Stronki na blogu

poniedziałek, 2 grudnia 2019

„Zabawa w pochowanego” (2019)


Alex Le Domas po latach wraca do rodzinnej posiadłości wraz ze swoją narzeczoną Grace. Młodzi pobierają się na terenie należącym do majętnej familii Alexa, ale aby stać się pełnoprawną członkinią tego rodu Grace musi zrobić coś jeszcze. Jak dowiaduje się w swoją noc poślubną tradycja Le Domasów nakazuje jej wzięcie udziału w grze wskazanej przez stare pudełko wręczone ich przodkowi przez tajemniczego pana LeBaila. Grace przypada zabawa w chowanego, co wywołuje lekką konsternację w szeregach rodziny, której kobieta pragnie się przypodobać. Nie sprzeciwia się więc temu, by spędzić swoją noc poślubną na zabawie w chowanego. Ale nie zna jeszcze całej prawdy. Nie wie, że ta gra w wydaniu Le Domasów ma przynieść jej śmierć. A w każdym razie taki jest plan rodziny Alexa – zabić pannę młodą przez nadejściem świtu.

Twórcy między innymi „Diabelskiego nasienia” (2014) i współtwórcy antologii filmowych „V/H/S” (2012) oraz „Southbound” (2015), Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett, scenariusz swojego kolejnego filmu (autorstwa Guya Busicka i Ryana Murphy'ego) wysłali do wytwórni Fox Searchlight Pictures już w 2015 roku, ale dopiero dwa lata później dostali oficjalną zgodę na zrealizowanie tego projektu. A był nim „Ready or Not”, w Polsce dystrybuowany pod jakże zmyślnym tytułem „Zabawa w pochowanego”. Na tę kanadyjsko-amerykańską produkcję przeznaczono około sześciu milionów dolarów. Zdjęcia ruszyły dopiero w październiku 2018 roku i trwały mniej więcej miesiąc. Film kręcono między innymi w zamku Casa Loma, Sunnybrook Park, zabytkowej rezydencji Parkwood Estate i w Claireville Conservation Area. Pierwszy jego pokaz odbył się w lipcu 2019 roku na Fantasia International Film Festival, a szeroką międzynarodową dystrybucję rozpoczęto już w następnym miesiącu. Dotychczasowe wpływy z całego świata przekroczyły pięćdziesiąt siedem milionów dolarów.

Bogacze mają swoje dziwactwa. Główna bohaterka „Zabawy w pochowanego” boleśnie się o tym przekonuje podczas swojej nocy poślubnej. Bezbłędnie wykreowana przez Samarę Weaving, Grace, myślała, że wreszcie zyskała wytęsknioną rodzinę. Marzyła o tym od najmłodszych lat, ale jak to mówią: uważaj, czego sobie życzysz, bo to może się spełnić. Powiedzieć o rodzie Le Domas, że jest ekscentryczny to zdecydowanie za mało. Rodzina, z której wywodzi się Alex, świeżo upieczony małżonek protagonistki „Zabawy w pochowanego”, bardziej przystaje do miana bandy wariatów. Podczas ceremonii zaślubin urządzonej na terenie posiadłości szacownego rodu Le Domasów, Grace jeszcze o tym nie wie, ale po północy przekona się jak bardzo szaleni są to ludzie. Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett zamiast tradycyjnego filmu grozy chcieli stworzyć niekonwencjonalne widowisko łączące w sobie różne gatunki. Oficjalnie klasyfikuje się ten obraz jako horror komediowy, ale nie sposób nie zauważyć związków z thrillerami home invasion. Reżyserzy omawianej produkcji mówią przede wszystkim o horrorze, ale dla mnie to bardziej thriller. Thriller komediowy z drobnymi naleciałościami horroru. Filmy z nurtu home invasion, jak sama nazwa wskazuje, skupiają się na brutalnych najściach na dom jakichś nieszczęśników. Ale nie zawsze – wystarczy choćby wspomnieć „Motel” Nimróda Antala podpinający się pod tradycję home invasion, ale miejscem akcji czyniący nie dom protagonistów tylko tytułowy obiekt należący do jednego z oprawców. W „Zabawie w pochowanego” jest podobnie. Teren, na którym Grace przyjdzie najdłużej walczyć o życie jest własnością agresorów, czyli bogatego rodu Le Domasów, który przynajmniej w swoim mniemaniu, aby utrzymać się przy życiu (i to na wysokim poziomie, do którego przywykli) musi kultywować okrutną tradycję podobno narzuconą przed wieloma laty przez niejakiego pana LeBaila. Tajemniczego jegomościa, który już od dawna nie żyje i któremu Le Domasowie zawdzięczają swoją fortunę. W takim przekonaniu żyją, ale słuchając ich i patrząc na nich nie można oprzeć się wrażeniu, że delikatnie mówiąc, zatracili oni zdolność odróżniania rzeczywistości od fikcji. Inaczej mówiąc: ich motywy już bardziej bzdurne być chyba nie mogły. Ot, banda fanatyków, którym się wydaje, że jakiś dawno zmarły gość pilnuje, żeby przestrzegali jego zasad. Bogacze wierzący w bajki – tacy właśnie są Le Domasowie. Prawdopodobnie wszyscy poza Alexem, młodym mężczyzną, który na jakiś czas odseparował się od rodziny. I pewnie nadal by jej unikał, gdyby nie Grace. To właśnie jego ukochana nakłoniła go do powrotu na łono rodziny. Rodziny, która w ich noc poślubną, przynajmniej w swoim mniemaniu, zostanie zmuszona do urządzenia polowania właśnie na nią. Zmuszona przez pudełko wręczone ich przodkowi przez tajemniczego pana LeBail. Ktoś, komu nie brakuje piątej klepki pewnie nie poczuwałby się do takiego obowiązku, ale Le Domasowie najwidoczniej okazami zdrowia psychicznego nie są. Wszystko na to wskazuje. Myślę, że wielu miłośników kina grozy zgodzi się, że scenariusz Guya Busicka i Ryana Murphy'ego oparto na dosyć pomysłowym motywie. Zabawa w chowanego w nowej odsłonie. W wersji, którą należałoby opatrzyć adnotacją: nie próbujcie tego w domu. No, chyba że pan LeBail Wam tak rozkaże... Grace naturalnie wychodzi z takiego założenia, z jakiego najpewniej wyjdą odbiorcy „Zabawy w pochowanego” - wszechmocny LeBail to urojenie, a Le Domasowie to szaleńcy. Głosem rozsądku w tej krainie szaleństwa jest też jej świeżo poślubiony małżonek Alex, syn gospodarzy zabytkowego domostwa, w którym między innymi rozegra się gra w (po)chowanego. Zaczynamy o północy, a kończymy z chwilą śmierci Grace. Jest jednak jeden kruczek: aby zadowolić pana LeBaila trzeba zdążyć przed świtem – jeśli główna bohaterka filmu dożyje do wschodu słońca LeBail skierowuje swój gniew na ród Le Domasów. Tak myśli rodzina Alexa, chociaż twardych dowodów na to tak naprawdę nie posiada. Bo i po co fanatykom dowody?

Tyler Gillett powiedział, że u podstaw omawianego filmu leży dziedziczenie. Gówno, które odziedziczyłeś po rodzinie. A przynajmniej tak może o sobie myśleć Alex Le Domas. Młody mężczyzna, który podjął próbę oddalenia się od swojej „lekko” trzepniętej familii, ale jak to często z rodzinnymi korzeniami bywa, nie da się ich tak łatwo odciąć. Można sobie zadać pytanie, dlaczego Alex zamiast spełniać prośbę ukochanej, by pobrać się w jego rodzinnej posiadłości, po prostu nie wyjaśnił jej, jak niebezpieczni są to ludzie. Twórcy jednak udzielą na to odpowiedzi – może i niezbyt przekonującej, może i niepoważnej, ale i nie o powagę im w tym przedsięwzięciu chodziło. „Zabawa w pochowanego” jest satyrycznym spojrzeniem na rody, którym od wielu pokoleń fortuna sprzyja. Dziwactwa bogaczy w krzywym zwierciadle - tak w skrócie można podsumować tę historię. Omawianą produkcję należy więc brać z przymrużeniem oka. Co nie znaczy, że twórcy „Zabawy w pochowanego” byli całkowicie na bakier z logiką. Przy całej osobliwości tego pomysłu starali się zachować spójność i sens. Chcieli by ich historia wybrzmiała tak wiarygodnie, jak tylko było można w przypadku takowej wizji artystycznej. Obrazu uderzającego zarazem w dowcipne, jak i tragiczne tony. Bo trudno się nie uśmiechać, gdy śledzi się poczynania osób wytrwale polujących na filigranową blondynkę (zwłaszcza siostrę Alexa), ale jednocześnie nie można odsunąć od siebie świadomości, że to nie są żarty. „Zabawa w pochowanego” to mocno trzymająca w napięciu rozgrywka okraszona niewymuszonym humorem. Tak ja odebrałam to widowisko zgotowane przez od jakiegoś już czasu romansujących z kinem grozy Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta. Artystów, którym reguły tak filmowych horrorów, jak thrillerów niewątpliwie obce nie są. Ta wiedza prawdopodobnie ułatwiła im pracę nad omawianą pozycją. Bo „Zabawa w pochowanego” to nie tylko satyra na środowisko wielopokoleniowych bogaczy, ale również historia wprost naszpikowana pierwiastkami zaczerpniętymi z tradycji dosyć szeroko pojętego kina grozy. Oczywiście najbardziej rzuca się w oczy home invasion (ramy scenariusza), a właściwie coś na kształt reinterpretacji tego nurtu. Ale na tym filmowcy bynajmniej nie poprzestali. Weźmy na przykład główną bohaterkę, młodą kobietę imieniem Grace. Poznajemy ją jako ponoć grzeczną, usłużną, na wskroś niewinną osóbkę, która naiwnie sądzi, że już wkrótce dostąpi zaszczytu wejścia do szacownej familii, z której wywodzi się jej ukochany (nie zważa na ich pieniądze, zależy jej na tym, żeby wreszcie mieć kochającą rodzinę). Ale to nie wszystko. Już w pierwszych scenach filmu uwidacznia się pewien dysonans – głównie ustami Alexa twórcy starają się dać nam do zrozumienia, że Grace jest kobietą w każdym calu cnotliwą. Można więc zakładać, że twórcy sięgnęli do archetypu final girl? No, nie do końca, bo raczej nie spodziewamy się takiego języka po tego typu bohaterce, prawda? Niektóre słowa, które wydobywają się z jej ust przeczą temu wizerunkowi – bardziej pasują do final girl nowszego typu, modelu wypracowano później. Krótko mówiąc: Grace nie wydaje się być takim okazem grzeczności, jakim ją malują. A jak bardzo „niegrzeczna” potrafi być okaże się później (taka Tree Gelbman ze „Śmierć nadejdzie dziś” i „Śmierć nadejdzie dziś 2” Christophera Landona, w bądź co bądź delikatniejszym wydaniu). To nawet zabawne – grupa uzbrojonych po zęby ludzi przez przeważającą część trwania tego filmu bezskutecznie stara się upolować jakże bezbronnie prezentującą się kobietę w sukni ślubnej. Szczupłą blondynkę, której zupełnie obce są sztuki walki, a i z bronią palną wcześniej raczej nie miała do czynienia. Powiedzieć więc, że szanse są mocno niewyrównane, to nie powiedzieć nic. Ale długoletni miłośnicy kina grozy pewnie i tak będą przekonani, że to ona wyjdzie zwycięsko z tego starcia. Tak uczy doświadczenie. Tylko czy „Zabawa w pochowanego” na pewno trzyma się zasad? Można mieć wątpliwości śledząc ten z lekka archaiczny spektakl. Archaiczny głównie dzięki antycznemu wystrojowi domu Le Domasów, ale posmaczek retro niosą również oprawa audio (zwłaszcza piosenka o zabawie w chowanego) i kolorystyka zdjęć. To ostatnie to bardziej takie retro w stylu Tima Burtona – podkoloryzowana gotyckość, kontrolowany przepych, sepiowe odcienie, wyraziste kontury, ale też troszkę weselszych barw, które bardziej wzmagają wrażenie wszechobecnego obłędu, niźli je łagodzą. Jedyne, czego mi w tym filmie zabrakło, to większej ekspansji gore. Sekwencje okaleczeń i śmierci miejscami co prawda dosyć hojnie podlano syropem udanie imitującym krew, ale sporo z tego rozgrywa się poza kadrem, a te nieliczne zbliżenia na rany, które twórcy łaskawie nam pokazują przypuszczalnie nie zrobią żadnego wrażenie nawet na osobach mniej obytych z krwawymi horrorami. No może z jednym wyjątkiem. Chociaż to też nazbyt szybkie akcje, więc... Tego mi zabrakło, a z kolei za dużo moim zdaniem było minut w końcowej partii. UWAGA SPOILER Przyznaję, że takie rozwiązanie (nawiązujące do horrorów satanistycznych) z lekka mnie zaskoczyło, ale w tym przypadku wolałabym inną reakcję. Czarny humor w miejsce zaskoczenia – czyli zamknięcie tej historii w momencie uświadomienia sobie przez Le Domasów, że zachowywali się, że tak to ujmę, jak ekstremalnie zepsute dzieciaki KONIEC SPOILERA.

Może i „Zabawa w pochowanego” nie zrewolucjonizuje kina grozy, może i nie zasługuje nawet na miano jednego z najbardziej nowatorskich obrazów ostatnich lat. Może nawet słuch stosunkowo szybko o nim zaginie - teraz tak wychwalana, również przez tak zwanych znawców kina, propozycja Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta, nie wyjdzie zwycięsko z próby czasu. Być może ten thriller komediowy z elementami horroru (oficjalnie: horror komediowy) nie zapisze się złotymi literami w historii kina. Tego nie wiem, a wręcz mam wątpliwości, czy na to zasługuje. Ale nie mnie to rozsądzać. Chcę przez to powiedzieć jedynie tyle, że fakt, iż nie uważam „Zabawy w pochowanego” za szczególnie wielkie dzieło nie powstrzymuje mnie przez poleceniem tego obrazu wszystkim tym, którym nie przeszkadzają tego rodzaju gatunkowe eksperymenty. Z drugiej strony te osoby, które nie gustują czy to w thrillerach, czy horrorach podlanych czarną komedią mogą zmienić swoje nastawienie pod wpływem tego dziełka. Tak, jest szansa, że „Zabawa w pochowanego” przełamie ich opór i nie będą już unikać podobnych klimatów. Nie zaszkodzi sprawdzić.

2 komentarze:

  1. Film mnie trochę rozczarował. Lubię Samarę i spodziewałem się horroru komediowego bez trzymanki jakim był jeden z jej poprzednich filmów - chodzi o (o zgrozo) netflixową Opiekunkę. A tu dostałem rollercoaster z co chwilę wciskanymi hamulcami. Pomysł wyjściowy był dobry, ale filmowcy nie udźwignęli go. Całość wypadła nawet nieźle, ale mogło być lepiej. 6/10.
    Swoją drogą Aniu, nie wiem czy masz netflixa, jest tam wiele chał, ale zdarzy się też niekiedy coś ciekawego, nie wiem jak Tobie podobała się Opiekunka, bo mi bardzo, ale jest też inny film, który zbiera skrajne opinie, a wg mnie jest warty obejrzenia. Chodzi o "Ostre siatkarki" - coś na wzór "Drogi bez powrotu" tylko na wesoło. Dużo gore, trochę humoru i przestoje tylko na początku kiedy poznajemy postacie. Widziałaś?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie widziałam ani "Opiekunki", ani "Ostrych siatkarek". Na razie jakoś mnie nie ciągnie do tych filmów - nie pytaj dlaczego, bo nie wiem:)- ale nie mówię "nigdy". Kiedyś może najdzie mnie ochota.

      Usuń