Stronki na blogu

sobota, 27 kwietnia 2019

„Fatum Elizabeth” (2018)

Elizabeth wprowadza się do położonej w zacisznej okolicy willi swojego świeżo poślubionego męża Henry'ego. Mężczyzna przedstawia jej służbę, Claire i niewidomego Olivera, a niedługo potem oprowadza Elizabeth po tym imponującym domu. Henry informuje ją, że wszystko to teraz należy również do niej, że może swobodnie dysponować zgromadzonym przez niego majątkiem, ale prosi ją, by nigdy nie wchodziła do jednego pokoju znajdującego się w piwnicy. Elizabeth obiecuje, że tego nie zrobi, ale gdy Henry wyjeżdża w sprawach służbowych ciekawość popycha jego młodą żonę pod drzwi zakazanego pomieszczenia. Elizabeth próbuje zwalczyć tę pokusę, ale to próżny trud. Ciekawość jest silniejsza od pragnienia dotrzymania obietnicy danej ukochanemu mężczyźnie.

Reżyser i scenarzysta między innymi „Syreny” (2001) i „Zemsty po śmierci” (2007) oraz scenarzysta/współscenarzysta między innymi takich filmów, jak „Gothika” (2003), „Węże w samolocie” (2006) i „Oko” (2008), Sebastian Gutierrez, tym razem proponuje widzom thriller science fiction wykorzystujący znane motywy w dosyć nowatorski sposób. Gutierrez sam napisał scenariusz „Fatum Elizabeth” i w pojedynkę zasiadł na krześle reżyserskim. Pierwszy pokaz tego jego dziełka odbył się w marcu 2018 roku na South by Southwest Film Festival, a do szerszego obiegu w Stanach Zjednoczonych i w Polsce wszedł w sierpniu tego samego roku.

Amerykański thriller science fiction, „Fatum Elizabeth”, wielu widzom skojarzył się z baśnią „Sinobrody” Charlesa Perraulta, dosyć makabrycznym utworem, z którym to przynajmniej część z nas po raz pierwszy zetknęła się w dzieciństwie. Dla jednych (obecna!) było to wspaniałe doświadczenie, innym natomiast „Sinobrody” zapewnił wiele bardzo nieprzyjemnych snów albo wręcz bezsennych nocy. „Fatum Elizabeth” niejednemu pewnie przypomni jego pierwsze spotkanie z „Sinobrodym”, ale raczej nie przywoła porównywalnych emocji. I nie tylko dlatego, że Sebastian Gutierrez, zakładając, że inspirował się tą baśnią (a myślę, że tak), to była to raczej luźna inspiracja. „Raczej”, bo już sam motyw mężczyzny, który zabrania swojej małżonce wchodzić do jednego pokoju jest bardzo charakterystyczny – coś takiego pewnie już zawsze w pierwszej kolejności będzie kojarzyć się z „Sinobrodym” Charlesa Perraulta, bo wątpię, by słuch o tym utworze kiedykolwiek zaginął. „Fatum Elizabeth” rozpoczyna scena przyjazdu nowożeńców do imponującej willi, przycupniętej między zalesionymi wzgórzami, na których nie widać innych zabudowań. Szerokie ujęcie tej malowniczej okolicy pewnie niejednemu odbiorcy zaprze dech w piersi. To samo zresztą można powiedzieć o zdjęciach zrobionych wewnątrz tej nowoczesnej, przebogato się prezentującej budowli, o wielu silnie skontrastowanych ujęciach przepięknych pomieszczeń, czasami uatrakcyjnianych jeszcze kolorowymi światłami, żywymi barwami wprowadzającymi delikatne poczucie surrealizmu. Albo oniryzmu, na co wskazywać mogą też niektóre wypowiedzi tytułowej bohaterki, przekonująco kreowanej przez Abbey Lee. Moją uwagę przyciągał jednak przede wszystkim jej mąż, dużo starszy od niej Henry, w którego w dobrym stylu wcielił się Ciaran Hinds. Elizabeth nie może pojąć, dlaczego ten nieprzyzwoicie wręcz inteligentny mężczyzna zainteresował się tak zwyczajną osobą jak ona (to jej słowa), ale bynajmniej nie narzeka. Wręcz przeciwnie: kobieta nie posiada się ze szczęścia, chociaż jest trochę przytłoczona bogactwem, którym otoczył ją Henry. I z lekka zaniepokojona zachowaniem służby, a zwłaszcza Claire (boska Carla Gugino, która już zawsze będzie mi się kojarzyć przede wszystkim z „Grą Geralda” Mike'a Flanagana, ekranizacją powieści Stephena Kinga), która to często rzuca w kierunku Elizabeth nieufne spojrzenia, która wydaje się być wielce niezadowolona z obecności Elizabeth w willi Henry'ego, która z jakiegoś powodu unika rozmów z nową mieszkanką tej robiącej duże wrażenie nieruchomości. Kontaktów z Elizabeth nawiązać najwyraźniej nie chce także młody ogrodnik, niewidomy Oliver, którego wykreował moim zdaniem niezbyt radzący sobie w tej roli Matthew Beard. Patrząc na Claire myślałam o pani Danvers z „Rebeki” Daphne du Maurier, jej pracodawca natomiast w moich oczach ze sceny na scenę coraz bardziej wpasowywał się w ramy burzyciela, postać tak silnie opętaną jakąś chorą ideą, że gotową zrobić absolutnie wszystko, by wprowadzić ją w życie. W science fiction taka osobowość pojawia się nader często, fani gatunku mogą więc już w pierwszej partii „Fatum Elizabeth” nabrać przekonania, że większe niespodzianki z tej strony ich nie spotkają, że dziecięcą igraszką będzie przewidywanie kolejnych posunięć Henry'ego. Niespodzianką może być co najwyżej zawartość pokoju, do którego Elizabeth pod żadnym pozorem nie wolno wchodzić... A przynajmniej tak może wydawać się na początku filmu. I to prawie dosłownie na początku, bo Sebastian Gutierrez popełnia ten błąd, że nie trzyma nas długo w niepewności odnośnie wnętrza feralnego pokoju. Zbyt wcześnie uchyla to wieko, rozwiązuje tę jakże intrygującą zagadkę, rozwiewa gęstą atmosferę tajemniczości, a w jej miejsce wstawia zaledwie cieniutką warstewkę niejasności, płaszczyk uszyty z pytań, na które owszem chce się znaleźć odpowiedzi, ale nie tak bardzo, jak pragnęło się poznać zawartość zakazanego pokoju w piwnicy. I właśnie dlatego wolałabym, żeby scenarzysta i zarazem reżyser „Fatum Elizabeth” przez dłuższy czas nie pozwalał głównej bohaterce otwierać tych nieszczęsnych drzwi, by kobieta ta dłużej walczyła z narastającą pokusą. A gdy wreszcie złamałaby obietnicę daną mężowi, my widzowie jeszcze przez jakiś czas powinniśmy czekać na objawienie. Tylko ona w tym konkretnym momencie powinna poznać odpowiedź na najważniejsze przecież pytanie wypływające z tej historii, bo gdyby objawiło nam się to trochę później, to jestem przekonana, że kolejne wydarzenia mocno by nami zakręciły. Przynajmniej część widzów byłaby tak zagubiona, tak dalece zdezorientowana, że z tym większą ochotą zagłębiałaby się w meandry tej opowieści. Nie mówiąc już o tym, że taka narracja najprawdopodobniej znacznie zintensyfikowałaby efekt zaskoczenia w momencie ujawnienia tajemnicy piwnicznego pokoju. Co nie znaczy, że widok ów wcale mnie nie zaskoczył. Nie, czegoś takiego się nie spodziewałam.

Skłamałabym, gdybym napisała, że otwarcie nieszczęsnego pokoju w podziemiach willi należącej do Henry'ego, ale od niedawna również do jego małżonki Elizabeth, doszczętnie odarło mnie z zainteresowania tą opowieścią. Emocje co prawda trochę we mnie opadły, ale całkowicie obojętna na wysiłki Sebastiana Gutierreza i jego ekipy absolutnie nie pozostawałam. Z kilku powodów. Największym walorem „Fatum Elizabeth” potem, po ujrzeniu zawartości zakazanego pokoju, była dla mnie świeżość tchnięta w motyw, który pewnie każdemu miłośnikowi science fiction jest znany aż za dobrze. I nie chodzi mi tutaj o wykorzystanie archetypu burzyciela, o nadanie Henry'emu takich cech, które nie mogą nie przywoływać na myśl tego konkretnego modelu osobowościowego tak często spotykanego w science fiction. Myślę więc, że spokojnie można orzec, że małżonek tytułowej bohaterki wyrasta wprost z tradycji fantastyki naukowej. Mamy tutaj jednakowoż jeszcze jeden element, który wydawać by się mogło, został już wyeksploatowany tak przez kino, jak literaturę. To znaczy tak myślałam przed zobaczeniem „Fatum Elizabeth” - filmu, w którym ów oklepany motyw przedstawiono może nie obiektywnie oryginalnie, ale subiektywnie, w moich oczach tak właśnie się prezentował. Gutierrez unaocznia tutaj pewną prawdę, która przynajmniej niektórym widzom jest już znana. Otóż, twórca ten zdaje się mówić, że kreatywność nie musi ograniczać się wyłącznie do treści, że pospolite motywy też mogą emanować świeżością, nieść nową jakość, jeśli tylko poukłada się je inaczej niż czyniono to dotychczas. Nie chcę by ktoś wysnuł z tego wniosek, że „Fatum Elizabeth” to jeden z tych thrillerów, w których znajdujemy mnóstwo komplikacji, nieustannego silnia się na oryginalność, która to moim zdaniem częściej odbija się negatywnie niźli pozytywnie na takich filmach. Gutierrez tak naprawdę postawił na dosyć prostą historię. Owszem, opowiedział ją w bardzo pomysłowy sposób, ale słowem „skomplikowany” na pewno bym go nie opisała. Intrygujący, choć niezbyt złożony, łatwo przyswajalny, niewymagający od widza dużej przenikliwości, niekażący mu przedzierać się przez nieczytelny symbolizm, czy choćby tylko mnóstwo wątków, które trudno byłoby mu samemu połączyć. Owszem, pytania mnożą się w zastraszającym tempie, w scenariuszu nie brakuje punktów, które nie są do końca jasne, które dają do zrozumienia, że jak na razie pozwolono nam ujrzeć jedynie wierzchołek owej intrygi. Mnie osobiście przede wszystkim dręczyła kwestia zakazanego pokoju. To znaczy kiedy już poznałam jego zawartość zastanawiałam się głównie nad tym po co było to wszystko? Po co był ten zakaz, skoro wystarczyło odciąć Elizabeth dostęp do tego pomieszczenia i przede wszystkim nie nadawać temu takiej wagi – ograniczyć się po prostu do stwierdzenia, że to jego, Henry'ego, gabinet, zamiast tak wyraźnie sugerować jej, że w środku jest coś niezwykle ważnego. Bo przecież jak tak się stawia sprawę, to trzeba być świadomym tego, że tylko kwestią czasu jest, aż zakaz zostanie złamany. Powiedzmy sobie szczerze: niewielu jest ludzi, którzy w takiej sytuacji zdołaliby oprzeć się pokusie. Czy Gutierrez objaśnił mi tę kwestię, tego zdradzić nie mogę, ale nie zaszkodzi chyba stwierdzenie, że z czasem udziela odpowiedzi na niemal każde pytanie wypływające ze scenariusza. Szkoda, bo trochę więcej przestrzeni dla interpretacji widza ewidentnie by się przydało. Takie wykładanie prawie wszystkiego na tacy ma swoje zalety, bo przygotowane przez Sebastiana Gutierreza niespodzianki moim zdaniem nie trącą banalnością, niektóre nawet nielicho mnie zdumiały, ale myślę, że jedno większe niedopowiedzenie jeszcze wzbogaciłoby fabułę „Fatum Elizabeth”. To i bardziej tajemnicza narracja, o czym pisałam wcześniej oraz poszukanie innej, lepiej imitującej krew substancji. Bo posoki troszkę się tutaj rozlewa, nie należy tego jednak odczytywać jako zachętę do przygotowania się na kawałek makabrycznego kina, ponieważ dawka gore jest tak skąpa, że nie jestem nawet przekonana, czy używanie tego określania (gore) nie jest aby nadużyciem z mojej strony.

W mojej ocenie Sebastian Gutierrez popełnił w „Fatum Elizabeth” dosyć sporo błędów, w tym jeden który ewidentnie rzutuje na całokształt, bo o ile silniej by się tę opowieść przeżywało, gdyby koncentracja na budowaniu tajemniczości była o niebo większa. Co przygnębia tym bardziej, że wystarczyło jedynie inaczej poskładać te wszystkie elementy, pokazać cały ten albo prawie cały ciąg przyczynowo-skutkowy w bardziej sekretnym stylu. Dużo dłużej skrywać przed widzem zawartość zakazanego pokoju w piwnicy imponującej willi. Ale myślę, że i tak warto tę pozycję sprawdzić (szczególnie jeśli jest się fanem thrillerów science fiction) choćby dla tego według mnie oryginalnego wydania starych motywów, podania w dosyć pomysłowy sposób wątków, które wydawać by się mogło żadnych niespodzianek wielbicielom fantastyki naukowej przynieść już nie mogą. Myślę, że Sebastian Gutierrez udowadnia tutaj, że jest inaczej, że nadal można wydobyć z tego jakąś świeżość. A aby to zrobić wcale nie trzeba porządnie główkować, można tego dokonać w zaskakująco prosty sposób. Tak, chociaż moim zdaniem potencjał nie został całkowicie wykorzystany, choć nie jest to taka bomba, jaka pewnie by była, gdyby tylko inaczej to poukładano, to nikogo zniechęcać do tego obrazu nie zamierzam. Cudów radzę się nie spodziewać, ale nie sadzę, by „Fatum Elizabeth” zasłużyło sobie na ignorancję widzów, rzecz jasna przede wszystkim z uwzględnieniem fanów thrillerów science fiction.

Za seans bardzo dziękuję

Na Cineman VOD film będzie dostępny od 10 maja 2019 roku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz