Alex
Le Domas po latach wraca do rodzinnej posiadłości wraz ze swoją
narzeczoną Grace. Młodzi pobierają się na terenie należącym do
majętnej familii Alexa, ale aby stać się pełnoprawną członkinią
tego rodu Grace musi zrobić coś jeszcze. Jak dowiaduje się w swoją
noc poślubną tradycja Le Domasów nakazuje jej wzięcie udziału w
grze wskazanej przez stare pudełko wręczone ich przodkowi przez
tajemniczego pana LeBaila. Grace przypada zabawa w chowanego, co
wywołuje lekką konsternację w szeregach rodziny, której kobieta
pragnie się przypodobać. Nie sprzeciwia się więc temu, by spędzić
swoją noc poślubną na zabawie w chowanego. Ale nie zna jeszcze
całej prawdy. Nie wie, że ta gra w wydaniu Le Domasów ma przynieść
jej śmierć. A w każdym razie taki jest plan rodziny Alexa –
zabić pannę młodą przez nadejściem świtu.
Twórcy
między innymi „Diabelskiego nasienia” (2014) i współtwórcy
antologii filmowych „V/H/S” (2012) oraz „Southbound” (2015),
Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett, scenariusz swojego kolejnego
filmu (autorstwa Guya Busicka i Ryana Murphy'ego) wysłali do
wytwórni Fox Searchlight Pictures już w 2015 roku, ale dopiero dwa
lata później dostali oficjalną zgodę na zrealizowanie tego
projektu. A był nim „Ready or Not”, w Polsce dystrybuowany pod
jakże zmyślnym tytułem „Zabawa w pochowanego”. Na tę
kanadyjsko-amerykańską produkcję przeznaczono około sześciu
milionów dolarów. Zdjęcia ruszyły dopiero w październiku 2018
roku i trwały mniej więcej miesiąc. Film kręcono między innymi w
zamku Casa Loma, Sunnybrook Park, zabytkowej rezydencji Parkwood
Estate i w Claireville Conservation Area. Pierwszy jego pokaz odbył
się w lipcu 2019 roku na Fantasia International Film Festival, a
szeroką międzynarodową dystrybucję rozpoczęto już w następnym
miesiącu. Dotychczasowe wpływy z całego świata przekroczyły
pięćdziesiąt siedem milionów dolarów.
Bogacze
mają swoje dziwactwa. Główna bohaterka „Zabawy w pochowanego”
boleśnie się o tym przekonuje podczas swojej nocy poślubnej.
Bezbłędnie wykreowana przez Samarę Weaving, Grace, myślała, że
wreszcie zyskała wytęsknioną rodzinę. Marzyła o tym od
najmłodszych lat, ale jak to mówią: uważaj, czego sobie życzysz,
bo to może się spełnić. Powiedzieć o rodzie Le Domas, że jest
ekscentryczny to zdecydowanie za mało. Rodzina, z której wywodzi
się Alex, świeżo upieczony małżonek protagonistki „Zabawy w
pochowanego”, bardziej przystaje do miana bandy wariatów. Podczas
ceremonii zaślubin urządzonej na terenie posiadłości szacownego
rodu Le Domasów, Grace jeszcze o tym nie wie, ale po północy
przekona się jak bardzo szaleni są to ludzie. Matt Bettinelli-Olpin
i Tyler Gillett zamiast tradycyjnego filmu grozy chcieli stworzyć
niekonwencjonalne widowisko łączące w sobie różne gatunki.
Oficjalnie klasyfikuje się ten obraz jako horror komediowy, ale nie
sposób nie zauważyć związków z thrillerami home invasion.
Reżyserzy omawianej produkcji mówią przede wszystkim o horrorze,
ale dla mnie to bardziej thriller. Thriller komediowy z drobnymi
naleciałościami horroru. Filmy z nurtu home invasion, jak
sama nazwa wskazuje, skupiają się na brutalnych najściach na dom
jakichś nieszczęśników. Ale nie zawsze – wystarczy choćby
wspomnieć „Motel” Nimróda Antala podpinający się pod tradycję
home invasion, ale miejscem akcji czyniący nie dom
protagonistów tylko tytułowy obiekt należący do jednego z
oprawców. W „Zabawie w pochowanego” jest podobnie. Teren, na
którym Grace przyjdzie najdłużej walczyć o życie jest własnością
agresorów, czyli bogatego rodu Le Domasów, który przynajmniej w
swoim mniemaniu, aby utrzymać się przy życiu (i to na wysokim
poziomie, do którego przywykli) musi kultywować okrutną tradycję
podobno narzuconą przed wieloma laty przez niejakiego pana LeBaila.
Tajemniczego jegomościa, który już od dawna nie żyje i któremu
Le Domasowie zawdzięczają swoją fortunę. W takim przekonaniu
żyją, ale słuchając ich i patrząc na nich nie można oprzeć się
wrażeniu, że delikatnie mówiąc, zatracili oni zdolność
odróżniania rzeczywistości od fikcji. Inaczej mówiąc: ich motywy
już bardziej bzdurne być chyba nie mogły. Ot, banda fanatyków,
którym się wydaje, że jakiś dawno zmarły gość pilnuje, żeby
przestrzegali jego zasad. Bogacze wierzący w bajki – tacy właśnie
są Le Domasowie. Prawdopodobnie wszyscy poza Alexem, młodym
mężczyzną, który na jakiś czas odseparował się od rodziny. I
pewnie nadal by jej unikał, gdyby nie Grace. To właśnie jego
ukochana nakłoniła go do powrotu na łono rodziny. Rodziny, która
w ich noc poślubną, przynajmniej w swoim mniemaniu, zostanie
zmuszona do urządzenia polowania właśnie na nią. Zmuszona przez
pudełko wręczone ich przodkowi przez tajemniczego pana LeBail.
Ktoś, komu nie brakuje piątej klepki pewnie nie poczuwałby się do
takiego obowiązku, ale Le Domasowie najwidoczniej okazami zdrowia
psychicznego nie są. Wszystko na to wskazuje. Myślę, że wielu
miłośników kina grozy zgodzi się, że scenariusz Guya Busicka i
Ryana Murphy'ego oparto na dosyć pomysłowym motywie. Zabawa w
chowanego w nowej odsłonie. W wersji, którą należałoby opatrzyć
adnotacją: nie próbujcie tego w domu. No, chyba że pan LeBail Wam
tak rozkaże... Grace naturalnie wychodzi z takiego założenia, z
jakiego najpewniej wyjdą odbiorcy „Zabawy w pochowanego” -
wszechmocny LeBail to urojenie, a Le Domasowie to szaleńcy. Głosem
rozsądku w tej krainie szaleństwa jest też jej świeżo poślubiony
małżonek Alex, syn gospodarzy zabytkowego domostwa, w którym
między innymi rozegra się gra w (po)chowanego. Zaczynamy o północy,
a kończymy z chwilą śmierci Grace. Jest jednak jeden kruczek: aby
zadowolić pana LeBaila trzeba zdążyć przed świtem – jeśli
główna bohaterka filmu dożyje do wschodu słońca LeBail
skierowuje swój gniew na ród Le Domasów. Tak myśli rodzina Alexa,
chociaż twardych dowodów na to tak naprawdę nie posiada. Bo i po
co fanatykom dowody?
Tyler
Gillett powiedział, że u podstaw omawianego filmu leży
dziedziczenie. Gówno, które odziedziczyłeś po rodzinie. A
przynajmniej tak może o sobie myśleć Alex Le Domas. Młody
mężczyzna, który podjął próbę oddalenia się od swojej „lekko”
trzepniętej familii, ale jak to często z rodzinnymi korzeniami
bywa, nie da się ich tak łatwo odciąć. Można sobie zadać
pytanie, dlaczego Alex zamiast spełniać prośbę ukochanej, by
pobrać się w jego rodzinnej posiadłości, po prostu nie wyjaśnił
jej, jak niebezpieczni są to ludzie. Twórcy jednak udzielą na to
odpowiedzi – może i niezbyt przekonującej, może i niepoważnej,
ale i nie o powagę im w tym przedsięwzięciu chodziło. „Zabawa w
pochowanego” jest satyrycznym spojrzeniem na rody, którym od wielu
pokoleń fortuna sprzyja. Dziwactwa bogaczy w krzywym zwierciadle -
tak w skrócie można podsumować tę historię. Omawianą produkcję
należy więc brać z przymrużeniem oka. Co nie znaczy, że twórcy
„Zabawy w pochowanego” byli całkowicie na bakier z logiką. Przy
całej osobliwości tego pomysłu starali się zachować spójność
i sens. Chcieli by ich historia wybrzmiała tak wiarygodnie, jak
tylko było można w przypadku takowej wizji artystycznej. Obrazu
uderzającego zarazem w dowcipne, jak i tragiczne tony. Bo trudno się
nie uśmiechać, gdy śledzi się poczynania osób wytrwale
polujących na filigranową blondynkę (zwłaszcza siostrę Alexa),
ale jednocześnie nie można odsunąć od siebie świadomości, że
to nie są żarty. „Zabawa w pochowanego” to mocno trzymająca w
napięciu rozgrywka okraszona niewymuszonym humorem. Tak ja odebrałam
to widowisko zgotowane przez od jakiegoś już czasu romansujących z
kinem grozy Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta. Artystów,
którym reguły tak filmowych horrorów, jak thrillerów niewątpliwie
obce nie są. Ta wiedza prawdopodobnie ułatwiła im pracę nad
omawianą pozycją. Bo „Zabawa w pochowanego” to nie tylko satyra
na środowisko wielopokoleniowych bogaczy, ale również historia
wprost naszpikowana pierwiastkami zaczerpniętymi z tradycji dosyć
szeroko pojętego kina grozy. Oczywiście najbardziej rzuca się w
oczy home invasion (ramy scenariusza), a właściwie coś na
kształt reinterpretacji tego nurtu. Ale na tym filmowcy bynajmniej
nie poprzestali. Weźmy na przykład główną bohaterkę, młodą
kobietę imieniem Grace. Poznajemy ją jako ponoć grzeczną,
usłużną, na wskroś niewinną osóbkę, która naiwnie sądzi, że
już wkrótce dostąpi zaszczytu wejścia do szacownej familii, z
której wywodzi się jej ukochany (nie zważa na ich pieniądze,
zależy jej na tym, żeby wreszcie mieć kochającą rodzinę). Ale
to nie wszystko. Już w pierwszych scenach filmu uwidacznia się
pewien dysonans – głównie ustami Alexa twórcy starają się dać
nam do zrozumienia, że Grace jest kobietą w każdym calu cnotliwą.
Można więc zakładać, że twórcy sięgnęli do archetypu final
girl? No, nie do końca,
bo raczej nie spodziewamy się takiego języka po tego typu
bohaterce, prawda? Niektóre słowa, które wydobywają się z jej
ust przeczą temu wizerunkowi – bardziej pasują do final girl
nowszego typu, modelu wypracowano później. Krótko mówiąc: Grace
nie wydaje się być takim okazem grzeczności, jakim ją malują. A
jak bardzo „niegrzeczna” potrafi być okaże się później (taka
Tree Gelbman ze „Śmierć nadejdzie dziś” i „Śmierć nadejdzie dziś 2” Christophera Landona, w bądź co bądź
delikatniejszym wydaniu). To nawet zabawne – grupa uzbrojonych po
zęby ludzi przez przeważającą część trwania tego filmu
bezskutecznie stara się upolować jakże bezbronnie prezentującą
się kobietę w sukni ślubnej. Szczupłą blondynkę, której
zupełnie obce są sztuki walki, a i z bronią palną wcześniej
raczej nie miała do czynienia. Powiedzieć więc, że szanse są
mocno niewyrównane, to nie powiedzieć nic. Ale długoletni
miłośnicy kina grozy pewnie i tak będą przekonani, że to ona
wyjdzie zwycięsko z tego starcia. Tak uczy doświadczenie. Tylko czy
„Zabawa w pochowanego” na pewno trzyma się zasad? Można mieć
wątpliwości śledząc ten z lekka archaiczny spektakl. Archaiczny
głównie dzięki antycznemu wystrojowi domu Le Domasów, ale
posmaczek retro niosą również oprawa audio (zwłaszcza piosenka o
zabawie w chowanego) i kolorystyka zdjęć. To ostatnie to bardziej
takie retro w stylu Tima Burtona – podkoloryzowana gotyckość,
kontrolowany przepych, sepiowe odcienie, wyraziste kontury, ale też
troszkę weselszych barw, które bardziej wzmagają wrażenie
wszechobecnego obłędu, niźli je łagodzą. Jedyne, czego mi w tym
filmie zabrakło, to większej ekspansji gore. Sekwencje
okaleczeń i śmierci miejscami co prawda dosyć hojnie podlano
syropem udanie imitującym krew, ale sporo z tego rozgrywa się poza
kadrem, a te nieliczne zbliżenia na rany, które twórcy łaskawie
nam pokazują przypuszczalnie nie zrobią żadnego wrażenie nawet na
osobach mniej obytych z krwawymi horrorami. No może z jednym
wyjątkiem. Chociaż to też nazbyt szybkie akcje, więc... Tego mi
zabrakło, a z kolei za dużo moim zdaniem było minut w końcowej
partii. UWAGA SPOILER Przyznaję, że takie rozwiązanie
(nawiązujące do horrorów satanistycznych) z lekka mnie zaskoczyło,
ale w tym przypadku wolałabym inną reakcję. Czarny humor w miejsce
zaskoczenia – czyli zamknięcie tej historii w momencie
uświadomienia sobie przez Le Domasów, że zachowywali się, że tak
to ujmę, jak ekstremalnie zepsute dzieciaki KONIEC SPOILERA.
Może
i „Zabawa w pochowanego” nie zrewolucjonizuje kina grozy, może i
nie zasługuje nawet na miano jednego z najbardziej nowatorskich
obrazów ostatnich lat. Może nawet słuch stosunkowo szybko o nim
zaginie - teraz tak wychwalana, również przez tak zwanych znawców
kina, propozycja Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta, nie
wyjdzie zwycięsko z próby czasu. Być może ten thriller komediowy
z elementami horroru (oficjalnie: horror komediowy) nie zapisze się
złotymi literami w historii kina. Tego nie wiem, a wręcz mam
wątpliwości, czy na to zasługuje. Ale nie mnie to rozsądzać.
Chcę przez to powiedzieć jedynie tyle, że fakt, iż nie uważam
„Zabawy w pochowanego” za szczególnie wielkie dzieło nie
powstrzymuje mnie przez poleceniem tego obrazu wszystkim tym, którym
nie przeszkadzają tego rodzaju gatunkowe eksperymenty. Z drugiej
strony te osoby, które nie gustują czy to w thrillerach, czy
horrorach podlanych czarną komedią mogą zmienić swoje nastawienie
pod wpływem tego dziełka. Tak, jest szansa, że „Zabawa w
pochowanego” przełamie ich opór i nie będą już unikać
podobnych klimatów. Nie zaszkodzi sprawdzić.
Film mnie trochę rozczarował. Lubię Samarę i spodziewałem się horroru komediowego bez trzymanki jakim był jeden z jej poprzednich filmów - chodzi o (o zgrozo) netflixową Opiekunkę. A tu dostałem rollercoaster z co chwilę wciskanymi hamulcami. Pomysł wyjściowy był dobry, ale filmowcy nie udźwignęli go. Całość wypadła nawet nieźle, ale mogło być lepiej. 6/10.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą Aniu, nie wiem czy masz netflixa, jest tam wiele chał, ale zdarzy się też niekiedy coś ciekawego, nie wiem jak Tobie podobała się Opiekunka, bo mi bardzo, ale jest też inny film, który zbiera skrajne opinie, a wg mnie jest warty obejrzenia. Chodzi o "Ostre siatkarki" - coś na wzór "Drogi bez powrotu" tylko na wesoło. Dużo gore, trochę humoru i przestoje tylko na początku kiedy poznajemy postacie. Widziałaś?
Nie widziałam ani "Opiekunki", ani "Ostrych siatkarek". Na razie jakoś mnie nie ciągnie do tych filmów - nie pytaj dlaczego, bo nie wiem:)- ale nie mówię "nigdy". Kiedyś może najdzie mnie ochota.
Usuń