Nastoletni
przyjaciele Zach Henderson i Randy Foster mieszkają w małym
amerykańskim miasteczku o nazwie Multon. Prowadzą kanał
internetowy, na który aktualnie wrzucają filmiki o mieszkańcach
tego miejsca. Pewnego wieczora są świadkami dziwnego wydarzenia,
które najpewniej zostało sprowokowane przez miejscowego pastora.
Wszystko wskazuje na to, że podrzucił on jakieś stworzenie,
prawdopodobnie szczura, jednej z mieszkanek miasteczka, która
następnie została przezeń zaatakowana. Zach i Randy informują
tutejszego policjanta Josha Haywooda o zaistniałym wydarzeniu, ale
oficer nie bierze na poważnie ich słów. Nie mija dużo czasu, jak
chłopcy dostrzegają poważne zmiany w niektórych mieszkańcach
Multon. Wyglądają tak samo, ale zachowują się inaczej. Zach,
Randy i ich koleżanka Kayla Shepard nabierają przekonania, że
miasteczko jest opanowywane przez kopie wcześniej żyjących tu
ludzi. Bezuczuciowe klony, które nie spoczną dopóki nie zastąpią
wszystkich mieszkańców Multon.
„Assimilate”
to amerykański horror science fiction w reżyserii Johna
Murlowskiego, twórcy między innymi takich filmów, jak „Amityville
Horror – Następne pokolenie” (1993), „Wirus” (2002) i
„Czarny Cadillac” (2003). I po części na podstawie jego
scenariusza – napisał go wespół ze Stevenem Palmerem Petersonem.
Obaj bezsprzecznie pozostawali pod silnym wpływem „Inwazji
porywaczy ciał”. „Assimilate” to tak naprawdę kolejna
wariacja na temat historii przelanej na papier przez Jacka Finneya,
która po raz pierwszy została przeniesiona na ekran w 1956 roku
przez Dona Siegela. I to jest ta wierniejsza oryginałowi wersja, ale
w „Assimilate” widać też wpływy adaptacji Philipa Kaufmana z
1978 roku.
„Porywacze ciał” Abela Ferrary, „Oni” Roberta Rodrigueza, „Inwazja”
Olivera Hirschbiegela i Jamesa McTeigue'a, „Inwazja zabójczych
klonów” Justina Jonesa, to przykłady obrazów czerpiących z
„Inwazji porywaczy ciał”, ale niebędących jej ekranizacjami.
„Inwazję” i „Porywaczy ciał”, słusznie czy nie, uważa się
za adaptacje kultowej powieści Jacka Finneya, ale do pozostałych
już na pewno takie miano nie pasuje. Bardziej na miejscu wydaje mi
się tutaj określenie „wariacja”. Twórcy filmu „Oni” równie
silnie inspirowali się „Władcami marionetek” Roberta
A. Heinleina, którą to historię scenarzyści „Assimilate”
również mogli mieć gdzieś z tyłu głowy (robale, niebędące
jednak pasożytami, jak u Heinleina). John Murlowski i Steven Palmer
Peterson najwięcej jednak zapożyczyli z „Inwazji porywaczy ciał”,
od siebie dodając doprawdy niewiele. Tak jak „Oni” i poniekąd
„Porywacze ciał” „Assimilate” jest teen
horrorem, ale bynajmniej nie celuje w taką tonację, jak ten
pierwszy. Szkoda, bo życzyłabym sobie, żeby było więcej takich
filmów jak „Oni” Roberta Rodrigueza. Inna sprawa, czy taka
lekkość, jak w przypadku tamtego obrazu, dla ekipy pracującej nad
„Assimilate” byłaby osiągalna. I w ogóle taka jakość... Nie,
to raczej nie byłoby możliwe. John Murlowski to nie Robert
Rodriguez, a „Assimilate” nie powstał w latach 90-tych XX wieku,
tylko pod koniec drugiej dekady XXI wieku, bo to według mnie też
robi różnicę. Najlepiej pokazują to efekty specjalne. W omawianym
filmie wprawdzie nie ma ich wiele (na szczęście dla mnie), ale te
które są, delikatnie mówiąc nie robią takiego wrażenia, jak te
wykorzystane w obrazie „Oni”. Zarówno te praktyczne, jak i
komputerowe efekty były oszczędnie dawkowane, ale o ile te pierwsze
przyjmowałam prawie beznamiętnie, to tym drugim i tak udało się
mnie rozdrażnić. Pomimo tego, że każdorazowo gościły na ekranie
bardzo krótko. Tak uderzająco sztuczne to było. Ale nie to
zaalarmowało mnie jako pierwsze. Tym, co sprawiło, że weszłam w
tę historię z obawą było tak zwane kręcenie z ręki. Gwoli
ścisłości kamerkami przypiętymi do Zacha i Randy'ego. Mieszało
się to z tradycyjną realizacją, bałam się jednak, że ta z
czasem zostanie wyparta przez materiały pozyskiwane przez bohaterów
filmu. Nie chciałam tego nie tylko dlatego, że zdecydowanie
bardziej wolę tradycyjną pracę kamer. Również dlatego, że te
niesubiektywne fragmenty były niezgorzej prowadzone. Z dbałością
o napięcie i małomiasteczkowy klimat, zabiegające o uwagę widza
wprawnie konstruowaną, przystępną, prostą historią, w centrum
której postawiono dwóch, a właściwie to trzech sympatycznych
młodych ludzi. Nastolatków, którzy mierzą się z dobrze znanym
wielu (jeśli nie wszystkim) fanom horroru zagrożeniem. Ucieszyło
mnie, że scenarzyści nie zdecydowali się przenieść miejsca akcji
Finneyowskiej „Inwazji porywaczy ciał” do wielkiego miasta, jak
zrobiono to chociażby w „Inwazji łowców ciał” wyreżyserowanej
przez Philipa Kaufmana. Raz, że wolę małomiasteczkowe klimaty, ale
przede wszystkim dlatego, że obrana przez twórców „Assimilate”
kolorystyka idealnie wpasowała się w tę scenerię. Przygaszone
barwy oddawały charakter Multon. W ogóle charakter małych
miasteczek. Zach i Randy na początku filmu mówią wprost jak
wygląda życie w takich miejscach, a zdjęcia autorstwa Damiana
Horana tylko ich słowa podkreślają. Senność, nuda, monotonia,
brak większych perspektyw i ciekawych rozrywek, za to mnóstwo
znajomych twarzy, ludzi, o których wie się prawie wszystko i którzy
mają też dużą wiedzę na nasz temat. Według mnie twórcy
„Assimilate” nie tylko w słowach, ale i w obrazach oddali istotę
małych miasteczek. I co więcej w początkowych scenach udało im
się zawrzeć niesprecyzowane, jeszcze niewidoczne, acz mocno
wyczuwalne zepsucie wkradające się w to dotychczas zaciszne
miejsce. W miasteczko, w którym dotąd tak naprawdę nie pojawiały
się prawdziwe problemy, choć pewnie niejeden mieszkaniec Multon żył
w zupełnie innym przekonaniu.
Zach
Henderson wykreowany przez Joela Courtneya, Randy Foster, w którego
wcielił się Calum Worthy i Kayla Shepard odegrana przez Andi
Matichak, robią dosyć sympatyczne wrażenie, pomimo tego, że
niewiele o nich wiemy. Scenarzyści „Assimilate” bardzo pobieżnie
przedstawili protagonistów, trzymając się przy tym utartych
wzorców. Tak więc Zach i Randy są długoletnimi przyjaciółmi,
którzy wspólnie prowadzą kanał internetowy. Ten pierwszy od
jakiegoś czasu podkochuje się w koleżance ze szkoły, Kayli, która
w przeciwieństwie do niego za parę miesięcy zacznie studiować z
dala od Multon. A przynajmniej taki ma plan, z jego realizacją może
jednak być problem. A wszystko przez atak klonów. Osobom znającym
„Inwazję porywaczy ciał” nie trzeba mówić nic więcej. No
może poza tym, że w „Assimilate” proces zastępowania ludzi ich
bezuczuciowymi replikami jest nieco bardziej... hmm... skomplikowany?
John Murlowski i Steven Palmer Peterson do pomysłów Jacka Finneya
dodali swoje własne, przy okazji te pierwsze trochę modyfikując. W
„Assimilate” zło nie dokonuje się we śnie, trzeba natomiast
uważać na wygenerowane komputerowo stworzenia, których celem nie
jest zabicie tylko ugryzienie danego delikwenta. Jak im się to uda
to biorą małe nóżki za pas – jeśli nie uda ci się takiego
złapać, to mówiąc kolokwialnie masz przekichane. Nie wiem, czy
scenarzyści sami to wymyślili, czy zaczerpnęli z jakiegoś innego
dzieła, ale na pewno odbiegli w tym miejscu od głównego materiału
źródłowego. Bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że takowym
była dla nich „Inwazja porywaczy ciał” powieść i/lub
ekranizacja Dona Siegela. Ale adaptacja rzeczonej książki Jacka
Finneya w reżyserii Philipa Kaufmana również („Porywacze ciał”
w sumie też mogły mieć na to wpływ), a i z „Nocą żywych trupów” George'a A. Romero może się to skojarzyć. Mowa o scenie szturmowania lokum należącego do jednej z drugoplanowych postaci, co
zresztą nie tylko przeze mnie zostało zauważone. Klimat
„Assimilate” w mojej ocenie traci po zapadnięciu zmroku, bo choć
dosyć zręcznie operuje się tu światłem i cieniem (ciemności nie
są ani zanadto rozproszone sztucznym oświetleniem, ani tak gęste,
żeby nie można było zarejestrować wszystkich szczegółów), to
paradoksalnie więcej, nazwijmy to, grozy moim zdaniem emanuje ze
zdjęć zrobionych za dnia. W pewnym sensie strata przygaszonych barw
to jedno, ale myślę, że „Assimilate” najbardziej zaszkodziła
dosłowność. Akcja rozpędza się nazbyt szybko – wiele się
dzieje, ale niewiele można o tym powiedzieć. Moje obawy, że
subiektywne filmowanie zdominuje tę produkcję nie ziściły się
(było odwrotnie), ale gdy wszystko się wyklarowało i zaczęła się
bieganina, napięcie opadło. Nie opuściło mnie całkowicie, ale to
już nie było to, co wcześniej. Co nie znaczy, że przedtem moje
nerwy były jakoś bardzo mocno napięte. Aż tak dobrze to nie było.
Ale emocje na pewno były wyrazistsze niż później, gdy prym
zaczęła wieść nijakość. Sceny z postacią kreowaną przez Cama
Gigandeta oraz wątek z młodszym bratem Kayli, trochę mi ten seans
urozmaiciły. Nie było to nic nadzwyczajnego, można chyba nawet
powiedzieć, że banalnego, ale te banały zdecydowanie najlepiej mi
się oglądało. I oczywiście finał. Takiego obrotu spraw się nie
spodziewałam, a chyba powinnam, bo nie jest to jakiś wyszukany bądź
niepasujący do całości pomysł. Chociaż z drugiej strony,
wcześniej nie pokazano mi niczego, co kazałoby mi przygotować się
na jakiś bardziej charakterystyczny, dosadniejszy akcent. Na coś,
co nie byłoby przedłużeniem nijakości rozprzestrzeniającej się
w Multon od chwili uświadomienia sobie przez nastoletnich
protagonistów, ze ich miasteczko opanowują bezuczuciowe duplikaty,
organizmy tylko wyglądające jak ludzie. W istocie będące czymś
zupełnie innym.
„Assimilate”
Johna Murlowskiego to jeden z tych horrorów, które ogląda się bez
większych cierpień, ale i bez ogromnego natężenia poszukiwanych w
tego typu kinie emocji. Ten silnie inspirowany „Inwazją porywaczy
ciał” teen horror science fiction według mnie nie ma
najmniejszych szans na wybicie się z tłumu. Myślę, że to jeden z
tych filmów, które ogląda się jakoś, ale szybko się o nich
zapomina. Ot, taki skromny, niepozorny, w miarę strawny obraz,
jakich wiele w tym gatunku. Tak ja się na „Assimilate”
zapatruję, ale to nie znaczy, że nie znajdą się osoby, którym ta
propozycja dostarczy nieporównanie silniejszych wrażeń. Trochę
sympatyków na pewno znajdzie, ale czy zapisze się złotymi literami
w historii kina? Nie, moim zdaniem na to nie ma szans. Ale przecież
nie tylko takie filmy warto mieć na uwadze. Tak, myślę że
spokojnie można na to zerknąć – nic szczególnego tutaj nie
znalazłam, ale na nudny wieczorek może się nadać.
Bardzo fajny, mile spędziliśmy wieczór.
OdpowiedzUsuń