niedziela, 15 września 2013

„Grindhouse: Death Proof” (2007)

Recenzja na życzenie (Senna Wiedźma)

Grupa przyjaciółek postanawia spędzić czas za miastem w wyłącznie damskim gronie. W nocy zatrzymują się na kilka drinków w przydrożnym barze, gdzie poznają między innymi Kaskadera Mike’a, który jak się później okaże przemierza szosy w poszukiwaniu młodych, seksownych ofiar.

Pomysł Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza na stworzenie dylogii filmowej, oddającej hołd tzw. grindhouse’om: masowym, niskobudżetowym obrazom, które w latach 70-tych cieszyły się sporą popularnością w kinach samochodowych, wydał mi się mocno kuriozalny. Oddawać pokłon czemuś, co już w zamyśle miało być złe… Jak się okazuje nawet najdziwniejsze pomysły mają szansę w dzisiejszych czasach przyciągnąć rzeszę widzów przed ekrany. W Stanach Zjednoczonych „Death Proof” Tarantino i „Planet Terror” Rodrigueza wyświetlano dokładnie tak, jak miano to w zwyczaju w sławetnych kinach samochodowych lata temu – po pierwszym segmencie dylogii pokazano zwiastun „Maczety” Rodrigueza i fikcyjne trailery produkcji Roba Zombie, Quentina Tarantino, Edgara Wrigha i Eli’ego Rotha, na koniec wyświetlając segment drugi, a mianowicie „Death Proof”. W Polsce, przez wzgląd na nieprzyzwyczajenie widzów do tak długich seansów kinowych zdecydowano się rozbić dylogię na dwa oddzielne filmy, co spotkało się z falą krytyki ze strony europejskiej publiczności, z którą jak najbardziej się zgadzam, bowiem natura tego rodzaju przedsięwzięcia, aż się prosi o jedną dłuższą projekcję, aniżeli ten swoisty „stosunek przerywany”.

Gdybym miała wybierać pomiędzy Quentinem Tarantino a Robertem Rodriguezem w ciemno podążyłabym za tym drugim i w przypadku „Grindhouse” obrałabym właściwą drogę. Jego „Planet Terror” znakomicie trafił w moje poczucie humoru, że już nie wspomnę o jego osobliwym klimacie i scenach gore – śmiałam się niemalże bez przerwy, ale w towarzystwie uczucia zniesmaczenia na widok, co poniektórych scen ataków żywych trupów na niczego nieświadomych, mocno zwariowanych bohaterów. Quentin Tarantino odpuścił sobie miszmasz horroru i czarnego humoru na rzecz thrillera połączonego z akcją i sporą dawką zupełnie odmiennego dowcipu od tego, który pojawił się u Rodrigueza. Istotą obu „Grindhouse’ów” jest drobiazgowa stylizacja na kino lat 70-tych i 80-tych – ziarnisty obraz, stare szlagiery w ścieżce dźwiękowej, fragmentaryczne przechodzenie kolorów w sepię oraz czerń i biel, przeskakiwanie obrazu, mające przywodzić na myśl uszkodzenie niektórych kadrów oraz co najważniejsze obecne niemalże bez przerwy migające, czarne ziarna, imitujące zjawisko znane nam już z klasycznych, niskobudżetowych produkcji. Jeśli szukacie filmów, które do złudzenia przypominałyby obrazy sprzed lat w tak daleko posuniętym osobliwym stylu, że gdybyście nie znali daty ich premiery przysięgalibyście, iż powstały w latach 70-tych bądź 80-tych to „Grindhouse’y” Tarantino i Rodrigueza są właśnie dla was. Uczucie nostalgii wręcz murowane, aczkolwiek ta tęsknota będzie wam towarzyszyła wespół z histerycznym śmiechem, bowiem luzackie podejście reżyserów do pastiszu jest chyba znakiem rozpoznawczym niniejszej dylogii.

„Death Proof” zauważalnie dzieli się na dwie części. Pierwsza przoduje pod kątem realizacji, silniej skupiającej się na imitowaniu niskobudżetówki lat 70-tych, aczkolwiek poczucie humoru Tarantino (który podobnie, jak Eli Roth wystąpił w tym epizodzie), obracające się wokół seksu nie miało absolutnie żadnych szans na wywołanie u mnie histerycznego śmiechu, bo zwyczajnie nie preferuję tego rodzaju gagów. Tak, więc zamiast skupiać się na celowo przerysowanych, całkowicie bezsensownych dialogach bohaterów zatopiłam się w tym magiczny klimacie thrillerów tamtych lat, który Tarantino poprowadził wręcz po mistrzowsku. Bardzo ciekawym zabiegiem było obsadzenie w jednej z ról Rose McGowan, która pojawia się również w pierwszym segmencie w o wiele bardziej widowiskowej kreacji (pamiętne ostrzeliwanie wrogów z nogi) oraz wprowadzenie krótkiego epizodziku w szpitalu z „Planet Terror” wespół z pielęgniarką uzbrojoną w strzykawki. Pomijając rezygnację z drobiazgowej stylizacji na kino tamtych lat o wiele bardziej przypadła mi do gustu fabuła drugiej części filmu Tarantino, która skupia się na walce na szosie – Kaskader Mike kontra kompletne wariatki, szukające mocnych wrażeń na opustoszałych drogach Stanów Zjednoczonych. Humor, skupiający się na bezsensownych, nic niewnoszących dialogach pomiędzy mocno oderwanymi od rzeczywistości czterema przyjaciółkami (w jednej z ról Mary Elizabeth Winstead) oraz przepełniona porywającą akcją oś fabularna o wiele skuteczniej przyciągnęły moją uwagę, aniżeli część pierwsza, choć powtarzam raz jeszcze: rezygnacji z przybrudzonego obrazu Tarantino nie wybaczę. Oba scenariusze łączy postać Kaskadera Mike’a, całkowicie odjechanego psychopaty, który przemierza Amerykę w poszukiwaniu nowych ofiar, atakując je na drogach i zabijając w typowy dla Tarantino mocno krwawy, przekoloryzowany sposób. W tej roli znakomity Kurt Russell, który zrobił absolutnie wszystko, żeby wzbudzić w widzu ambiwalentne uczucia do swojej postaci – niby psychol, ale tak zabawny, że nie sposób się go bać.

„Grindhouse’y” Tarantino i Rodrigueza to prawdziwy fenomen – powiew świeżości w skostniałym XXI-wiecznym kinie i równocześnie powrót do starych, dobrych czasów, kiedy to może i nagrywano całą masę niedopracowanych, głupkowatych „zapełniaczy czasu”, ale robiono to lepiej niż obecnie, z wyczuciem, którego brak dzisiejszym niskobudżetówkom. Zauważyli to twórcy „Death Proof” i „Planet Terror” i wykorzystali do maksimum, choć w moim mniemaniu propozycja Rodrigueza prezentuje się o niebo lepiej.

14 komentarzy:

  1. Dla mnie zdecydowanym faworytem jest "Death Proof". Po prostu podobał mi się bardziej, "Planet Terror" natomiast mnie znudził. Film Tarantino oglądałem chwilę przed zobaczeniem "Donnie Darko" i choć ten drugi to podobno arcydzieło, byłem już pod tak dużym wrażeniem tego pierwszego, że drugiego nijak nie potrafiłem docenić. Do dzisiaj "Death Proof jest jednym z moich ulubionych filmów i choć nie lubię oglądać tego samego po kilka razy, to ten film mogę sobie puszczać choćby codziennie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A skoro mowa o "Donnie Darko" to chciałabym, żeby ktoś mi w końcu powiedział na czym polega jego geniusz, bo mnie niemalże ten film uspał, niestety...

      Usuń
    2. No właśnie! Jakbyś kiedyś zrozumiała ten fenomen, to mi wytłumacz :P

      Usuń
  2. Obydwa filmy widziałem już 4 razy i nie wiem, który wolę bardziej. Są to filmy na tyle różne, że ciężko mi wybrać.

    Zadziwia mnie jednak, że te filmy nie zdobyły aż takiej popularności. Dobre opinie, znane nazwiska i przeciętny odbiór w kinach (także w USA). Dla mnie fenomenem nie jest wiec sam film, ale sama zmiana preferencji widza (chociaż jestem w stanie to zrozmieć)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mnie tam mało obchodzi, czy tłumom się spodobał. Ja chcę więcej takich "Grindhouse'ów"! bo tak jak podczas seansów tych dwóch obrazów nie bawiłam się już dawno.

      Usuń
    2. Jako widz cię rozumiem i też bym chciał, jednak ktoś to musi sfinansować. Budżety Machete czy Hobo with a Shotgun były znacznie mniejsze.

      Chętnie widziałbym Thanksgiving w pełnowymiarowej wersji ;)

      Usuń
  3. No cóż , przykro mi ale żaden z nich mi się nie podobał :-(
    Ta część z Kurtem Russellem była fatalna , druga z zombiakami trochę lepsza .
    Ogólnie w " Death Proof " Tarantino winien zatrudnić ładniejsze aktorki , bo na te co grały ( z wyjątkiem jednej ) nie mogłem patrzeć .
    Natomiast " Planet Terror " wydał mi się przeraźliwie wtórnym . Być może za dużo oglądałem horrorów o zombi i już się na nie uodporniłem :-/

    OdpowiedzUsuń
  4. A jak dla mnie Death Proof zdecydowanie ponad Planet Terror :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo ja akurat w tym aspekcie jestem w zdecydowanej mniejszości - ot, takie mam spaczone poczucie humoru, że bardziej trafia do mnie dowcip Rodrigueza;)

      Usuń
    2. Hmm... Może musiałbym sobie powtórzyć te filmy, bo oba już dawno widziałem. Ale to w sumie całkiem możliwe, że Planet Terror jest zabawniejsze :)

      Usuń
  5. @Buffy
    Nie jesteś zdecydowanej mniejszości, w niezdecydowanej też nie - Rodriguez zebrał i nadal zbiera za swego Grindhouse'a o wiele więcej pochwał , niż Tarantino, z tego, co zauważyłem.
    To są dwa diametralnie, pod każdym względem różne filmy.. i bardzo dobrze . Żle natomiast, że nie poszły, jako double feature, zgodnie z zamysłem. Jeszcze gorzej, że zaliczyły słaby wynik box office'owy, co stawia pod wielkim znakiem zapytania ewentualnego Grindhouse'a 2, co byłoby fantastyczne.
    'Planet Terror' jest filmem do wielokrotnego oglądania ( także i dla mnie ) bardzo efektownym. Do 'Dead Proofa' tak często nie siegam . Bardzo mnie urzekł za pierwszym razem, ma świetną konstrukcję ( przynudzanie w pierwszej częsci i enigmatyczna ,,fajnośc'' Mike'a ładnie pracują na lekkie uśpienie widza, by znienacka zrobic mu hardkorową pobudkę kopem w twarz).
    Ale coś za coś - to już drugi raz nie działa,zostaje tylko pierdolenie o dupie Maryny przez pół filmu.


    OdpowiedzUsuń
  6. A ja byłem bardzo zawiedziony Death Proof: Grindhouse - początek zapowiadał naprawdę znakomite połączenie thrillera z horrorem, a w stylistyce Tarantino to by było coś. Niestety od momentu śmierci pierwszej grupy dziewczyn film zaczyna się psuć, idąc w stronę... No właśnie, ciężko mi nawet określić w co konkretnie celował Tarantino. Ja wiem, że to zamierzone, rozumiem styl twórcy "Pulp Fiction", ale jednak w tym przypadku Rodriguezowi wyszło lepiej.

    OdpowiedzUsuń
  7. Uwielbiam. Muzykę, aktorstwo, zawartość Tarantino w Tarantinie. Rodriquezowy Planet Terror też. I reklamę Machete pomiędzy także. Nie wiem, co wolę bardziej, bo po prostu oba filmy są zupełnie różne i na innych zasadach odbywa się ich ocena. Przecież można porównać Jasona z Freddym, albo Pamiętnik z Miastem aniołów, ale porównywać Planet terror z Death proof to jak porównać Crank z Hotelem Marigold. To, że te dwa filmy są ze sobą powiązane nic nie zmienia. Nie da się, albo lepiej - nie powinno się ich porównywać.

    OdpowiedzUsuń
  8. A mnie tam Death Proof wynudził jak diabli. To chyba jeden z najgorszych filmów Tarantino, absolutnie przegadany. Tak, przegadany, a przecież dialogi zwykły być jego najmocniejszą stroną. Ogromny plus za scenę pościgu i genialną muzykę, ale za to ostatnie trudno już chwalić Tarantino, kiedy to standard. Owszem, pastisz i jednocześnie hołd dla kina grindhouse'owego, ale w tym wypadku Rodriguez spisał się lepiej ze swoim Planet Terror, które bardziej moim zdaniem spełniło założenia. Tarantino - mam wrażenie - chyba do końca nie wiedział czy totalnie polecieć po bandzie, czy jednak zrobić film nieco poważniejszy, który w jakis sposób wpisywałby się w schemat jego dotychczasowych dzieł. Rodriguez nie miał tego dylematu.

    OdpowiedzUsuń