnie pożądana zwłaszcza jeśli chodzi o slashery,
czyli podgatunek horroru do którego i „Park grozy” przynależy
oraz oczywiście postać mordercy (tajemniczy i na dodatek noszący
dosyć upiorną maskę) – wszystko to sprawiło, że nawet przez
chwilę nie żałowałam wyboru tej pozycji. Mimo tych paru
elementów, które przynajmniej w mojej ocenie aż prosiły się o
dopracowanie. Mimo to polecam „Park grozy” Gregory'ego Plotkina
miłośnikom umiarkowanie krwawych horrorów, ze szczególnym
wskazaniem na sympatyków slasherów. Tych bardziej
konwencjonalnych, bazujących na prostocie i pod pewnymi względami
mogącymi być rozpatrywane jako swoisty hołd dla XX-wiecznych
slasherów, zwłaszcza tych powstałych w przedostatniej
dekadzie tamtego stulecia. Tak, myślę, że przede wszystkim ta
grupa osób powinna być przynajmniej umiarkowanie usatysfakcjonowana
„Parkiem grozy” - przynajmniej, bo istnieje niemałe
prawdopodobieństwo, że w przeciwieństwie do mnie odbiorą oni tę
produkcję w samych superlatywach, że ich zadowolenie będzie o
wiele większe od mojego. Chociaż i ja nie mam jakichś ogromnych
powodów do narzekań.
Za
seans bardzo dziękuję
Na
Cineman VOD film będzie dostępny od 25 stycznia 2019 roku