Grupa przyjaciółek postanawia spędzić czas za miastem w wyłącznie damskim
gronie. W nocy zatrzymują się na kilka drinków w przydrożnym barze, gdzie
poznają między innymi Kaskadera Mike’a, który jak się później okaże przemierza
szosy w poszukiwaniu młodych, seksownych ofiar.
Pomysł Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza na stworzenie dylogii
filmowej, oddającej hołd tzw. grindhouse’om: masowym, niskobudżetowym obrazom,
które w latach 70-tych cieszyły się sporą popularnością w kinach samochodowych,
wydał mi się mocno kuriozalny. Oddawać pokłon czemuś, co już w zamyśle miało
być złe… Jak się okazuje nawet najdziwniejsze pomysły mają szansę w
dzisiejszych czasach przyciągnąć rzeszę widzów przed ekrany. W Stanach
Zjednoczonych „Death Proof” Tarantino i „Planet Terror” Rodrigueza wyświetlano
dokładnie tak, jak miano to w zwyczaju w sławetnych kinach samochodowych lata
temu – po pierwszym segmencie dylogii pokazano zwiastun „Maczety” Rodrigueza i
fikcyjne trailery produkcji Roba Zombie, Quentina Tarantino, Edgara Wrigha i
Eli’ego Rotha, na koniec wyświetlając segment drugi, a mianowicie „Death Proof”.
W Polsce, przez wzgląd na nieprzyzwyczajenie widzów do tak długich seansów
kinowych zdecydowano się rozbić dylogię na dwa oddzielne filmy, co spotkało się
z falą krytyki ze strony europejskiej publiczności, z którą jak najbardziej się
zgadzam, bowiem natura tego rodzaju przedsięwzięcia, aż się prosi o jedną
dłuższą projekcję, aniżeli ten swoisty „stosunek przerywany”.
Gdybym miała wybierać pomiędzy Quentinem Tarantino a Robertem Rodriguezem w
ciemno podążyłabym za tym drugim i w przypadku „Grindhouse” obrałabym właściwą
drogę. Jego „Planet Terror” znakomicie trafił w moje poczucie humoru, że już
nie wspomnę o jego osobliwym klimacie i scenach gore – śmiałam się niemalże bez przerwy, ale w towarzystwie uczucia
zniesmaczenia na widok, co poniektórych scen ataków żywych trupów na niczego
nieświadomych, mocno zwariowanych bohaterów. Quentin Tarantino odpuścił sobie
miszmasz horroru i czarnego humoru na rzecz thrillera połączonego z akcją i
sporą dawką zupełnie odmiennego dowcipu od tego, który pojawił się u
Rodrigueza. Istotą obu „Grindhouse’ów” jest drobiazgowa stylizacja na kino lat
70-tych i 80-tych – ziarnisty obraz, stare szlagiery w ścieżce dźwiękowej,
fragmentaryczne przechodzenie kolorów w sepię oraz czerń i biel, przeskakiwanie
obrazu, mające przywodzić na myśl uszkodzenie niektórych kadrów oraz co
najważniejsze obecne niemalże bez przerwy migające, czarne ziarna, imitujące
zjawisko znane nam już z klasycznych, niskobudżetowych produkcji. Jeśli
szukacie filmów, które do złudzenia przypominałyby obrazy sprzed lat w tak
daleko posuniętym osobliwym stylu, że gdybyście nie znali daty ich premiery
przysięgalibyście, iż powstały w latach 70-tych bądź 80-tych to „Grindhouse’y”
Tarantino i Rodrigueza są właśnie dla was. Uczucie nostalgii wręcz murowane, aczkolwiek
ta tęsknota będzie wam towarzyszyła wespół z histerycznym śmiechem, bowiem luzackie
podejście reżyserów do pastiszu jest chyba znakiem rozpoznawczym niniejszej
dylogii.
„Death Proof” zauważalnie dzieli się na dwie części. Pierwsza przoduje pod
kątem realizacji, silniej skupiającej się na imitowaniu niskobudżetówki lat
70-tych, aczkolwiek poczucie humoru Tarantino (który podobnie, jak Eli Roth
wystąpił w tym epizodzie), obracające się wokół seksu nie miało absolutnie
żadnych szans na wywołanie u mnie histerycznego śmiechu, bo zwyczajnie nie
preferuję tego rodzaju gagów. Tak, więc zamiast skupiać się na celowo przerysowanych,
całkowicie bezsensownych dialogach bohaterów zatopiłam się w tym magiczny
klimacie thrillerów tamtych lat, który Tarantino poprowadził wręcz po
mistrzowsku. Bardzo ciekawym zabiegiem było obsadzenie w jednej z ról Rose
McGowan, która pojawia się również w pierwszym segmencie w o wiele bardziej
widowiskowej kreacji (pamiętne ostrzeliwanie wrogów z nogi) oraz wprowadzenie
krótkiego epizodziku w szpitalu z „Planet Terror” wespół z pielęgniarką
uzbrojoną w strzykawki. Pomijając rezygnację z drobiazgowej stylizacji na kino
tamtych lat o wiele bardziej przypadła mi do gustu fabuła drugiej części filmu
Tarantino, która skupia się na walce na szosie – Kaskader Mike kontra kompletne
wariatki, szukające mocnych wrażeń na opustoszałych drogach Stanów
Zjednoczonych. Humor, skupiający się na bezsensownych, nic niewnoszących dialogach
pomiędzy mocno oderwanymi od rzeczywistości czterema przyjaciółkami (w jednej z
ról Mary Elizabeth Winstead) oraz przepełniona porywającą akcją oś fabularna o
wiele skuteczniej przyciągnęły moją uwagę, aniżeli część pierwsza, choć
powtarzam raz jeszcze: rezygnacji z przybrudzonego obrazu Tarantino nie
wybaczę. Oba scenariusze łączy postać Kaskadera Mike’a, całkowicie odjechanego
psychopaty, który przemierza Amerykę w poszukiwaniu nowych ofiar, atakując je
na drogach i zabijając w typowy dla Tarantino mocno krwawy, przekoloryzowany
sposób. W tej roli znakomity Kurt Russell, który zrobił absolutnie wszystko, żeby
wzbudzić w widzu ambiwalentne uczucia do swojej postaci – niby psychol, ale tak
zabawny, że nie sposób się go bać.
„Grindhouse’y” Tarantino i Rodrigueza to prawdziwy fenomen – powiew
świeżości w skostniałym XXI-wiecznym kinie i równocześnie powrót do starych,
dobrych czasów, kiedy to może i nagrywano całą masę niedopracowanych,
głupkowatych „zapełniaczy czasu”, ale robiono to lepiej niż obecnie, z
wyczuciem, którego brak dzisiejszym niskobudżetówkom. Zauważyli to twórcy „Death
Proof” i „Planet Terror” i wykorzystali do maksimum, choć w moim mniemaniu
propozycja Rodrigueza prezentuje się o niebo lepiej.
Dla mnie zdecydowanym faworytem jest "Death Proof". Po prostu podobał mi się bardziej, "Planet Terror" natomiast mnie znudził. Film Tarantino oglądałem chwilę przed zobaczeniem "Donnie Darko" i choć ten drugi to podobno arcydzieło, byłem już pod tak dużym wrażeniem tego pierwszego, że drugiego nijak nie potrafiłem docenić. Do dzisiaj "Death Proof jest jednym z moich ulubionych filmów i choć nie lubię oglądać tego samego po kilka razy, to ten film mogę sobie puszczać choćby codziennie :)
OdpowiedzUsuńA skoro mowa o "Donnie Darko" to chciałabym, żeby ktoś mi w końcu powiedział na czym polega jego geniusz, bo mnie niemalże ten film uspał, niestety...
UsuńNo właśnie! Jakbyś kiedyś zrozumiała ten fenomen, to mi wytłumacz :P
UsuńObydwa filmy widziałem już 4 razy i nie wiem, który wolę bardziej. Są to filmy na tyle różne, że ciężko mi wybrać.
OdpowiedzUsuńZadziwia mnie jednak, że te filmy nie zdobyły aż takiej popularności. Dobre opinie, znane nazwiska i przeciętny odbiór w kinach (także w USA). Dla mnie fenomenem nie jest wiec sam film, ale sama zmiana preferencji widza (chociaż jestem w stanie to zrozmieć)
A mnie tam mało obchodzi, czy tłumom się spodobał. Ja chcę więcej takich "Grindhouse'ów"! bo tak jak podczas seansów tych dwóch obrazów nie bawiłam się już dawno.
UsuńJako widz cię rozumiem i też bym chciał, jednak ktoś to musi sfinansować. Budżety Machete czy Hobo with a Shotgun były znacznie mniejsze.
UsuńChętnie widziałbym Thanksgiving w pełnowymiarowej wersji ;)
No cóż , przykro mi ale żaden z nich mi się nie podobał :-(
OdpowiedzUsuńTa część z Kurtem Russellem była fatalna , druga z zombiakami trochę lepsza .
Ogólnie w " Death Proof " Tarantino winien zatrudnić ładniejsze aktorki , bo na te co grały ( z wyjątkiem jednej ) nie mogłem patrzeć .
Natomiast " Planet Terror " wydał mi się przeraźliwie wtórnym . Być może za dużo oglądałem horrorów o zombi i już się na nie uodporniłem :-/
A jak dla mnie Death Proof zdecydowanie ponad Planet Terror :)
OdpowiedzUsuńBo ja akurat w tym aspekcie jestem w zdecydowanej mniejszości - ot, takie mam spaczone poczucie humoru, że bardziej trafia do mnie dowcip Rodrigueza;)
UsuńHmm... Może musiałbym sobie powtórzyć te filmy, bo oba już dawno widziałem. Ale to w sumie całkiem możliwe, że Planet Terror jest zabawniejsze :)
Usuń@Buffy
OdpowiedzUsuńNie jesteś zdecydowanej mniejszości, w niezdecydowanej też nie - Rodriguez zebrał i nadal zbiera za swego Grindhouse'a o wiele więcej pochwał , niż Tarantino, z tego, co zauważyłem.
To są dwa diametralnie, pod każdym względem różne filmy.. i bardzo dobrze . Żle natomiast, że nie poszły, jako double feature, zgodnie z zamysłem. Jeszcze gorzej, że zaliczyły słaby wynik box office'owy, co stawia pod wielkim znakiem zapytania ewentualnego Grindhouse'a 2, co byłoby fantastyczne.
'Planet Terror' jest filmem do wielokrotnego oglądania ( także i dla mnie ) bardzo efektownym. Do 'Dead Proofa' tak często nie siegam . Bardzo mnie urzekł za pierwszym razem, ma świetną konstrukcję ( przynudzanie w pierwszej częsci i enigmatyczna ,,fajnośc'' Mike'a ładnie pracują na lekkie uśpienie widza, by znienacka zrobic mu hardkorową pobudkę kopem w twarz).
Ale coś za coś - to już drugi raz nie działa,zostaje tylko pierdolenie o dupie Maryny przez pół filmu.
A ja byłem bardzo zawiedziony Death Proof: Grindhouse - początek zapowiadał naprawdę znakomite połączenie thrillera z horrorem, a w stylistyce Tarantino to by było coś. Niestety od momentu śmierci pierwszej grupy dziewczyn film zaczyna się psuć, idąc w stronę... No właśnie, ciężko mi nawet określić w co konkretnie celował Tarantino. Ja wiem, że to zamierzone, rozumiem styl twórcy "Pulp Fiction", ale jednak w tym przypadku Rodriguezowi wyszło lepiej.
OdpowiedzUsuńUwielbiam. Muzykę, aktorstwo, zawartość Tarantino w Tarantinie. Rodriquezowy Planet Terror też. I reklamę Machete pomiędzy także. Nie wiem, co wolę bardziej, bo po prostu oba filmy są zupełnie różne i na innych zasadach odbywa się ich ocena. Przecież można porównać Jasona z Freddym, albo Pamiętnik z Miastem aniołów, ale porównywać Planet terror z Death proof to jak porównać Crank z Hotelem Marigold. To, że te dwa filmy są ze sobą powiązane nic nie zmienia. Nie da się, albo lepiej - nie powinno się ich porównywać.
OdpowiedzUsuńA mnie tam Death Proof wynudził jak diabli. To chyba jeden z najgorszych filmów Tarantino, absolutnie przegadany. Tak, przegadany, a przecież dialogi zwykły być jego najmocniejszą stroną. Ogromny plus za scenę pościgu i genialną muzykę, ale za to ostatnie trudno już chwalić Tarantino, kiedy to standard. Owszem, pastisz i jednocześnie hołd dla kina grindhouse'owego, ale w tym wypadku Rodriguez spisał się lepiej ze swoim Planet Terror, które bardziej moim zdaniem spełniło założenia. Tarantino - mam wrażenie - chyba do końca nie wiedział czy totalnie polecieć po bandzie, czy jednak zrobić film nieco poważniejszy, który w jakis sposób wpisywałby się w schemat jego dotychczasowych dzieł. Rodriguez nie miał tego dylematu.
OdpowiedzUsuń