Małżeństwo,
Jessie i Gerald Burlingame, przyjeżdża do domu letniskowego z
zamiarem spędzenia w nim weekendu w wyłącznie własnym
towarzystwie. Mężczyzna zaplanował realizację jednej ze swoich
fantazji erotycznych, do czego udało mu się namówić żonę.
Przykuwa Jessie do łóżka i zaczyna odgrywać rolę gwałciciela.
Kobieta szybko zaczyna oponować, prosząc męża o przerwanie
zabawy, ale Gerald nie zamierza jej uwalniać. W pewnym momencie
mężczyzna dostaje zawału serca. Umiera pozostawiając Jessie w
bardzo trudnym położeniu. Niemająca dostępu do kluczyków do
kajdanek, którymi mąż przykuł ją do łóżka, przebywająca w
aktualnie wyludnionej okolicy, Jessie, może albo czekać na rychłą
śmierć, albo postarać się znaleźć sposób na wydostanie się z
pułapki. Jeśli takowy w ogóle istnieje...
Pierwotnie
wydana w 1992 roku powieść „Gra Geralda” autorstwa Stephena
Kinga wchodzi w skład tak zwanej (nieoficjalnej) „trylogii
kobiecej”, obok „Dolores Claiborne” i „Rose Madder”.
Książki traktują o przedstawicielkach płci pięknej, które
zostają zmuszone do przeciwstawienia się mężczyznom. Nazywana
powieścią feministyczną, „Gra Geralda”, nie stanowi
wdzięcznego materiału dla filmowców. Nie jest bowiem łatwo
przenieść na ekran historię, która rozgrywa się w jednym
pomieszczeniu, gdzie tkwi przykuta do łóżka kobieta konfrontująca
się z demonami przeszłości i prowadząca rozmowy z samą sobą, w
jej umyśle uosabianą pod różnymi postaciami. Nie dziwi mnie więc,
że dotychczas żaden reżyser nie podjął się tego zadania – za
to niezmiernie zaskoczyły mnie doniesienia, że jeden z bardziej
znanych twórców współczesnego kina grozy, Mike Flanagan, jako
pierwszy postanowił przenieść „Grę Geralda” na ekran. Miałam
złe przeczucia, przyznaję. I nie opuściły mnie one nawet wówczas,
gdy sam Stephen King zaczął wynosić ten obraz na piedestał (przy
okazji radząc nie oglądać go w pojedynkę, bo jest przerażający),
z tego prostego powodu, że zdarzało mi się już mieć inne zdanie
na temat niektórych filmów od mojego ulubionego pisarza.
Informacja, że filmową „Grę Geralda” nakręcono dla platformy
Netflix również nie nastroiła mnie pozytywnie, bo jeszcze nie
widziałam w pełni udanego dzieła tej produkcji - co najwyżej
jakieś przeciętniaki (niedługo Netflix wypuści kolejny film na podstawie utworu Kinga, a mianowicie „1922"). Wyobraźcie więc sobie, jaki szok przeżyłam,
gdy dotarło do mnie, że to jeden z bardziej wartościowych filmów
opartych na prozie Stephena Kinga.
Za
scenariusz „Gry Geralda” odpowiadają sam Mike Flanagan i Jeff
Howard. Panowie współpracowali już przy takich horrorach, jak
„Oculus”, „Zanim się obudzę” i „Ouija: Narodziny zła”,
ale w mojej ocenie ich najnowsze przedsięwzięcie przebiło te
poprzednie. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że omawiany film jest
ekranizacją powieści Stephena Kinga (a przynajmniej ja za takową
go uważam). Nie adaptacją, a jak wiadomo takie luźniejsze
podejście do utworów literackich jest zjawiskiem dużo częstszym w
kinematografii niż wierne odwzorowywanie koncepcji ich autorów. To
nie oznacza oczywiście, że Mike Flanagan i Jeff Howard nie
wprowadzili absolutnie żadnych zmian – w końcu nawet Roman
Polański pokusił się o drobne modyfikacje w stosunku do książki
Iry Levina w filmowym „Dziecku Rosemary”, a to dzieło przez wielu
uważane jest za jedno z najwierniejszych literackiemu pierwowzorowi, więc ekranizację, nie adaptację. I moim zdaniem słusznie, bo ekranizacja nie wymaga kopiowania „każdej kropki". Jedną z
przeróbek wprowadzonych przez scenarzystów jest ograniczenie liczby
„osób, z którymi rozmawia” przykuta do łóżka stojącego w
domku letniskowym Jessie Burlingame. W książce mieliśmy
gromadkę zróżnicowanych charakterologicznie postaci, które tak
naprawdę były samą Jessie – były swego rodzaju manifestacjami
jej złożonej osobowości. Tymczasem w filmie główna bohaterka
prowadzi dialog z jedynie „dwiema osobami” (tej rzadziej występującej nie wliczam). Jej skołatany umysł
generuje postać jej męża i jej samej, przebywających w sypialni,
w której Jessie jest uwięziona. „Gra Geralda” to film, który tak samo jak książka w dużej mierze opiera się na konwersacjach
głównej bohaterki z tak naprawdę samą sobą, wydaje się więc,
że filmowcy nie mają tutaj wielkiego pola do popisu. Ale to tylko
pozory, bo chociaż to niełatwe, w rękach uzdolnionych twórców
taka opowieść może aż kipieć emocjami (tak odbierałam choćby
takie produkcje oparte na dialogu, jak „Wenus w futrze” Romana
Polańskiego i „Rozmowa z gwiazdą” Steve'a Buscemiego), a nie
zapominajmy, że King dodał do tego kilka atrakcji, które to Mike
Flanagan chętnie wykorzystał. Sceny z udziałem nocnego „gościa”
Jessie, wielkiego mężczyzny z kuferkiem pełnym biżuterii i
ludzkich kości, aż prosiły się o rozciągnięcie w czasie, tak
aby twórcy mieli czas na należyte zintensyfikowanie klimatu grozy.
Nie wymagałam takiego kunsztu, z jakim spotkałam się podczas
lektury literackiego pierwowzoru, ale Flanagan mógł z łatwością
zrobić przynajmniej jeden dodatkowy krok w tym kierunku. Piszę „z
łatwością”, bo ekipę zasilali naprawdę uzdolnieni operatorzy i
oświetleniowcy, którymi reżyser umiał właściwie pokierować, co
widać już w tych krótkich sekwencjach mających podnosić i tak
duże napięcie. I w należycie mrocznych zdjęciach, z których
złożono niemalże cały film (za wyjątkiem epilogu). W dodatku
wygląd istoty, kreowanej przez aktora cierpiącego na akromegalię, która pojawia się nocą w sypialni Jessie, jej
nienaturalnie długie kończyny i wielka głowa
naprawdę mogą niepokoić, a przynajmniej w jednym momencie zmusić
do podskoku w fotelu (ujęcie z lizaniem stóp), a więc jeśli
weźmie się pod uwagę te atrakcje taka minimalizacja udziału
nocnego intruza może tym bardziej rozczarować – doprowadzić do
przekonania, że potencjał tkwiący w tej postaci nie został
należycie wykorzystany. I sfinalizowany, UWAGA SPOILER bo akurat w tym przypadku
wręcz marzyłam o poprawieniu Stephena Kinga, o odejściu od tej
trywializacji zaserwowanej przez autora, o poprzestaniu na
niedopowiedzeniu KONIEC SPOILERA. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o elementy
filmowej „Gry Geralda”, które w moich oczach wypadły słabiej.
Pozostałe części składowe tej produkcji to już istne mistrzostwo
świata, z którego emanuje ogromny szacunek do literackiego
pierwowzoru.
Myślę,
że Mike Flanagan „Grę Geralda” kręcił przede wszystkim z
myślą o wielbicielach twórczości Stephena Kinga, ale w taki
sposób, żeby osoby z nią niezaznajomione również nie miały
problemów z kompletnym zrozumieniem tej historii. Nawiązania do
kilku innych utworów tego pisarza mogą im oczywiście umknąć (o
ile nie znają ich ze słyszenia), ale jako że nie mają one
charakteru klucza do odczytania tej opowieści na jakieś inne sposoby,
niniejsze wstawki nie powinny stanowić dla nich żadnego
uniedogodnienia. Nie wiem, czy Flanagan sam jest fanem prozy
Stephena Kinga, ale zdziwiłabym się, gdyby tak nie było, bo z „Gry
Geralda” właściwie nieustannie przebija miłość do tej
historii. Wygląda to tak, jakby Mike Flanagan miał już za sobą
wiele podróży do światów odmalowywanych przez Kinga na kartach
jego powieści, w których to wręcz doskonale się odnajduje. I
potrafi pokazać to na ekranie – unaocznić swoje głębokie
zrozumienie twórczości tego pisarza i ciepłe uczucia, jakimi ją
darzy. Jeszcze raz podkreślam, że nie wiem, czy Flanagan faktycznie
jest fanem prozy Stephena Kinga. Wysnuwam jedynie takie
przypuszczenie na podstawie tego, co pokazał mi w „Grze Geralda”,
a jeśli jest ono słuszne to wiadomo dlaczego nie mogłam oprzeć
się wrażeniu, że kręcił ten film przede wszystkim z myślą o
miłośnikach twórczości Kinga (przede wszystkim, ale nie tylko) –
jeśli sam nim jest to takie podejście jest całkowicie naturalne.
Ale obdarowanie miłością dorobku jakiegoś pisarza przez reżysera
(i być może współscenarzystę, bo w ogóle bym się zdziwiła,
gdyby Jeff Howard żywił takie samo uczucie do twórczości Kinga)
wcale nie gwarantuje sukcesu na polu filmowym. Tym bardziej jeśli
bierze się na warsztat tak trudną do przełożenia na ekran
opowieść – historię, która jak wiele na to wskazywało nie jest
dobrym materiałem na film. Sprawdza się w wersji książkowej, ale
film? Niemożliwe – pomyślałam. A potem przekonałam się, że
byłam w błędzie, że naprawdę utalentowany reżyser potrafi
zrobić z tego nie adaptację tylko ekranizację. Klaustrofobiczny,
mocno trzymający w napięciu thriller psychologiczny z elementami
horroru (King także uatrakcyjniał powieść dodatkami bardziej
kojarzącymi się z horrorem niźli thrillerem psychologicznym,
którym to obie wersje „Gry Geralda” są przede wszystkim),
będący wnikliwym studium psychiki uwięzionej kobiety, która w
przeszłości przeżyła ogromną traumę. A teraz nadszedł moment
rozprawienia się z demonami, które nosiła w sobie przez wiele lat,
nie zdradzając nikomu, jakie brzmię „dźwiga na swoich barkach”
i nie zauważając albo nie chcąc się do tego przyznać nawet przed
samą sobą jakim cieniem kładło się ono na całym jej życiu.
Powieść oczywiście daje nam szerszą analizę kobiecej postaci,
bardziej szczegółową, zdecydowanie dłuższą (co nieco King za bardzo porozwlekał), ale mniej treści w
scenariuszu wcale nie spłaszcza postaci Jessie Burlingame. Mike
Flanagan i Jeff Howard powiedzieli o tej postaci wszystko, co wypadało powiedzieć i to w sposób, który dał mi poczucie
autentycznego nurzania się w okaleczonym, acz wciąż bardzo silnym
umyśle kobiety, kreowanej przez Carlę Gugino, która w tej roli
wspięła się na istne wyżyny aktorstwa, (partnerował jej Bruce
Greenwood, również spisując się bardzo dobrze, ale to Gugino
świeciła najjaśniej) a pamiętajmy, że zadanie, które przed nią
postawiono do łatwych nie należało. W wielkim skrócie „Gra
Geralda” traktuje o kobiecie, która jest spętana, ale jej umysł
powoli pozbywa się kajdan, które nałożono mu przed laty.
Ekstremalnie trudna sytuacja, w jakiej się znalazła może więc
okazać się dla niej wybawieniem – pod warunkiem oczywiście, że
uda jej się wydostać z tej pułapki (zastanawiałam się, czy
Jessie nie dałaby rady wstać i uszkodzić barierki nogą). Traumę,
którą Jessie przeżyła przed laty podczas całkowitego zaćmienia
Słońca twórcy obrazują za pomocą dobrze wystylizowanych na czasy
minione retrospekcji, w których pojawia się kilka wręcz
przepięknych zdjęć wyżej wymienionego zjawiska, ale podczas
obrazowania kawałka przeszłości głównej bohaterki uczuciem,
które przede wszystkim towarzyszy widzowi nie jest zachwyt tylko
dogłębny smutek zmieszany z czystym oburzeniem na widok tego, co
spotkało bezbronną istotę. Warstwę psychologiczną oddano
praktycznie bezbłędnie, to ona jest najważniejszym elementem tej
opowieści, to na niej idąc śladami Stephena Kinga przede wszystkim
skupiają się utalentowani twórcy „Gry Geralda”, ale to wcale
nie oznacza, że uciekają od dosadniejszych wizualizacji.
Konsumowanie ciała tytułowego (anty)bohatera przez psa (który wzorem powieści, ale przy użyciu mniejszej ilości informacji, jest przedstawiony nie tylko jako
potencjalne zagrożenie, ale też jako istota, której po prostu
nie da się nie współczuć - Flanagan dokonał tego za pośrednictwem
prologu), nie jest pokazane w najdrobniejszych szczegółach, ale te
fragmenty, które widzimy wystarczą, aby wzbudzić lekką odrazę.
Za to najmocniejsza scenka „Gry Geralda”, długi pokaz
czyściutkiego gore, zmusiła mnie do wicia się na łóżku –
to był dla mnie tak bolesny widok, że naprawdę miałam wielką
ochotę odwrócić wzrok. Udało mi się przezwyciężyć to
pragnienie, ale przez cały czas błagałam w myślach filmowców,
żeby już skończyli. Nie wiem, ile zapłacono twórcom efektów
specjalnych, ale ile by to nie było to powinni dostać więcej, bo
tak realistycznej, dogłębnie wstrząsającej krwawej makabry już
dawno nie widziałam na ekranie. Naprawdę bezcenne dokonanie.
„Gra
Geralda” Mike'a Flanagana to na ten moment najlepszy tegoroczny
film, jaki obejrzałam. Przyćmiewający wszystkie produkcje tego
reżysera, które dane mi było zobaczyć, nawet bardzo lubianego
przeze mnie „Oculusa”. Moim zdaniem to jeden z lepszych obrazów
opartych na twórczości Stephena Kinga i jeden z najbardziej
wartościowych XXI-wiecznych thrillerów. Ekranizacja pełna szacunku
i wielkiej miłości do prozy jednego z największych mistrzów
literatury grozy, która nie powinna zawieść przynajmniej
większości długoletnich fanów jego bibliografii. Zdumiewające,
że „Gra Geralda” się udała – wciąż nie potrafię tak do
końca w to uwierzyć, nadal jestem w szoku, bo taka historia
przecież nie miała prawa tak znakomicie wypaść na ekranie... Tak
mi się wydawało, a teraz zostaje mi tylko przeprosić Mike'a
Flanagana za brak wiary i podziękować za to wspaniałe widowisko.
Moja ulubiona książka Kinga. Muszę zobaczyć ten film.
OdpowiedzUsuńFilm naprawdę był ciekawy aczkolwiek dość ciężki, zawiły, bardzo psychologiczny...
UsuńNie rozumiem za bardzo zachwytów nad tym "dziełem"...obejrzałam i jakoś nie przypadło mi do gustu. Mimo, że Kinga lubię. To już TO wypada lepiej....
OdpowiedzUsuńKsiążka to dla mnie dno twórczości Kinga. Ale na pewno sięgnę po nią ponownie przed seansem i po raz drugi skonfrontuje swoje wrażenia, bo czytałem ją chyba z 8 lat temu. Zachęca film i informacja, że to wierna ekranizacja. Ale zobaczymy. :)
OdpowiedzUsuńJak dla mnie ta książka była tragicznie nielogiczna i głupia w fabule. Męczyłem ją bardzo długo bo co chwila to bzdury w tekście. Sprzeczna z logiką i cała absurdalna pod każdym względem. Ale wiele osób też lubi takie i lubi autora. Dla mnie podstawą literatury jest zawsze logika a w tej nie było żadnej.
OdpowiedzUsuń