Stronki na blogu

wtorek, 31 grudnia 2019

„Małe potworki” (2019)


Australia. Niespełniony muzyk, David Anderson, po rozstaniu z dziewczyną wprowadza się do swojej siostry Tess, samotnie wychowującej pięcioletniego syna Felixa. Gdy Dave pewnego dnia odprowadza go do przedszkola, poznaje jego wychowawczynię, pannę Caroline, w której z miejsca się zakochuje. Aby móc spędzić z nią więcej czasu zgłasza się do udziału w przedszkolnej wycieczce w roli dodatkowego opiekuna. Panna Caroline zabiera swoją klasę do mini zoo funkcjonującego pod nazwą Pleasant Valley Farm. Nieopodal stoi Amerykański Wojskowy Ośrodek Badań, gdzie jeden z eksperymentów właśnie wymyka się spod kontroli. Starania żołnierzy nie przynoszą pożądanego rezultatu i niedługo po dotarciu panny Caroline, Dave'a i ich małych podopiecznych na farmę rozrywki, dociera tu także horda żywych trupów, która w błyskawicznym tempie poszerza swoje szeregi. Panna Caroline i skrajnie nieodpowiedzialny David będą musieli znaleźć sposób na ocalenie życia nie tylko swojego, ale również nieświadomych zagrożenia pięciolatków.

Australijski reżyser, scenarzysta, producent i aktor, Abe Forsythe, na pomysł stworzenia horroru komediowego o zombie atakujących małe australijskie zoo wpadł podczas wycieczki do tego samego obiektu. Forsythe podobnie jak główny bohater jego filmu wziął w niej udział w charakterze opiekuna klasy, do której uczęszczał również jego syn. Reżyser i scenarzysta australijsko-amerykańsko-brytyjskiego „Little Monsters” (pol. „Małe potworki”) wyznał, że tak naprawdę to właśnie jego syn, nieświadomie, był inspiratorem tej opowieści. Ekipa techniczna w większości złożyła się z Australijczyków, ale Forsythe chciał, by historia ta była opowiedziana „po amerykańsku”. Wymagał od swojego zespołu takiego podejścia do tego obrazu, który publiczności bardziej będzie kojarzył się z kinem amerykańskim niźli australijskim. Pierwszy pokaz jego horroru komediowego odbył się w styczniu 2019 roku na Sundance Film Festival i bynajmniej nie był to jedyny festiwal filmowy, na którym gościł. Do szerszego obiegu „Little Monsters” został wpuszczony w tym samym roku.

Ze wszystkich potwornych postaci wykorzystywanych w kinie grozy, twórcy horrorów komediowych najbardziej upodobali sobie zombie. Rynek jest wprost zalewany dowcipnymi produkcjami o żywych trupach wylegających na ulice miast, miasteczek i wsi. Twórcy tego typu filmów od lat, z różnym skutkiem, prześcigają się w zwariowanych pomysłach, wtłaczanych w konwencję, za ojca której uważa się George'a A. Romero. „Małe potworki” Abe'a Forsythe'a to kolejna komiczna opowieść o łaknących ludzkiego mięsa, bezrozumnych osobnikach, tym razem snujących się po australijskim mini zoo. Według mnie niedorównująca choćby takim obrazom, jak „Łowcy zombie” Christophera Landona, czy niezapomniany „Zombiebobry” Jordana Rubina oraz mogąca nasuwać lekkie skojarzenia ze „Szkolną zarazą” Jonathana Milotta i Cary'ego Murniona, opowieść o strachu przed odpowiedzialnością. Odpowiedzialnością związaną z rodzicielstwem. David Anderson (przyzwoita kreacja Alexandra Englanda) jest niedojrzałym młodym mężczyzną, który nie chce się ustatkować. Dom, żona, dzieci, praca na etacie – taka perspektywa nie tylko go nie pociąga, ale wręcz przeraża. Zamiast trzeźwo patrzeć w przyszłość, Dave uporczywie trzyma się marzenia o zostaniu muzykiem – frontmanem zespołu rockowego i death metalowego, który dawno już się rozpadł. Główny bohater „Małych potworków” zdaje się jednak wciąż wierzyć w odrodzenie tej formacji, czy to w tym samym składzie, czy z nowymi członkami. Póki co muzykuje na ulicach australijskiego miasta, w którym mieszka. Teraz kątem u siostry i jej pięcioletniego syna, który nie ma ojca (zapłodnienie in vitro kobiety będącej singielką) i który jest alergikiem. Przykładająca dużą wagę do zdrowego żywienia i jak najlepszego wychowania swojego jedynego dziecka, Tess jest zupełnym przeciwieństwem swojego brata. Skrajnie nieodpowiedzialnego, może nawet stanowiącego zagrożenie dla jej syna Felixa, mężczyzny, który tak naprawdę jest mniej dojrzały od swojego pięcioletniego siostrzeńca. Przeciwieństwem Davida jest również przedszkolanka, panna Caroline (bardzo doba kreacja Lupity Nyong'o), wychowawczyni małego Felixa, która być może zdoła osiągnąć to, co nie udało się jego siostrze: nauczyć Dave'a odpowiedzialności. A jeśli nie ona, to może armia zombie? Jedno jest pewne: jeśli podczas oblężenia przez łaknące mięsa ożywione trupy nasz bohater nie nauczy się odpowiedzialności, to najpewniej już nigdy się jej nie nauczy. Abe Forsythe poprzez postać Davida Andersona chciał pokazać dręczący niejednego młodego człowieka strach przed rodzicielstwem i szerzej dorosłością. Dave ucieka przed odpowiedzialnością, bo się jej boi. Można to zrozumieć, ale Forsythe jednocześnie przekonuje widza, że lepiej i dla Dave'a, i wszystkich wokół niego byłoby, gdyby skonfrontował się ze swoim strachem zamiast pozwalać by rządził on jego życiem. Bo może się okazać, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Może gdyby David wreszcie zdobył się na odwagę i wziął odpowiedzialność za innych, doszedłby do wniosku, że niepotrzebnie tak długo przez tym uciekał. Łatwo domyślić się, czy główny bohater „Małych potworków” dokona tego „wiekopomnego odkrycia”. To samo zresztą można powiedzieć o wszystkich składnikach fabuły tego komediowo-horrorowego przedsięwzięcia. Milusiego filmu o zarazie zombie rozprzestrzeniającej się w jednym z nieprzebranych malowniczych zakątków Australii.

Z amerykańskim wojskiem jest jak z rosyjski agentami: są wszędzie! Podejrzewam, że gdyby policzyć wszystkie filmy o jakiejkolwiek groźnej (i zawsze ściśle tajnej) działalności armii Stanów Zjednoczonych, która niezmiennie wymyka się spod kontroli oraz filmy o jednych z czołowych boogeymanów zachodniego świata, to proporcje byłyby dosyć wyrównane. Abe Forsythe wybrał amerykańskie wojsko. Nieopodal mini zoo, w którym rozgrywa się lwia część akcji „Małych potworków”, „postawił” Amerykański Wojskowy Ośrodek Badań, w którym (jakże oryginalnie...) prowadzi się prace nad bronią biologiczną. To jest w domyśle, bo scenarzysta i zarazem reżyser omawianej produkcji szczędzi nam szczegółów tego projektu. Może i działa się tam w dobrej wierze, może i wyniki tego eksperymentu mają przysłużyć się całej ludzkości... Może, ale jakoś w to wątpię. W każdym razie to właśnie w tym obiekcie wybucha pierwsze ognisko zarazy, z którego w błyskawicznym tempie robi się mały pożar. „Płomienie” docierają do okolicznego mini zoo, na farmę rozrywki skierowaną głównie do dzieci, ale nie tylko. Pisząc o płomieniach mam oczywiście na myśli chodzące mięsożerne trupy, które do niedawna były normalnymi, żyjącymi ludźmi. Teraz są bezrozumnymi kreaturami, które mają wyłącznie jedną potrzebę: zaspokoić głód. Traf chce, że zaraza dociera do tego niewielkiego zoo ze zwierzętami hodowlanymi w czasie, w którym przebywa tam klasa panna Caroline. Grupka pięciolatków, wśród których jest siostrzeniec Davida Andersona, Felix. I w pewnym sensie też jego wujek, bo choć oficjalnie pełni on na tej wycieczce rolę opiekuna, to nie można oprzeć się wrażeniu, że panna Caroline przede wszystkim na niego powinna mieć baczenie. David bowiem okazuje się większym utrapieniem niż dzieci z jej klasy. „Małe potworki” do pewnego stopnia bazują na swoistym odwróceniu ról – przynajmniej przez jakiś czas ma się wrażenie, że to pięciolatki dają przykład dorosłemu, że to one mogą służyć za wzór pełnoletniemu mężczyźnie, a nie odwrotnie. Największym wzorem dla nich i Davida jest jednak panna Caroline. Można powiedzieć, że jej dorosły „podopieczny” zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Problem w tym, że przedszkolanka ma zgoła odmienne podejście do życia – wydaje się, że jest wzorem cnót wszelakich (bez ironii), podczas gdy Dave... no, powiedzmy, że nie jest typem mężczyzny, o którym marzą takie kobiety, jak Caroline. Młoda osoba prowadząca uporządkowane życie w otoczeniu dzieci, którymi wprost uwielbia się zajmować. Przedszkolanka z powołania... i sami powiedzcie: czy taki gość jak David do niej pasuje? Niby nie, ale prawdopodobnie żadnego widza ani na chwilę nie opuści przeświadczenie, że to jeden z tych przypadków relacji damsko-męskich, w którym przeciwieństwa się przyciągną. A gdzie w tym wszystkim zombie? Są, są. Część waruje przy sklepiku z pamiątkami Pleasant Valley Farm, gdzie nasi bohaterowie i ktoś jeszcze, kto chyba bardziej zasługuje na miano antybohatera, znajdują niepewne schronienie. Reszta truposzy jest rozsiana właściwe po całej farmie rozrywki, dosyć gęsto usłanej też rozszarpanymi ludzkimi zwłokami. „Martwe potworki” miały być przede wszystkim zabawne (i jeśli o mnie chodzi to po części się udało), ale nie można powiedzieć, że twórcy unikali makabry. Trochę substancji według mnie niezbyt udanie imitującej posokę się tutaj przelewa (ale bez przesady). Długich zbliżeń na różnego rodzaju obrażenia cielesne nie odnotowałam, ale w przebłyskach co nieco da się wychwycić. Bodaj najdosadniejszy jest mord, do którego, nie tak znowu nieoczekiwanie, dochodzi w samochodzie – widać jelita i pozbawioną skóry część twarzy, aczkolwiek w mojej ocenie efekty specjalne pozostawiają trochę do życzenia. I w tej, i we wszystkich pozostałych wstawkach gore. Włącznie z charakteryzacją zombie. Twórcy wprawdzie nie starali się być delikatni – okaleczone twarze, puste spojrzenia, brudne wdzianka: wszystko to w „Małych potworkach” odnajdujemy, ale niestety trąciło mi plastikiem. Kiczem na miarę naszych czasów. Żywe kolory, wygładzone, silnie skontrastowane obrazki, gdzie nawet brudne ubrania zombiaków zdają się błyszczeć. Niewymuszony humor, chwytliwa sceneria oraz ciekawie rozpisane i wiarygodnie wykreowane postacie podratowały sytuację. Dzięki tym składnikom nie tylko wytrwałam do napisów końcowych, ale i niezgorzej się bawiłam. I jeszcze te oczka puszczane do osób, które zdążyły już obejrzeć trochę filmów o zombie. Weźmy na przykład moment, w którym jeden z żołnierzy pyta, czy tym razem mają do czynienia z wolnymi, czy szybkimi żywymi trupami. I z jakąż ulgą przyjmuje fakt, że zombie szturmujące jedno z australijskich mini zoo są powolne. Podzielałam jego odczucia, ale z innego powodu – po prostu zawsze uważałam, że ślamazarne zombie lepiej wkomponowują się w stylistykę horroru. Ogólnie rzecz biorąc są bardziej złowieszcze, powiedzmy że robią na mnie bardziej upiorne wrażenie, choć to nie jest raczej najtrafniejsze słowo, do opisania moich zwyczajowych reakcji na te konkretne monstra. Lekki dyskomfort emocjonalny to już prędzej. Aha, i piosenki. Wspólne muzykowanie, które ma na chwilę zająć rozbrykane dzieciaki. Zapewnić rozrywkę grupce przedszkolaków, która wraz z trójką dorosłych utknęła w oblężonym przez zombie drewnianym sklepiku z pamiątkami. Ale spokojnie, jest szansa, że nie przeżyją w związku z tym żadnej, nawet najmniejszej traumy. Bo jeśli człowiek się postara, to może nawet taką sytuację przedstawić w formie zabawy. Czyż nie jest to ciekawa koncepcja? Według mnie nie tylko dosyć kreatywna, ale także całkiem zajmująca.

Sympatycy lżejszego podejścia do zombie movies, horrorów komediowych o żywych trupach, pewnie seansu „Małych potworków” Abe'a Forsythe'a sobie nie odmówią. I dobrze, bo myślę, że mają oni dużą szansę na przeżycie niemałej przygody w towarzystwie wojowniczej, poukładanej przedszkolanki, przynajmniej przez jakiś czas niezbyt godnego zaufania, nieodpowiedzialnego, niedojrzałego, bujającego w obłokach mężczyzny i doprawdy barwnej grupki dzieciaczków zupełnie nieświadomych zagrożenia, jakie bezsprzecznie płynie od brzydkich ludzi niekoniecznie psujących im przedszkolną wycieczkę. Podejrzewam, że ta propozycja pozyska też fanów także poza wymienioną grupą docelową, bo to całkiem przyjemny film jest. Rozrywkowe kino nie dla całej rodziny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz