Stronki na blogu

piątek, 14 czerwca 2019

„451 stopni Fahrenheita” (1966)

Guy Montag żyje w świecie, w którym posiadanie książek jest zabronione. Poszukiwaniem i paleniem ich zajmują się strażacy, a Montag jest jednym z nich. Mężczyzna mieszka ze swoją żoną Lindą, która większość czasu spędza na wgapianiu się w ekran ścienny, karmiąc się ogłupiającą papką telewizyjną. To ulubiona rozrywka zdecydowanej większości społeczeństwa, ale nie Montaga. On pragnie czegoś więcej, choć uświadamia to sobie dopiero po poznaniu mieszkającej w sąsiedztwie młodej kobiety imieniem Clarisse. Rozmowy z tą ciekawą świata osobą sprawiają, że Montag zaczyna dostrzegać ogromną pustkę w swoim życiu. Ukradkiem gromadzi w domu książki, zakazane owoce, które jeszcze niedawno z taką przyjemnością niszczył. Montag wie, jakie konsekwencje mogą go za to spotkać, ale pragnienie posiadania ich jest silniejsze od strachu przed karą.

W 1953 roku ukazało się pierwsze wydanie jednej z najwartościowszych powieści science fiction w historii literatury. Mowa o „451 stopni Fahrenheita” autorstwa Raya Bradbury'ego – krótkiej opowieści rozgrywającej się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w dystopijnym świecie, w którym posiadanie książek jest surowo wzbronione. Wizjonerska historia Bradbury'ego po raz pierwszy została przełożona na ekran przez francuskiego, nieżyjącego już twórcę Francois Truffauta. Scenariusz napisał on wespół z Jeanem-Louisem Richardem. Film nakręcono w Anglii, a jego budżet oszacowano na półtora miliona dolarów. Obraz ukazał się w 1966 roku, ale na uznanie krytyki przyszło mu trochę poczekać. Choć film nominowano do nagrody Hugo i Złotego Lwa (udział w konkursie głównym Francois Truffauta) recenzje tak zwanym znawców kina w dużej części nie były przychylne tej produkcji. Filmowa wersja „451 stopni Fahrenheita” w końcu zyskała uznanie krytyki, ale co ważniejsze przemówiła do kolejnych pokoleń widzów, z fanami fantastyki naukowej na czele. Autor literackiego pierwowzoru wprawdzie znalazł w filmie Truffauta trochę wad, ale ogólnie był zadowolony z tej... ekranizacji? adaptacji? Ciężko orzec, bo wprawdzie scenarzyści trochę pozmieniali, ale nie wpłynęło to na wydźwięk opowieści Bradbury'ego. Co więcej większość wydarzeń z książki wiernie przeniesiono na ekran. To samo można powiedzieć o myślach autora fenomenalnego pierwowzoru i zaludniających go postaciach.

„Głupim narodem łatwiej się rządzi” - to prawda znana chyba każdemu, ale nie każdy zdaje sobie sprawę z tego, że nawet w demokratycznych krajach proces ukierunkowany na ogłupianie narodu trwa od wieków. I nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek miało się to zmienić. Bo sztuka samodzielnego myślenia to w pewnym sensie broń wymierzona w polityków pretendujących „do tronu”. Marzących o nieograniczonej władzy w danym kraju. W swoim kraju, jak to zwykli podkreślać ci opętani żądzą panowania nad innymi osobnicy. Tak, tak, wiem to nieprawda. To cechy dyktatorów, których przecież w demokratycznych państwa nie ma. Ani my, ani Ray Bradbury piszący wiele dekad wcześniej jeden ze swoich najbardziej znanych utworów (z czego zapewne jeszcze wtedy nie zdawał sobie sprawy, chociaż biorąc pod uwagę jego niemal prorocze zdolności, chyba jednak należałoby się nad tym porządnie zastanowić) nie żyjemy w totalitarnym ustroju, prawda? Etykietka „państwa demokratycznego” jest dla nas gwarantem bezpieczeństwa, nieograniczonego dostępu do wiedzy, prawa do prywatności, szeroko pojętej wolności, egzystencji wolnej od obaw przed rządem, bo ten kieruje się troską o nasze dobro. Bradbury tak nie myślał, on nie pozwalał sobie na komfort takiego idealistycznego myślenia, bo... na wskroś przeniknął ludzką naturę. „451 stopni Fahrenheita” to pierwszy film Francois Truffauta zrealizowany w kolorze (Technicolor), który to tak samo jak jego literacki pierwowzór można nazwać przestrogą przed nami samymi. Haniebny system, w którym w tej bliżej nieokreślonej przyszłości przyszło żyć głównemu bohaterowi tej historii, Guy'owi Montagowi, został zbudowany niejako za zgodą większości społeczeństwa. Ludzie przy tak zwanym korycie, nie musieli się zbytnio wysilać, by przekonać naród (narody), że książki są szkodliwe. Film co prawda nie artykułuje tego z taką mocą, jak zrobił to Bradbury na kartach „451 stopni Fahrenheita”, ale spokojnie da się i stąd odczytać taką oto przerażająco prawdziwą myśl: to my sami zabijamy słowo pisane. Po co nam one skoro mamy obrazki? Montag ma komiksy bez tekstu i programy telewizyjne. A ja myślę, że w ten trend idealnie wpisują się również memy, których w omawianym obrazie (i powieści, na kanwie której on powstał) oczywiście nie znajdziemy. To przyniesie przyszłość i chyba nie powiedziecie, że idealnie nie wpasowuje się to w analizę (w sam ten destrukcyjny prąd) dokonaną przez Bradbury'ego już w latach 50-tych XX wieku. Główna rola w, no niech będzie, ekranizacji „451 stopni Fahrenheita” przypadła w udziale krnąbrnemu Oskarowi Wernerowi. Krnąbrnemu, bo o jego niesnaskach z reżyserem i zarazem współscenarzystą omawianego filmu było dosyć głośno. Nieporozumienia pomiędzy tymi dwoma panami brały się z ich rozbieżnych spojrzeń na postać Guya Montaga. Francois Truffaut w przeciwieństwie do Wernera chciał by w Montagu więcej było skromności niźli heroizmu. Pomimo usilnych starań nie udało mu się skłonić aktora do przyjęcia jego (i poniekąd również Raya Bradbury'ego) spojrzenia na ową postać. Oskar Werner zrobił to po swojemu, niekoniecznie jednak po lepszemu. Bo trudno nie odczuć chłodu bijącego od filmowego Montaga – buty, pychy, która przynajmniej mnie nieco zdystansowała od tego bohatera. Partnerująca mu Julie Christie natomiast wypadła wręcz zjawiskowo. I to w obu rolach, w które się wcieliła (jedną z nich zaproponowano jednej z moich ulubienic Tippi Hedren, ale Alfred Hitchcock, który to „ją odkrył” poinformował Truffauta, że aktorka jest obecnie niedostępna). Twórcy bowiem ostatecznie uznali, że dwie tak skrajnie różne kobiety z otoczenia Montaga, powinna kreować tylko jedna aktorka. Padło na Julie Christie, która w mojej ocenie „skradła ten film”. Ilekroć pojawiała się na ekranie, czy to jako jedna z ofiar systemowego prania mózgu, czy jako trochę mniej widowiskowa rewolucyjna dusza, cała moja uwaga koncentrowała się tylko na niej. Tak obłędna to była gra.
 
W pierwszej filmowej wersji „451 stopni Fahrenheita” pozwolono sobie na dosyć sporo mniejszych i większych zmian w stosunku do literackiego oryginału. Do tych drobnych można zaliczyć poprzestawianie w czasie i czasami w miejscu niektórych wydarzeń. Na przykład przełożony Guya Montaga, kapitan oddziału strażackiego, do którego główny bohater filmu przynależy, w książce „edukuje” swojego pracownika w domu tego drugiego, w filmie natomiast robi to partiami w czasie pracy (w różnych dniach). „Wieczorek czytelniczy” w domu Montagów odbiorcom książki pewnie wyda się przedwczesny, ale ta zmiana wyjaśni się później, gdy dotrze do nas, że (i to moim zdaniem jest największe odstępstwo od powieści) pominięto jednego z bohaterów książki. I to w dodatku takiego, który w wersji Raya Bradbury'ego nie jest bez znaczenia. Okazuje się jednak, że można było go wyciąć bez szkody dla fabuły. A przynajmniej bez potężnej szkody, bo jednak koncepcja literacka miała w sobie więcej tragizmu. Zamiast ścianowizji mamy (z punktu widzenia współczesnego widza) nierobiącą żadnego wrażenia plazmę. To znaczy z wyglądu, bo jej funkcje to już zupełnie co innego (mowa o roli widza, nie propagandzie i żenującej wręcz miałkości lejącej się z ekranu). A robotów tropiących będących na uposażeniu prawie wszystkich oddziałów strażackich w kraju (i na świecie?) nie ma w ogóle. Oba te odstępstwa od literackiego oryginału można chyba tłumaczyć ograniczeniami technologicznymi – w latach 60-tych XX wieku nie można było wszak pozwolić sobie na tyle, co teraz. I nie mogę napisać, że mi to przeszkadzało. Główne myśli autora zostały natomiast zachowane. Nie wszystkie wyartykułowano wprost, ale bez trudu da się je odczytać z fabuły. UWAGA SPOILER Poza niszczycielką albo budującą, zależy jak na to spojrzeć, wizją roztoczoną na końcu powieści – tego w filmie nie ma KONIEC SPOILERA. „451 stopni Fahrenheita” Francois Truffauta, tak jak książka, nie jest tylko opowieścią o życiu w totalitarnym systemie, o reżimie narzucanym przez rząd i większość społeczeństwa (bo nie zapominajmy, że u Bradbury'ego to ta „demokratyczna większość” jest największym zagrożeniem), ale również, jeśli nie przede wszystkim o nazwijmy to odstawaniu od ogółu. O ludziach, którzy nie potrafią i nawet nie chcą przystosować się do społeczeństwa, w którym żyją. O nonkonformistach, którzy tak naprawdę są ostatnią deską ratunku dla ludzkości. „451 stopni Fahrenheita” dla mnie jest przede wszystkim oskarżycielskim palcem wymierzonym w konformizm i zarazem pochwałą dla tak zwanych mniejszości. Można sobie dopowiadać, że różnego rodzaju mniejszości, ale i Ray Bradbury i twórcy pierwszej filmowej wersji „451 stopni Fahrenheita” wprost mówią o tej mniejszości, która rozumie, jak bezcennym skarbem jest wiedza i wie gdzie jej szukać. Ale też o ludziach, którzy zdają sobie sprawę z tego, że wiedza też może przyczynić się do upadku ludzkości. Bo, i to może co poniektórych zaskoczyć, ale nie sadzę by ktokolwiek dopatrzył się tutaj przekłamania, Ray Bradbury, a za nim Francois Truffaut i Jean-Louis Richard dali jasno do zrozumienia, że tak zwane jednostki oczytane często przepełnia pycha. A ta jak wiadomo kroczy przed upadkiem. Otóż, Bradbury zauważył (co mnie nie dziwi, bo był wnikliwym obserwatorem tak ludzi, jak rzeczywistości, w której żyjemy), a scenarzyści to po nim powtórzyli, że intelektualiści (choć pewnie nie miał na myśli wszystkich z nich) zwykli patrzeć na innych z góry, uważać się za lepszych od innych tylko dlatego, że w swoim życiu przeczytali więcej książek, i również w związku z tym posiedli większą wiedzę. A przecież nie o to chodzi, nie taka jest rola książek. Zdobytej wiedzy nie należy wykorzystywać do okładania nią innych, tylko do poprawiania kondycji otaczającego nas świata. Do zmieniania życia na lepsze, a nie nadmiernego rozbudowywania własnego ego. Na początek wystarczy zacząć wyciągać wnioski z błędów naszych antenatów (które pokazują nam przecież książki), zamiast w kółko je powtarzać. Bo cały czas to robimy. Zupełnie jakbyśmy byli zaprogramowani na samozniszczenie – o tym też mówi ta jakże gorzka historia. 
 
„451 stopni Fahrenheita” to wielowarstwowa opowieść o człowieku, który nagle zmienia front. Poznajemy go jako strażaka. W tym świecie strażak nie jest osobą zajmującą się gaszeniem pożarów, tylko ich wzniecaniem. A konkretniej paleniem książek, które wedle władzy (i większości społeczeństwa) są źródłem wszelkich nieszczęść. Bez nich ludzie są szczęśliwsi... Ale czy na pewno? Choćby na przykładzie Lindy, żony głównego bohatera „451 stopni Fahrenheita”, Guya Montaga widać, że nie do końca. Kobieta niby nie ma żadnych trosk, a jednak targa się na swoje życie (rozbawiło mnie zdziwienie Montaga na wieść o tym, że karetka nie przywiozła lekarza – toż to polska norma!). Dlaczego to robi? Może kobieta nie jest tak wydrążona, tak brzydko mówiąc pusta, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. Może gdzieś tam, w podświadomości tlą się potrzeby inne od tych, które codziennie z taką gorliwością zaspokaja. Może Linda po prostu jeszcze nie wie, że jej umysł nie zadowala się tym chłamem, który spływa na nią z ekranu ściennego. Może nawet nie wie, że w ogóle ma jakiś umysł... W przeciwieństwie do Clarisse, młodej sąsiadki Guya, która diametralnie zmienia jego sposób myślenia. Albo po prostu przyśpiesza to, co i tak było nieuniknione, daje mu lekkiego kuksańca, dzięki któremu mężczyzna już teraz zaczyna się budzić ze „strasznego snu” zgotowanego nie tyle przez rząd, co większość społeczeństwa. Przez nas samych – ludzi zabijających słowo pisane. Pod tym względem film ów w najmniejszym stopniu się nie zestarzał (moim zdaniem nawet realizacja nie trąci zbytnio myszką). My, gatunek ludzki, tak naprawdę robimy to samo, co strażacy z „451 stopni Fahrenheita”. Czy się to komuś podoba, czy nie ten film, tak samo jak książka, rzuca nam tę i wiele innych prawd o nas samych, prosto w twarz. Prawdy dobrze znane, ale nie przez wszystkich akceptowane. Co ciekawe w filmie tekst widać tylko w książkach – również tych trawionych przez ogień, na co szczerze mówiąc trudno było mi patrzeć. Aż ciarki przechodziły. Tekst pojawia się też na planszy końcowej filmu. Czołówka natomiast, co uważam za genialne w swojej prostocie, jest odczytywana przez głos z offu. Muszę dodać coś jeszcze. Bernard Herrmann. Wystarczy? Nie? No to przypominam, że to ten sam artysta, który skomponował między innymi muzykę do „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Niezapomnianą, szarpiącą nerwy, legendarną, no wielką po prostu, ścieżkę dźwiękową dla jednego z najwybitniejszych thrillerów w historii kina. W „451 stopni Fahrenheita” aż tak się nie popisał – nie ta liga – niemniej i tak się zasłuchałam. Zresztą wiedziałam, że tak będzie, bo to przecież Bernard Herrmann. Rozumiecie? BERNARD HERRMANN!

Film znany wielu, oparty na ponadczasowej powieści - w pewnym sensie wizjonerskiej, a na pewno diablo przerażającej wizji Raya Bradbury'ego. Zawierający dosyć sporo zmian w stosunku do oryginału, ale nie aż takiej wagi, żeby nie dało się nazwać tego ekranizacją. Adaptacja może... Nie, raczej skłonię się w tę drugą stronę. Francuski twórca Francois Truffaut moim zdaniem na tyle wiernie odwzorował tę nietuzinkową historię na planie, żeby nie dawać większych powodów do narzekań osobom sprzeciwiającym się swobodnym podejściom filmowców do literackich materiałów źródłowych. Chociaż z drugiej strony... Nie każdy, kto zna rzeczone nieśmiertelne dzieło Raya Bradbury'ego przeszedł do porządku dziennego nad zmianami zastosowanymi w jego pierwszej ekranizacji. Niemniej takich niezadowolonych czytelników i widzów nie jest znowu tak dużo. Można więc chyba spokojnie polecić to dzieło Francois Truffauta również tym, którzy powieść nie tylko znają, ale i kochają. Tak, myślę, że powinni zaryzykować spotkanie z tym kultowym obrazem, jeśli jeszcze do niego nie doszło. A jak doszło to pewnie wiedzą (a przynajmniej wielu z nich), że prędzej czy później trzeba je powtórzyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz