Nastoletnie
przyjaciółki, Anne i Lore, uczęszczające do katolickiej szkoły z
internatem, jakiś czas temu postanowiły kroczyć ścieżką
grzechu. Za swojego pana uznały Lucyfera, z czego ludzie z ich
otoczenia nie zdają sobie sprawy. W oczach świata Anne i Lore są
dobrze wychowanymi, pobożnymi dziewczętami, żyjącymi w zgodzie z
naukami Kościoła. Tymczasem nastolatki za nic mają Kościół.
Drwią sobie z jego nauk i robią wszystko, by przypodobać się
Szatanowi. W najbliższe wakacje Anne i Lore planują odprawienie
satanistycznej ceremonii, która w ich mniemaniu na zawsze połączy
je z ich panem i sobą nawzajem. Rodzice Anne wyjeżdżają,
zostawiając ją ze służbą w należącej do nich wiekowej
rezydencji, co bardzo dziewczynie pasuje. Lato dla niej i jej
przyjaciółki rozpoczyna się wprost wspaniale. Dziewczęta sporo
czasu spędzają razem, ze śmiechem krocząc droga występku. Są
przekonane, że najważniejszym wydarzeniem tych wakacji będzie
czarna msza, którą zorganizują, ale w tym sensie te wakacje
zupełnie je zaskoczą.
„Mais
ne nous delivrez pas du mal” (ang. „Don't Deliver Us from Evil”)
to francuski horror exploitation w reżyserii i na podstawie
scenariusza Joela Serii. Debiutancki film Francuza, który poza
reżyserią i pisaniem scenariuszy zajmuje się również aktorstwem
i powieściopisarstwem. „Mais ne nous delivrez pas du mal” przez
stosunkowo krótki czas był zakazany w swojej rodzimej Francji. W
czym swoją rolę miał Kościół, który uznał go za obraz
bluźnierczy i amoralny. Joel Seria zainspirował się tutaj sprawą
morderstwa popełnionego w 1954 roku w Nowej Zelandii przez
zaprzyjaźnione nastolatki, Pauline Parker i Juliet Hulme (obecnie
lepiej znaną jako Anne Perry - pisarka specjalizująca się w
kryminałach). Lata później sprawa ta natchnęła również twórców
„Niebiańskich istot” (film w reżyserii Petera Jacksona z 1994
roku). „Mais ne nous delivrez pas du mal” bardzo luźno nawiązuje
do nastoletniego okresu Pauline Parker i Juliet Hulme - scenarzysta i
zarazem reżyser rzeczonego obrazu pozwolił sobie w tej kwestii na
ogromną dowolność.
„Mais
ne nous delivrez pas du mal” Joela Serii to opowieść o
zaprzyjaźnionych nastolatkach o twarzach anielic i, pozostając przy
nomenklaturze religijnej, gnijących duszach. Anne i Lore, po
mistrzowsku wręcz wykreowane przez Jeanne Goupil i Catherine Wagener
(bardzo młodo wyglądające, ale spokojnie, gdy kręcono ten film
aktorki były już pełnoletnie) w iście burzliwy sposób przechodzą
przez okres dorastania. Ktoś powie: cóż, los wielu nastolatków...
No nie, u Anne i Lore przebiega to drastyczniej niż w przypadku ich
rówieśniczek. Dlaczego tak się dzieje? Seria wprost na to nie
odpowiada, ale coś zdaje się sugerować. „Zdaje się”, bo
interpretacja, która mnie się nasunęła, wcale nie musi trafna.
Scenariusz nie pozostawia wątpliwości, że antybohaterki „Mais ne
nous delivrez pas du mal” wywodzą się z bogobojnych rodów, że
od najmłodszych lat starano się wpoić im chrześcijańskie nauki.
Rodzice wysłali je nawet do katolickiej szkoły z internatem
prowadzonej przez siostry zakonne, w której to ścieżki Anne i Lore
się przecięły. Być może błędnie, ale odczytałam to tak, że
religijne wychowanie jakie odebrały w pewnym sensie wepchnęło ich
na drogę występku. Przyniosło skutek odwrotny do zamierzonego.
Młodzi ludzie często są przekorni – zakazane owoce wielu z nich
smakują najbardziej, i tak też jest z antybohaterkami filmu Joela
Serii. Francuski Kościół katolicki na początku lat 70-tych XX
wieku też mógł to tak interpretować. Mógł nawet pójść
jeszcze dalej: uznać, że Seria pochwala wybory, jakich dokonują
czołowe postacie jego debiutanckiego obrazu i podziela ich
spojrzenie na religię chrześcijańską. Może nawet, że z
premedytacją atakuje ich wiarę, że czerpie przyjemność z
profanowania świętości. W każdym razie ja nie dopatrzyłam się w
„Mais ne nous delivrez pas du mal” sympatyzowania jego twórców
z Anne i Lore – przestrogi przed naciskaniem młodych ludzi w
kwestii religii, zarzucania organizacji kościelnej hipokryzji
również, ale nie pochwały niemoralnych czynów młodziutkich
satanistek. To drugie najlepiej pokazuje potajemne spotkanie dwóch
zakonnic, podczas którego oddają się czemuś, przed czym (w
domyśle) kategorycznie przestrzegają swoje uczennice. Ale odbiorcy
filmu za hipokrytę mogą uznać również księdza podczas sceny
spowiedzi Anne. „Mais ne nous delivrez pas du mal” jest zarazem
horrorem satanistycznym i psychologicznym. To również kino
exploitation w ogóle i nunsploitation w niektórych
szczegółach. W pewnym sensie, bo film ów nie jest podręcznikowym
reprezentantem tego podgatunku exploitation, tylko filmem z
elementami nunsploitation. Ale może być też odbierany jako
thriller albo mocny dramat. Jak kto woli. Wbrew pozorom film nie
zawiera jakoś szczególnie drastycznych graficznych scen przemocy –
gore praktycznie się tutaj nie uwidacznia, ale nieokiełznana
seksualność emanuje niemalże z każdego ujęcia. Twórcy nieczęsto
pozwalają sobie na dosłowność w tej materii, ale gdy już to
robią praktycznie niczego nie pozostawiają wyobraźni widzów.
Tutaj na pewno większą śmiałością wykazała się Catherine
Wagener. Ktoś może wręcz powiedzieć, że bezwstydnością, bo to
z jej udziałem rozegrano dwie, moim zdaniem, najmocniejsze sceny
filmu. Gwałtów/prób gwałtów – pozwolę sobie tego nie
precyzować, bo myślę, że lepiej samemu to odkrywać, przekonać
się o tym z seansu „Mais ne nous delivrez pas du mal”, do
którego zresztą zachęcam. Kontrowersje może budzić nie tylko
dosłowność owych sekwencji, bardzo dokładne ukazanie tych
bestialstw, ale również wyraźna sugestia, że Lore sama sobie jest
winna. Joel Seria porusza tutaj wszak temat, który do dziś nie
stracił na aktualności – tak zwane prowokowanie mężczyzn do
gwałtów (posługuję się tutaj nomenklaturą osób, których
zdania nie podzielam, żeby była jasność). Otóż, Lore i Anne
jawnie i w pełni świadomie rozbudzają popęd seksualny u wybranych
przez siebie mężczyzn, aż nazbyt jasno dają im do zrozumienia, że
są chętne na stosunek, ale gdy już przychodzi co do czego, mocno
się przed tym wzbraniają. Wtedy mężczyźni powinni się wycofać,
ale ani myślą tego robić, co oczywiście stawia ich w złym
świetle, ale nie da się nie zauważyć, że te „schadzki” nie
najlepiej świadczą również o dwóch młodych kobietach. Zresztą
nie tylko one. Tak naprawdę cała ta historia nastawia widza
antypatycznie do Anne i Lore, domorosłych satanistek, które
przekraczają kolejne granice dobrego smaku, które właśnie
przechodzą coś na kształt przebudzenia seksualnego, tyle że dla
nich seks jest swego rodzaju bronią. Bronią wymierzoną w wybranych
mężczyzn, wśród których znajduje się również ksiądz.
Klimat
„Mais ne nous delivrez pas du mal” jak tak brudny, jak żaden
XXI-wieczny horror nigdy nie będzie. A przynajmniej ja mam takie
przekonanie. Zdjęcia są tak nieczyste, jak wnętrza Anne i Lore. A
muzyka jest jeszcze lepsza. Skomponowana przez Claude'a Germaina i
Dominique Ney ścieżka dźwiękowa działała na mnie niemal
hipnotycznie, praktycznie mnie obezwładniała, zniewalała,
olśniewała, doprowadzała do czystej ekstazy, silniejszej od tej,
do której doprowadziły mnie, bądź do bądź, doskonałe zdjęcia
Marcela Combesa. Jedyne co mogę zarzucić „Mais de nous delivrez
pas du mal” to niezbyt umiejętne rozłożenie środków ciężkości
scenariusza. Wakacyjne przeżycia Anne i Lore momentami odrobinę
nużą, w film wkradają się denerwujące przestoje, które może i
pogłębiają analizę psychologiczną nastoletnich antybohaterek
filmu, ale nastrój tychże jest tak senny, że oczy co poniektórych
odbiorców rzeczonej produkcji mogą mimowolnie zamykać się na
dłuższe chwile. Ja w każdym razie przyjmowałam te sekwencje bez
większego zainteresowania, raczej beznamiętnie, ale w oczekiwaniu
na gwałtowne zrywy akcji. Bo właściwie od początku towarzyszyło
mi przekonanie, że wkrótce zdarzy się coś okropnego, że dwie
zdemoralizowane dziewczęta w końcu doprowadzą do czegoś
potwornego, że droga, którą z taką radość kroczą doprowadzi
ich do punktu, z którego nie będzie już odwrotu. W scenariuszu
jest mnóstwo sekwencji, które w pierwszej chwili mogą być
odebrane jako właśnie ten moment, chwila przypieczętowująca
moralne zatracenie dopiero dorastających dziewcząt. Dręczenie i
zabijanie zwierząt (naprawdę ciężko się to ogląda), profanacja
świętości (rzeczy i wydarzeń, które Kościół uważa za
święte), pastwienie się nad wybranymi mężczyznami, w tym osobą
chorą psychicznie, niszczenie mienia, kradzieże i stwarzanie
śmiertelnego zagrożenia dla innych ludzi (podpalanie stogów siana,
także tych leżących w bezpośredniej bliskości domu sąsiadów).
A i stawianie samych siebie w niemałym niebezpieczeństwie
(wspomniane już podpuszczanie mężczyzn). Wszystko to, zwłaszcza
zebrane razem, może doprowadzić do wniosku, że Anne i Lore
osiągnęły fazę, z której nie ma już powrotu, że teraz czeka je
już tylko potępienie: straceńcze życie doczesne; a jeśli takowe
istnieją, to bez wątpienia też tak bardzo upragnione przez nie
ognie piekielne po śmierci. Taka konkluzja przynajmniej raz może
się nasunąć, ale sekundy potem (każdorazowo przy innych
wariantach) rodzi się podejrzenie graniczące z pewnością, że to
jeszcze nie to, że Anne i Lore jeszcze nie przekroczyły ostatecznej
granicy, że jeszcze jest dla nich ratunek, ale tylko pod warunkiem,
że same będą tego chciały. Pod warunkiem, że zmienią swój
sposób patrzenia na różne rzeczy, przewartościują swój system
moralny, że w końcu zrozumieją, że hedonistyczny tryb życia nie
da im wiecznego szczęścia, że egoizm i jawne okrucieństwo
względem innych stworzeń nie jest czymś jak najbardziej właściwym.
Bo w końcu poznajemy te dziewczęta, i przynajmniej przez dłuższy
czas (nie mogę pozwolić sobie tutaj na dokładność, ażeby nie
zepsuć komuś seansu) śledzimy ich dzieje w słusznym skądinąd
przekonaniu, że dla tych dziewcząt grzech jest cnotą. Jak na
wyznawczynie Szatana przystało, prawda? Bo Anne i Lore uważają się
za jego wierne służki, za osoby, które w całości oddały się
tzw. Mrocznemu Panu, którego wolę oczywiście uważają, że dobrze
znają i potrafią należycie wypełnić. Zakończenie tej ich
wakacyjnej niemoralnej przygody, tylko po części przewidziałam.
Niemniej zarówno to, czego się domyślałam i tego, czego nie
obstawiałam przyjęłam z satysfakcją. Dobrze wkomponowało się to
we wszystko co powiedziano i pokazano wcześniej, w całą tę
frapującą i dosyć niepokoją (chwilami niestety również trochę
nużącą) analizę psychologiczną dwóch dziewcząt, które z dumą
i radością kroczyły drogą występku.
„Mais
ne nous delivrez pas du mal”, francuski obraz w reżyserii i na
podstawie scenariusza debiutującego Joela Serii, to według mnie
pozycja obowiązkowa dla fanów kina exploitation, ale też
śmiałych thrillerów psychologicznych. Mocnych bardziej w przekazie
niż formie, kontrowersyjnych (tzn. w niektórych kręgach), brudnych
i w pewnym sensie okrutnych obrazów, które co jak co, ale na pewno
nie są o niczym. Mogą dawać do myślenia, ale mogą też
bulwersować, a wręcz doprowadzać do szewskiej pasji różnego
rodzaju nieakceptowalnymi myślami. Mogą, ale nie muszą. Film ten z
pewnością nie przez wszystkich będzie odbierany tak emocjonalnie,
nie przez każdego będzie brany tak bardzo do siebie, ale myślę,
że niewielu miłośników kina grozy pożałuje tego wyboru. Bo
pomijając wszystko inne „Mais ne nous delivrez pas du mal” to
kawał doskonale zrealizowanego kina, serwującego tego rodzaju
opowieść, która ma szansę zaciekawić fanów tak horrorów, jak
thrillerów, ze szczególnym wskazaniem na sympatyków „niegrzecznych
opowieści o niegrzecznych ludziach”. A jeśli nawet tak się nie
stanie, to myślę, że i tak warto ten film znać (jeśli jest się
fanem jednego z wymienionych bądź obu tych gatunków), bo zajmuje
stosunkowo ważne miejsce w historii kina grozy, bez większego echa
debiut Joela Serii nie przeszedł. I nadal się o nim mówi, choć
nie tak dużo, jak (myślę) mówić się powinno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz