Stronki na blogu

czwartek, 2 stycznia 2020

„The Nightingale” (2018)


Rok 1825, Ziemia van Diemena. Skazana za kradzieże młoda Irlandka, Clare Carroll, od lat służy brytyjskim kolonizatorom ziem australijskich pod dowództwem porucznika Hawkinsa. Kobieta jest kochającą żoną i troskliwą matką kilkumiesięcznego dziecka, ale także seksualną niewolnicą bezwzględnego Hawkinsa. Po nieoczekiwanej konfrontacji z mężem Clare, porucznik postanawia dać nauczkę Carrollom. Wraz z dwójką swoich żołnierzy wkracza nocą do chaty irlandzkiej pary i gwałci Clare na oczach jej męża, po czym zabija rozwścieczonego gospodarza. Ale to nie jedyna osoba, która tej nocy zostaje odebrana zmaltretowanej kobiecie: Clare bezpowrotnie traci także swoje jedyne dziecko. Rankiem, po odzyskaniu przytomności, kobieta bez zastanowienia rusza śladami swoich oprawców, za przewodnika po buszu mając miejscowego czarnoskórego mężczyznę Billy'ego, który jest nieświadomy tego, że jego zleceniodawczyni kieruje się chęcią zemsty na trzech członkach armii brytyjskiej.

Po sukcesie swojego pierwszego debiutanckiego filmu, „Babadooka”, Australijka Jennifer Kent została nieomal zasypana propozycjami ze Stanów Zjednoczonych, ale i tym razem postawiła na własny scenariusz. Siadła i spisała historię zainspirowaną krwawą kartą w dziejach jej kraju – akcję swojego bezkompromisowego thrillera „The Nightingale” umieściła w okresie kolonizacji Australii przez Europejczyków, a główną bohaterką uczyniła białą, skazaną za kradzieże kobietę zesłaną do Australii, by służyć Anglikom przejmującym australijskie ziemie. Zdjęcia powstawały w Tasmanii, pod kierownictwem Radosława Ładczuka, z którym Kent współpracowała już przy „Babadooku”. Reżyserka i zarazem scenarzystka „The Nightingale”, chcąc podkreślić swoje osobiste wrażenie zamkniętego ekosystemu, wewnętrznego świata odzwierciedlającego przekonania rdzennych mieszkańców Australii (Aborygenów), zdecydowała się na nietypowy dla współczesnej kinematografii format obrazu – Academy ratio: 1.375:1. Pierwszy pokaz „The Nightingale” odbył się we wrześniu 2018 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, który przyniósł Jennifer Kent Nagrodę Specjalną Jury, a odtwórcy roli Billy'ego, Baykaliemu Ganambarr Nagrodę im. Marcello Mastroianniego oraz nominację do Złotego Lwa dla Kent. Ponadto film otrzymał aż trzynaście nominacji do AACTA Award, wychodząc zwycięsko z pięciu konkurencji.

Festiwal Filmowy w Sydney 2019. Kilkudziesięciu widzów opuszcza salę podczas pokazu „The Nightingale” Jennifer Kent. Powód: nagromadzenie przemocy, z seksualną włącznie. Reżyserka i zarazem autorka scenariusza tłumaczyła potem, że to było konieczne, jeśli chciało się uczciwie oddać realia okresu kolonizacji Australii przez Europejczyków, w większości osadników z Wielkiej Brytanii. Pracując nad swoim drugim filmem Jennifer Kent konsultowała się z Aborygenami tasmańskimi, którzy też są zdania, że cała ta przemoc była jak najbardziej uzasadniona. Kent nie chciała lukrować historii, tylko dać publiczności próbkę tego, co faktycznie działo się w tym przepięknym kraju podczas jego kolonizacji przez przybyszów z Europy. I nie można powiedzieć, że twórczyni głośnego „Babadooka” naraziła się tym dużej części widowni, bo „The Nightingale” został wprost zasypany pochwalnymi recenzjami, także krytyków. Drugi pełnometrażowy obraz Jennifer Kent wstrząsa, przeraża, smuci, szokuje, złości... Krótko: dokonuje psychicznej wiwisekcji, ale efektem końcowym tego doświadczenia bynajmniej nie jest pusta, wydrążona skorupa. Kent opowiada przede wszystkim sercem, ale i trudno odmówić jej pomyślunku. „The Nightingale” to przemyślana w najdrobniejszych szczegółach opowieść o niewyobrażalnym cierpieniu zgotowanym ludziom przez ludzi. W czasach, w których toczy się akcja filmu, w pierwszej połowie XIX-wieku, nie wszyscy byli jednak uważani za pełnoprawnych przedstawicieli gatunku ludzkiego. Kent bez ogródek o tym mówi, dosadnie pokazuje los, jaki „rasa panów” zgotowała „podludziom” na australijskich ziemiach. Używam takich określeń po to, by nakreślić perspektywę angielskich kolonizatorów Australii. To znaczy tych przedstawionych w „The Nightingale”, zwłaszcza porucznika Hawkinsa (przekonująca kreacja Sama Claflina): „boga nad bogami”, despotycznego żołnierza amii brytyjskiej, który nie ma litości ani dla rdzennych mieszkańców Australii, ani dla europejskich skazańców, włącznie z tymi, którzy spłacili już swój dług wobec społeczeństwa. Clare Carroll (wspaniała kreacja Aisling Franciosi) jest jedną z takich osób. Skazana za kradzieże, których dopuszczała się by przeżyć po śmierci bliskich, zesłana do Australii, aby służyć brytyjskiej armii przemocą zawłaszczającą australijskie ziemie zamieszkałe przez Aborygenów, dwudziestojednoletnia Irlandka, która gdyby nie upór porucznika Hawkinsa, już parę miesięcy wcześniej odzyskałaby wolność. Człowiek, który przez lata traktował ją jak swoją własność ani myśli przychylić się do jej próśb o zwolnienie ze służby. Bo czemuż miałby? Decyzja w sprawie Clare należy tylko do niego, a skoro dobrze mu się z nią żyje... Jennifer Kent niczym Alfred Hitchcock zaczyna od „trzęsienia ziemi”. Przez pierwszą partię „The Nightingale” najtrudniej przebrnąć, ponieważ... Gdyby Kent podeszła do tych potwornych scen z mniejszą wrażliwością, powiedzmy niczym pierwszy lepszy twórca horrorowej rąbanki, to pewnie cała publiczność Festiwalu Filmowego w Sydney pozostałaby w komplecie. Ale ona już w swoim „Babadooku” pokazała, że nie tylko ma dużo empatii do swoich bohaterów, ale i bez widocznego wysiłku potrafi zarazić nią widownię. W „The Nightingale” coś takiego jak przemoc dla samej przemocy po prostu nie ma racji bytu - nieludzkie cierpienia, z jakimi ta utalentowana artystka nas tutaj konfrontuje, że tak to ujmę, służą zdecydowanie wyższemu celowi. Kent podchodzi do tego od emocjonalnej strony – zamiast rozlicznych zbliżeń na wszelkiej maści obrzydliwości dostajemy głównie, jak się okazuje, jeszcze straszniejsze ujęcia tak oprawców, jak ich ofiar. Gwałty przy akompaniamencie dziecięcego płaczu... Jestem pewna, że nigdy tego nie zapomnę, chociaż szczerze powiedziawszy wolałabym czym prędzej wyrzucić to z głowy. Powiedzieć, że roniłam łzy na widok mąk zgotowanych Carrollom przez porucznika z Kompleksem Boga to mało. Rozkleiłam się kompletnie, a najgorsze jest to, że wciąż słyszę płacz córeczki Clare...

„The Nightingale” to thriller zemsty podany w realiach XIX-wiecznej Australii, w czasach kolonizacji tego kraju przez Europejczyków. Widać tu wpływy kina rape and revenge, ale błędem byłoby sądzić, że Jennifer Kent ściśle trzyma się konwencji tego rodzaju obrazów. Twórczyni „Babadooka” idzie dużo dalej i głębiej. Clare Carroll nie jest pozornie niezniszczalną, nieustraszoną, zimną mścicielką, gotową zrobić absolutnie wszystko, by jej gwałciciele i zabójcy jej bliskich ponieśli bolesną śmierć. Chociaż można wysnuć takie założenie patrząc na nią tuż po tej piekielnej nocy, podczas której odebrano jej wszystko poza klaczą i życiem. Ale jakie to życie? Egzystencja wielokrotnie zgwałconej kobiety, która już nigdy nie zobaczy męża i córeczki. Jedynych ludzi, dla których żyła, jedynych, których darzyła bezgraniczną miłością. Jedynych, którzy dawali jej siłę w tym niezwykle ciężkim okresie swojego żywota. Ciężkim, ale dzięki nim niepozbawionym ulotnych chwil szczęścia, przebłysków nadziei, bez których najpewniej już dawno by się poddała. Teraz tytułowa bohaterka „The Nightingale” siłę czerpie z myśli o wendecie. Napędza ją już tylko pragnienie zemsty, a potem... Clare nie dba o to, co będzie potem. Wchodzi do buszu ze swoją klaczą i Aborygenem Billym (dobra kreacja początkującego aktora Baykaliego Ganambarry) po to, by odnaleźć i zabić ludzi, którzy bez zmrużenia oka zabili jej męża i jedyne dziecko. Czy postępuje słusznie? Czy jej wrogowie zasłużyli sobie na śmierć? I wreszcie czy odebranie im życia bardziej pomoże czy zaszkodzi zmaltretowanej kobiecie? Clare początkowo może i wierzy w to, że znajdzie ukojenie w widoku martwych ciał swoich ciemiężycieli, a może po prostu obiera ścieżkę zemsty, bo innej nie widzi. Bez żadnych oczekiwań wkracza do buszu u boku człowieka, któremu delikatnie mówiąc nie ufa. Główna bohaterka filmu, tak jak zdaje się większość białych kolonizatorów Australii, na czarnoskórych mieszkańców tego kraju patrzy bardziej jak na wściekłe zwierzęta niźli ludzi. Dla niej to dzikusy, którzy wykorzystają każdą okazję do nie tylko zabicia, ale również skonsumowania białych najeźdźców. Jako że Clare nie zna tych lasów jest zmuszona wziąć za przewodnika młodego mężczyznę od urodzenia zamieszkującego te tereny. Aborygena imieniem Billy, który także nie jest do niej nastawiony przyjaźnie. Czy Billy'ego tak jak Clare też można nazwać rasistą? Człowiek ten nie skrywa swojej wrogości do białoskórych. Nazywa ich diabłami równie często, jak często Clare patrząc na niego prawdopodobnie myśli o kanibalu. Jego postawa jest częściowo uzasadniona, bo w końcu biali ludzie (aczkolwiek nie wszyscy przybysze) zgotowali jemu i wszystkim pozostałym rdzennym mieszkańcom tych ziem istne piekło. Mordy, gwałty, niewola... Dla Billy'ego przewidziano to ostatnie, ale choć odebrano mu wolność, nie odebrano mu poczucia przynależności do jego plemienia. Dumy ze swojego pochodzenia. Billy pozostał sobą i nie zamierza się zmieniać, jak chcieliby tego jego wrogowie. W przeciwieństwie do Clare nigdy nie zdecydował się jednak na konfrontację ze swoimi oprawcami. Powstrzymywało go łagodne usposobienie? Wewnętrzne przekonanie, że przemoc nie rozwiązuje problemów, tylko tworzy kolejne? Czy może przeświadczenie, że bardziej sobie zaszkodzi, niż pomoże? Konfrontacja z kolonizatorami najprawdopodobniej przyniosłaby mu śmierć. Clare też może zginąć na ścieżce zemsty, na którą bez namysłu wkroczyła, ale ona o to nie dba. Bo czemuż miałaby się obawiać śmierci po tym wszystkim co przeżyła? Ale... Im dalej w tasmański las, tym głębiej w tę nie tak znowu niedobraną parę. I w jednostki, które tak wytrwale ścigają. Nie tylko w kompletnie wyzutego ze zwykłego, ludzkiego współczucia porucznika Hawkinsa, ale także jego skromnego oddziału złożonego z żołnierzy i służących. Tutaj na szczególną uwagę zasługuje portret dzieciobójcy, który moim zdaniem świadczy o wieloaspektowym podejściu Kent do tej historii. O tyle o ile, bo jeden szczerze żałujący człowiek nie może ocieplać wizerunku wszystkich postaci z tej strony barykady. Antybohaterów „The Nightingale”, w szeregi których może już niedługo wejdzie nieletni chłopiec, tak jak Clare skazany na służbę w kolonii zarządzanej przez porucznika Hawkinsa. Człowieka, który zdecydował się na tę niebezpieczną przeprawę przez rozległy las po to, by zawalczyć o w jego mniemaniu w pełni zasłużony awans w dosyć mocno oddalonej od miejsca, w którym stacjonuje, osadzie. Klimat „The Nightingale” jest tak samo przytłaczający, jak jego fabuła. Zawężony obraz (swoją drogą to chyba początek nowej mody: patrz „Lighthouse” Roberta Eggersa, aczkolwiek należy zaznaczyć, że nie wybrano identycznego współczynnika proporcji) doskonale współgra z zaskakująco klaustrofobiczną scenerią australijskiego buszu i dosłownie przybliża nas do bohaterów (bardziej efektywne zbliżenia na postacie zaludniające ten wielki-wąski plan). Jesteśmy w ogromnym buszu, a czujemy się jakbyśmy tkwili w malutkiej klatce. A przynajmniej ja patrząc na te wspaniałe, z lekka metaliczne zdjęcia Radosława Ładczuka miałam takie, bardzo silne, klaustrofobiczne poczucie. Oniryczna atmosfera też od czasu do czasu w to, moim zdaniem arcydzieło, wkracza. I to w stylu, którego można spodziewać się po artystce, która stworzyła „Babadooka” - gęsty mrok, przynajmniej pozorne szaleństwo, ogrom psychicznego cierpienia i nutka nadnaturalności.

Mogłabym jeszcze przez długie godziny rozpływać się tutaj w zachwytach nad drugim pełnometrażowym dziełem australijskiej twórczyni Jennifer Kent, a i tak nie zdołałabym w pełni oddać wszystkich emocji, wszystkich niezapomnianych wrażeń, jakie przeżyłam oglądając to cudeńko. Nie, nie oglądając. Przeżywając je całą sobą – wierzcie mi ja tam byłam. W tym duszącym australijskim buszu pierwszej połowy XIX wieku, w tym przerażającym okresie kolonizacji tego regionu przez w przeważającej mierze Brytyjczyków. Straszny to film, bo i taki miał być. Ale nie tylko. „The Nightingale” to używając słów jego reżyserki i scenarzystki, także opowieść o „potrzebie miłości, współczucia i życzliwości w mrocznych czasach”. Nihilistyczny, klaustrofobiczny, ponury thriller zemsty, ale również film o niezwykłej przyjaźni, nie tak znowu bezpodstawnej nadziei i wsparciu, jakie jeden potwornie skrzywdzony człowiek może znaleźć u innego cierpiącego człowieka. I odwdzięczyć mu się tym samym, bo czasem wystarczy jedna osoba, by odnaleźć światełko w ciemnym tunelu wzniesionym ni mniej, ni więcej jak przez ludzi. Kto ma odwagę niechże zajrzy w tę odrażającą czeluść. Ale pamiętajcie: to tylko dla widzów o mocnych nerwach. Nie przesadzam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz