Stronki na blogu

poniedziałek, 16 września 2019

„Nightmare Cinema” (2018)

 
Alejandro Brugues (jeden segment „ABCs of Death 2”), Joe Dante („Pirania”, „Skowyt”), Ryuhei Kitamura („Nocny pociąg z mięsem”), David Slade („30 dni mroku”) i Mick Garris (miniserial „Lśnienie”, „Desperacja”) spotykają się w jednym projekcie filmowym – antologii grozy pt. „Nightmare Cinema”. Prawie każdy z nich wyreżyserował jedną krótką historię, które spina opowieść rozgrywająca się w amerykańskim kinie Rialto. Opowieść zatytułowana „The Projectionist” w reżyserii i na podstawie scenariusz Micka Garrisa. Antologia została ogłoszona we wrześniu 2017 roku, zdjęcia ruszyły jeszcze tego samego roku, a pierwszy pokaz „Nightmare Cinema” odbył się w lipcu 2018 roku na kanadyjskim Fantasia Film Festival.

Noc. Zabytkowe, świecące pustkami kino Rialto gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Nie, zaraz. Ktoś tam jednak jest. Tak, to Mickey Rourke jako tajemniczy kinooperator. A w jego repertuarze horrory o ludziach z widowni. Każdy, kto przestąpi próg tego kina niby wprost wyjętego ze Strefy Mroku, zobaczy na ekranie siebie. W niezwykłych okolicznościach, bo jako postać horroru. Krótkiej opowieści grozy o... To zależy, bo Mickey Rourke dla każdego widza przygotował coś innego. A właściwie to twórcy „Nightmare Cinema”, antologii filmowej, która ewidentnie wyraża tęsknotę za starym, dobrym kinem grozy. Za siódmą i ósmą dekadą XX wieku, którą cechowała rzadko dziś spotykana twórcza swoboda (bijąca z ekranu, w praktyce jednak nie zawsze tak to przebiegało). „Zabawa gatunkiem”: to mogła być zasada przyświecająca ludziom, którym zawdzięczamy omawiane działko. Produkcję stworzoną przez fanów horrorów dla fanów horrorów. „Nightmare Cinema” wychodzi z o tyleż ciekawego, co prostego pomysłu uczynienia bohaterami/antybohaterami członków widowni. Nie spotykamy się tutaj z sytuacją rodem „The Final Girls” Todda Straussa-Schulsona, „Midnight Movie” Jacka Messitta albo „Udręki” Bigasa Luny (w tym ostatni przypadku przynajmniej nie do końca). Na psychikę widzów z „Nightmare Cinema” filmy, które oglądają w kinie Rialto mogą co prawda jakoś oddziaływać, ale „nie wchodzą w buty pewnej Alicji”, nie wnikają do danego filmu, tylko siedzą w kinowym fotelu i, tak jak my, wgapiają się w ekran. A tam się dopiero dzieje. Oj, dzieje się...

Maraton filmowy otwiera Alejandro Brugues swoim „The Thing in the Woods”. Nietypowym slasherem, którego scenariusz napisał sam. Wstęp: środek akcji. Widzimy zakrwawioną, biegnącą kobietę, która jak już wiemy w tym samym czasie siedzi w kinie. Szybko wychodzi na jaw, że jej filmową odpowiedniczkę ściga osobnik w stroju spawacza. Jeszcze nie wiemy kto zacz, ale wieloletni miłośnicy slasherów pewnie od razu odgadną o co tu chodzi. Ot, zamaskowany morderca szlachtuje ludzi w jakimś leśnym zakątku najprawdopodobniej Stanów Zjednoczonych, a ta pani, na którą teraz poluje to nikt inny, jak final girl. Prościej być już nie mogło, prawda? Tak, twórcy „Nightmare Cinema” bez wątpienia nie chcieli niczego nadmiernie komplikować. Bo od razu widać, że to miał być horror retro, swoisty hołd dla filmów grozy z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Ale to nie znaczy, że obędzie się bez zaskoczeń. Przecież chodzi też o zabawę gatunkiem – pogrywanie z odbiorcami dobrze zorientowanymi w regułach, jakimi rządzi się... w tym przypadku slasher. Ta oto pastiszowa przygoda, dosyć mocno podlana substancją imitującą krew. Fizycznie obecną na planie cieczą, nie obrazami generowanymi komputerowo. W efekcie dostałam dosyć zaskakującą, szaloną rąbankę, celowo uwypuklającą niektóre znane cechy filmów slash oraz tak jak i cała ta produkcja, utrzymaną w klimacie retro (stosownie mroczne, lekko przybrudzone zdjęcia, w których nie znać jaskrawych, żywych kolorów), który wprawił mnie w iście sentymentalny nastrój. I z takim nastawieniem ochoczo weszłam w kolejną opowiastkę...

… tym razem podchodzącą pod body horror. „Mirari” w reżyserii Joego Dantego i na podstawie scenariusz Richarda Christiana Mathesona, syna mocno zasłużonego w horrorze nieżyjącego już pisarza Richarda Mathesona. Poznajcie Annę, młodą kobietę, która ma kompleksy na punkcie swojej twarzy. A ściślej niemałej blizny rozciągającej się na jednym policzku. Jej narzeczony David próbuje ją przekonać, że to nic takiego, ale kobieta po prostu nie potrafi zaakceptować siebie z tą, według niej, bardzo szpetną blizną. I dłużej znosić dziwnych spojrzeń obcych ludzi. David postanawia więc sfinansować jej zabieg plastyczny. I od tego momentu robi się trochę Cronenbersko. Czuć w tym ducha mistrza body horroru (tj. Davida Cronenberga) – nawet silniej niż Joego Dantego, notabene też rozpoznawalną postać w światku horroru. Pomimo przewidywalności, uważam „Mirari” za najsilniejszy człon „Nightmare Cinema”. Trzymający w napięciu, diablo klimatyczny segment w zdecydowanej większości rozgrywający się w klinice chirurgii plastycznej, prowadzonej przez doktorka, który... Jest klasycznym burzycielem, czy nie? Jakkolwiek będzie wyglądało wyjaśnienie owej zagadki, długoletni fani horrorów najpewniej od początku będą patrzeć na niego bardzo podejrzliwym okiem. Odbierać złe fluidy emanujące z tego człowieka. A na końcu – no, czeka nas widok jak z koszmaru. Widok, który coś ważnego chce nam chyba powiedzieć. Nam, współczesnym ludziom (nie wszystkim) zafiksowanym na punkcie swojego wyglądu. Nie, nie wewnętrznego, to byłaby utopia. A co jak co, ale w utopijnym świecie to na pewno nie żyjemy.

Mashit” Ryuheia Kitamury, segment oparty na scenariuszu Sandry Becerril rozgrywa się w katolickiej szkole dla dzieci obojga płci, której dyrektorem jest kolejny gość tajemniczego kinooperatora. Kapłan dopuszczający się „zakazanych praktyk”. Nie myślcie, że okultystycznych. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Człowiek ten przyjmie rolę bożego wojownika – gościa, który z podniesionym czołem stanie do walki z demonem panoszącym się w jego szkole. „Mashit” to bez wątpienia ukłon w stronę ponadczasowego „Egzorcysty” Williama Friedkina. Pamiętacie „pajęczy krok” Regan MacNeil? Na pewno. Być może szybkie migawki - demona? diabła? - wychwytywane przeze mnie kątem oka też miały nawiązywać do „Egzorcysty”. Tak, na to wygląda. Nie jestem tego absolutnie pewna, ale wydaje mi się, że przy tych wstawkach majstrował komputer. Jeśli tak, to dobrze, że ta demoniczna postać ma tak króciutkie wejścia. A co ponadto? No cóż, powiedziałabym, że więcej się tu dzieje niż w niejednym pełnometrażowym horrorze satanistycznym XXI wieku (ciut za dużo). Och, czego tu nie ma? Opętanie przez demona? Obecne! Krwawe łzy? Są! Profanacja chrześcijańskich figur? Jest! Egzorcyzmy? Próbujemy, próbujemy. Do tego spadający krzyż, niewytłumaczalne hałasy i (tutaj aż włos zjeżył mi się na głowie) grube, skrzeczące głosy opętanych jednostek. I rąbanka. Masakra w szkole katolickiej, która myślę, że może wzbudzić małe kontrowersje. Innymi słowy: istne szaleństwo. Z lekkim przymrużeniem oka – na przykład oprawa muzyczna ujęcia zwłok małego chłopca. Zabawa, której chyba niewinną nazwać nie można. Chociaż... Nie, lepiej to zostawmy.

David Slade napisał scenariusz swojego wkładu w „Nightmare Cinema” wspólnie z Lawrence'em C. Connollym. Czarno-biały filmik „This Way to Egress” opowiada o kobiecie, która szuka pomocy u pewnego psychiatry. Do budynku, w którym ów jegomość przyjmuje pacjentów przybyła z dwójką swoich małoletnich synów, którzy nie są zadowoleni z tego, że muszą tu tkwić. Wystrój tego miejsca jest iście piekielny, a i większość personelu wygląda i zachowuje się dosyć nietypowo. Najprawdopodobniej dlatego, że przyjmujemy punkt widzenia kobiety chorej psychicznie. Kobiety, która nie widzi części rzeczy i ludzi takimi jakimi są, która tak naprawdę żyje w niekończącym się koszmarze, zgotowanym jej przez własny, niezdrowy umysł. Wspaniała, bardzo mroczna oprawa wizualna towarzyszy raczej smutnej opowieści o kobiecie rozpaczliwie poszukującej wyjścia z opłakanej sytuacji, w której się znajduje. To horror psychologiczny z domieszką demoniczności. Nieprzekombinowana opowieść o matczynej miłości, która przetrwa dosłownie wszystko. Czy to dobrze? Pewnie tak, ale niekoniecznie w tym segmencie. Matczyna miłość przygasza zew śmierci, daje nadzieję, która nie zawsze (moim zdaniem nigdy, ale to tak na marginesie) jest dobra. Czasami lepiej się poddać – ale powiedzcie to kochającej matce, takiej jak główna bohaterka „This Way to Egress”, która woli UWAGA SPOILER życie w kłamstwie od zaakceptowania faktu, że nie ma już dzieci. Możliwe nawet, że nigdy ich nie miała KONIEC SPOILERA. Czegoś mi tu jednak brakowało. Nie wiem, może ożywienia środkowej części tej historii, bardziej zdecydowanego potęgowania napięcia, bo coś za płasko to wyszło. Jest dobrze, ale mogło być lepiej.

A teraz przed Państwem ponownie Mick Garris, człowiek najbardziej znany z tworzenia filmów opartych na prozie Stephena Kinga. Ale swoje pomysły też miewa. Przykładem „Dead” (i „The Projectionist” rzecz jasna), nie licząc klamry piąty segment „Nightmare Cinema”, opowiadający o bratniej duszy Cole'a Seara („Szósty zmysł” M. Nighta Shyamalana”). O chłopcu imieniem Riley, który widzi zmarłych ludzi. A wszystko przez to, że przez kilkanaście minut sam był martwy. Widok Annabeth Gish w ogóle mnie nie zaskoczył (bo to w końcu Mick Garris), ale jej rola, muszę przyznać, trochę tak. Aktorka ta wciela się tutaj w postać matki głównego bohatera, która na początku zostaje zastrzelona przez jakiegoś obcego mężczyznę. Jej mąż i zarazem ojciec Rileya też traci wówczas życie. Jedynie ich utalentowanemu muzycznie synkowi udaje się przeżyć. Teraz dochodzi do siebie w szpitalu, a to raczej nie jest najlepsze miejsce dla osoby widzącej duchy... Praktyczne efekty specjalne (no dobrze, jest jedna scenka obrobiona komputerowo, zamierzenie kiczowata, w stylu lat 80-tych XX wieku), niewyszukana opowiastka o chłopcu, który zyskuje nadzwyczajną zdolność. To bardziej przekleństwo niźli dar. Owszem, dzięki temu rozmawia ze swoją zmarłą matką, ale... Zawsze jest jakieś „ale”, prawda? W każdym razie: ujdzie w tłoku. Ze wszystkich opowieści zamieszczonych w „Nightmare Cinema” ta najmniej mnie urzekła, chociaż do jej centralnej postaci zbliżyłam się najbardziej. Klimacik retro nie był niestety w stanie w całości zrekompensować mi, moim zdaniem, nazbyt grzecznej fabuły „Dead”. Jakoś się to oglądało, ale przydałoby się to podkręcić. Więcej koszmarków bym poprosiła.

Jak skończy się ten filmowy maraton? Jaki los spotka niewielką widownię mrocznego kina obsługiwanego przez tajemniczego jegomościa? Sprawdźcie sami, jeśli się nie boicie... Hi, hi, hi. Antologia filmowa „Nightmare Cinema” to propozycja przede wszystkim dla osób stęsknionych za starym, dobrym kinem grozy. A konkretniej rozkochanych w filmowych horrorach z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Za klimatem, efektami, nieskomplikowanymi fabułami, a nawet za takim kiczem, jaki cechował wiele nieśmiertelnych dzieł z tamtego okresu. Okresu świetności kina grozy, czasów niesłusznie minionych (tj. dla filmowego horroru), wspaniałej poetyki, która została niemalże wyparta przez plastik. Nie całkiem, bo jednak wciąż istnieją twórcy można powiedzieć, że niepokorni. Idący pod prąd, nie goniący za współczesnymi trendami, tylko jak mantrę powtarzający, że kiedyś było lepiej. I pokazujący to. Choćby w „Nightmare Cinema”, antologii, która praktycznie mnie zaczarowała. Nie wierzycie, że w tym projekcie jest moc, której nie ma w zdecydowanej większości współczesnych horrorów głównego nurtu? Obejrzyjcie, to może (tylko może) się o tym przekonacie.

1 komentarz:

  1. Świetny zbieg okoliczności, bo akurat wczoraj oglądałem ten film, a zarazem postanowiłem, że postaram się oglądać filmy razem z Tobą, tzn. jak zobaczę Twoją recenzję to i sam w komentarzu coś skrobnę o filmie :) ALe wszystko zależy od czasu, którego ostatnio nie mam i chęci.
    Powiem tak - całkiem fajna antologia filmowa, nie był to poziom VHS2, ale VHS i owszem. Dosyć równy poziom poszczególnych historyjek - choć dla mnie najlepsza była pierwsza, ale to pewnie dlatego, że ubóstwiam slashery. Fajne, niekonwencjonalne podejście do gatunku gdzie wszystko zostaje odwrócone do góry nogami pod koniec. Jak dla mnie 7,5/10
    Druga historia bardzo ciekawa i klimatyczna. Oglądało się z zaciekawieniem co rzadko ostatnio mi się zdarza. Finału można było się domyślić, ale i tak spoko. 7/10.
    Trzecia historia, historia księdza, z początku nudnawa (nie licząc początkowej sceny), później się rozkręca i jest niezła rozróba, ale już trochę słabiej niż dwie wcześniejsze - 6/10
    Przedostatnia, czwarta opowiastka według mnie najsłabsza. Mimo dużego plusa jakim jest stylistyka, surrealizm oraz historia to już nie była tak ciekawa jak reszta, a przynajmniej mnie lekko wynudziła. 5/10
    Ostatnia historyjka - mieszane uczucia, z jednej strony fajna, ale z drugiej czegoś brakowało. Aczkolwiek w sumie podobała się. Jak dla mnie kolejne 6/10/
    Całość spięta klamrą z według mnie niepotrzebnym Rourkiem, który był w filmie tylko po to by był ktoś sławny co było w sumie zbędnym zabiegiem, ale że aktora lubię to nic mi to nie szkodzi :)) W ogólnym rozrachunku na filmwebie oceniłem Nightmare Cinema na 7/10, bo dawno horror mnie tak nie wciągnął, a przecież o to chodzi w filmach - żebyśmy poczuli rozrywke. Tu ją dostałem i liczę na sequel. Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń