Kilku podróżników przemierzających odludny odcinek autostrady, rozciągający
się na pustynnym obszarze, zderza się z serią niewytłumaczalnych wydarzeń.
Każdy z nich staje w obliczu jakiegoś niepojętego zagrożenia, któremu w pojedynkę
musi stawić czoła. Centralnym punktem koszmaru wydaje się być mała przydrożna
osada, zamieszkała przez podejrzanie zachowujących się osobników i podobnie jak
feralny odcinek autostrady niemożliwa do namierzenia przez organy z zewnątrz.
Tubylcy bynajmniej nie są przyjaźnie nastawieni do przyjezdnych, ale największe
zagrożenie stwarzają unoszące się w powietrzu, porażające swoją nieziemską
anatomią stwory.
Roxanne Benjamin, David Bruckner i tak zwane Radio Silence, w skład którego
wchodzi grupa filmowców, utworzona przez Matta Bettinelli-Olpina, Tylera
Gilletta, Justina Martineza i Chada Villella spotkali się już podczas pracy nad
antologią grozy zatytułowaną „V/H/S”, która być może zainspirowała ich do
stworzenia „Southbound” razem z Patrickiem Horvathem, znanym głównie z
kontynuacji „Nadprzyrodzonego paktu”. „Southbound” również jest antologią
złożoną z kilku krótkich historii, klimatem zbliżonych do filmowych horrorów z
lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Każdy z wymienionych twórców pracował nad jedną
opowieścią, przy czym wstęp do pierwszego segmentu przybliżono na końcu, tym
samym traktując go w kategoriach historii spinającej wszystkie wcześniejsze
opowieści, notabene zamierzenie w dość niejasny sposób. Film miał premierę na
Toronto International Film Festival, gdzie został dosyć ciepło przyjęty przez
publiczność i zwrócił na siebie uwagę krytyków. Dalsza, szersza dystrybucja „Southbound”
sukcesywnie powiększała grono fanów owego przedsięwzięcia, nie tylko w kręgach
osób zawodowo zajmujących się opiniowaniem kinematografii, ale również
wielbicieli kina grozy.
Witajcie w
strefie mroku – moim zdaniem właśnie takie powitanie powinni
wystosować twórcy „Southbound” zaraz po napisach początkowych, bo śledząc
wszystkie historie składające się na niniejsza antologię nie mogłam oprzeć się
wrażeniu, że dosłownie wrzucono mnie w jakąś równoległą rzeczywistość, w której
wszystko może się wydarzyć. Uniwersum, którym nie rządzą prawa fizyki, nieograniczonego
żadnymi prawidłami funkcjonowania wszechświata – jedynie wyobraźnią scenarzystów.
W świecie przedstawionym w „Southbound” pytanie dlaczego tak się dzieje nie ma
racji bytu, istotniejsze jest, co się dzieje. Tak jakby na odludnym odcinku
autostrady i w przylegającej do niej osadzie, logika była passe, jakby ciąg
przyczynowo-skutkowy nie miał najmniejszego znaczenia. Oczywiście tylko pozornie,
bo jeśli przyjrzeć się uważniej, dokładnie przeanalizować wszystkie opowieści,
wykrystalizuje się nie jedna, a kilka możliwych wersji spójnych wydarzeń.
Prawdziwym fenomenem „Southbound” jest więc narracja, na pierwszy rzut oka
rozproszona, ale nakierowująca widzów na właściwe tory poprzez wzajemne
przenikanie się poszczególnych segmentów. Jeden wynika z drugiego, finał jednej
opowieści stanowi wstęp do następnej, ostatecznie zataczając pełne koło, niczym
w pętli czasowej, ujmując rzecz metaforycznie. Już pierwszy segment, „The
Way Out”, wyreżyserowany przez Radio Silence, na podstawie scenariusza
jednego z członków tej grupy Matta Bettinelli-Olpina sugeruje takowe
odczytywanie całego ciągu wydarzeń, wprowadzając motyw zakrzywienia
czasoprzestrzeni, z niemożnością oddalenia się od ponurej stacji benzynowej.
Dwóch zaprzyjaźnionych mężczyzn, co prawda kieruje się w jedną stronę, ale po
ujechaniu paru metrów niezmiennie wracają do punktu wyjścia, czyli wprost przed
oblicze znużonej ekspedientki, ciągle witającej ich tymi samymi słowami. Żeby
było jeszcze dziwniej nie wiedzieć czemu zakrwawionych podróżników prześladują
unoszące się nad ziemią stwory, jakby żywcem wyjęte z horroru science fiction,
w dodatku, co nie jest zbyt częste we współczesnym kinie grozy, całkiem
realistycznie wygenerowane przez komputer. Choć pojawiająca się w tym segmencie
plastyczna scena mordu, sfinalizowana długim najazdem na odstręczająco
rozharataną twarz mężczyzny zapowiada krwawe widowisko w dalszej części „Southbound”
to jeszcze bardziej obiecująco jawi się osobliwa atmosfera. Przyblakłe zdjęcia,
niczym w slasherach z lat 70-tych i
80-tych, chociaż wykonane w pełnym słońcu na rozległych pustynnych terenach tchną
większą złowrogością, aniżeli gros nocnych wydarzeń prezentowanych w niejednym
współczesnym horrorze. Co więcej owa złowróżbność przebijająca z wyblakłych
barw, pustynnej scenerii i nastrojowej ścieżki dźwiękowej, atakująca widza
dosłownie każdym ujęciem rozciąga się na drugi segment, „Siren”, wyreżyserowany
przez Roxanne Benjamin, do którego scenariusz spisała wspólnie z Susan Burke.
Fabuła skupia się na trzyosobowym dziewczęcym zespole jazzowym, przemierzającym
feralną autostradę, do czasu przebicia opony. Pomocą służy jej ekscentryczna
parka, która pomimo całkiem młodego wieku wyróżnia się staroświeckimi
manierami. Małżeństwo zabiera dziewczęta do swojego domu, którego wystrój
przywodzi na myśl sepiowe zdjęcia ze starych pocztówek. Opowieść Benjamin bazuje
głównie na klimacie retro i delikatnych manifestacjach nadprzyrodzonego, z taką
hipnotyzującą stylowością, że gdybym miała wytypować zwycięzcę tej antologii
postawiłam właśnie na „Siren”.
Kolejna opowieść „The Accident” wyreżyserowana przez
Davida Brucknera na podstawie jego własnego scenariusza jest bezpośrednią
następczynią poprzedniej historii i skupia się na kierowcy, który po potrąceniu
dziewczyny próbuje znaleźć pomoc. Kiedy mu się to nie udaje, zaczyna stosować
się do szokujących wskazówek uzyskiwanych od kobiety odbierającej zgłoszenia na
numer alarmowy oraz towarzyszącego jej chirurga. Chociaż konwencja tego segmentu
pozostawiała ogromne pole na wynaturzony spektakl gore, Bruckner dosyć oszczędnie rozlał krew, większą wagę przykładając
do akcentowania mrocznego, brudnego wnętrza opuszczonego szpitala z
obowiązkowymi, w takich przypadkach zawsze zdającymi egzamin, mrugającymi
żarówkami. Oczywiście kilka diablo realistycznych krwawych scen się pojawia,
ale nie stanowią one najważniejszej części składowej tej historii, ustępując
miejsca ponurej oprawie wizualnej (inne niż w poprzednich segmentach, bardziej dosadnej),
niepokojącej możliwością ukrywania się jakichś oprawców w ocienionych kątach. Najbardziej
wbija się w pamięć zanurzenie ręki w ciele kobiety w poszukiwaniu płuca, a
najzabawniej wybrzmiewa kwestia spanikowanego kierowcy, głoszącego, że
potrącona dziewczyna chyba złamała nogę, podczas gdy ona zwyczajnie zaczęła
odpadać… Kolejna opowieść „Jailbreak” wyreżyserowana przez Patricka
Horvatha na kanwie scenariusza spisanego z Dallasem Hallamem, w moim odczuciu
wypada najsłabiej. Ot, dużo mówiąca o naturze mieszkańców problematycznej
przydrożnej osady, acz konwencjonalna, pozbawiona ciekawszych wizualnych i
fabularnych akcentów historyjka o mężczyźnie poszukującej swojej siostry, który
natrafia na dziwaczną sektę. Dużo lepiej prezentuje się klasyczne home invasion, „The Way In”, będące
wstępem do historii zaprezentowanej na początku, głównie przez umiejętne dawkowanie
napięcia i fantazyjne maski oprawców. Oraz rzecz jasna powściągliwość twórców,
którzy wbrew pozorom finalnie nie wyjawiają wprost wszystkich tajemnic poszczególnych
segmentów, zmuszając odbiorcę do samodzielnego złożenia tej misternej
układanki.
Chętnie zapoznałabym się z tym, ale w wersji książkowej. Jakoś mi tak S.Kingiem zapachniało.
OdpowiedzUsuń