Nowa
Anglia, lata 90-te XIX wieku. Ephraim Winslow rozpoczyna pracę w
latarni morskiej położonej na bezludnej wysepce, pod nadzorem
doświadczonego żeglarza Thomasa Wake'a. Starszy mężczyzna
oczekuje od niego absolutnego posłuszeństwa, a przy tym jest bardzo
wymagający. Podczas gdy Ephraim całymi dniami ciężko pracuje,
jego przełożony głównie odpoczywa i wydaje mu rozkazy. Dogląda
też światła, do którego dostępu zazdrośnie strzeże.
Początkujący latarnik jest coraz bardziej sfrustrowany całą tą
sytuacją, ale choć złości się na Thomasa, to jednocześnie
stopniowo zawiązuje z nim bliższą relację. Nocami, z pomocą
alkoholu. W dzień zawsze wracają do starego, uciążliwego dla
Winslowa układu. Młody latarnik zmaga się nie tylko z despotycznym
towarzyszem, ale również mrocznymi halucynacjami bądź
autentycznymi widokami niezwykłych istot, które mogą być wrogo
nastawione do dwóch intruzów, mających spędzić w tym
odizolowanym miejscu cztery długie tygodnie.
Robert
Eggers z pomysłem na „The Lighthouse” zapoznał się w czasie,
gdy szukał źródła finansowania dla swojego pierwszego
pełnometrażowego projektu, horroru „The VVitch: A New-England
Folktale” (pol. „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii”).
Jego młodszy brat, Max Eggers, zdradził mu, że pracuje nad
scenariuszem opartym na niedokończonym utworze Edgara Allana Poego
pt. „The Light-House”. Parę miesięcy później zapytany przez
brata o postępy prac, Max przyznał, że ma trudności z
pociągnięciem tej historii. Robert przejrzał więc materiał i za
zgodą pomysłodawcy owego przedsięwzięcia tchnął w to własną
wizję. Odszedł od niedokończonego dzieła Poego, inspirację
czerpiąc głównie z mitologii greckiej, twórczości Roberta Louisa
Stevensona, Samuela Taylora Coleridge'a, Hermana Melville'a, Sarah
Orne Jewett i z autentycznej historii dwóch latarników z 1801 roku
(latarnia morska Smalls). Zrealizowany za mniej więcej cztery
miliony dolarów kanadyjsko-amerykańsko-brazylijski horror
psychologiczny pt. „The Lighthouse” (w Polsce dystrybuowany jako
„Lighthouse”), w reżyserii Roberta Eggersa zachwyciła
publiczność, z krytykami włącznie. Na Festiwalu Filmowym w
Cannes, gdzie w 2019 roku film miał swoją premierę, Robert Eggers
za to dzieło został uhonorowany Nagrodą Międzynarodowej Federacji
Krytyki Filmowej. A to był tylko początek fali nagród (i
nominacji), jaka spłynęła, i nadal spływa, na twórców i obsadę
tego ambitnego przedsięwzięcia.
Tym,
co przede wszystkim odróżnia „Lighthouse” od innych
współczesnych filmów jest format obrazu: Movietone (proporcje:
1,19:1), tzw. format pudełkowy, stosowany od końca lat 20-tych do
początku lat 30-tych XX wieku. To, w połączeniu z bardziej już
powszechnymi, czarno-białymi zdjęciami, wprowadza poczucie
obcowania z leciwym dziełkiem, ale nie takim, który nie przetrwał
próby czasu. Tytułowa latarnia morska, wzniesiona specjalnie na
potrzeby tego filmu, stoi na zdradliwych skałach przylegających do
spłachetka ziemi, na której tkwią nieliczne budynki gospodarcze.
Większa część owej wysepki jest jednak niezabudowana. Całość
otaczają bezkresne wody, co naturalnie rodzi silne poczucie
izolacji. Odosobnienia bohaterów albo antybohaterów – dwóch
latarników, w których w obłędnych stylach wcielili się Willem
Dafoe i Robert Pattinson. Właściwie to na samym warsztacie tych
panów stanowiących dwie trzecie obsady (w „Lighthouse”
wystąpiła jeszcze tylko Valeriia Karaman, w roli syreny, ale prawdę
powiedziawszy aktorka nie miała szansy się tutaj wykazać), Robert
Eggers daleko zajechał. Ekspresja aktorów, nieprzebrana paleta
bezbłędnie odgrywanych emocji, wprost niebywale elektryzujące,
dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, niełatwe kreacje,
zachwyciły mniej bardziej nawet od formy drugiego pełnometrażowego
filmu Roberta Eggersa. Retro realizacja to jedno, ale czarno-białe
zdjęcia i pudełkowaty format, choć nielicho pomocne, nie
gwarantują jeszcze klaustrofobicznej atmosfery. Nad tym trzeba było
bardziej popracować i ekipa techniczna pod przewodnictwem
utalentowanego reżysera, wydaje się, że więcej już zrobić w tej
materii nie mogła. Liczne zbliżenia, notabene tym bardziej
efektywne w tych archaicznych proporcjach obrazu, często wręcz
wypełniające ekran sylwetki aktorów wtłoczonych w doprawdy
duszące przestrzenie ciasnej latarni morskiej i mikroskopijnej
wysepki z przyklejonymi do niej zdradliwymi skałami, o które z
hukiem rozbijają się morskie fale. Ale to potem, bo pogoda w
„Lighthouse” odzwierciedla nastrój Ephraima Winslowa (Robert
Pattinson). Albo raczej jego kondycję psychiczną. W pierwszych
dniach pobytu tego początkującego latarnika na nowoangielskiej
bezludnej wysepce (poza nim i jego przełożonym, rzecz jasna),
wprawdzie nie jest on istną oazą spokoju, zdarzają mu się wybuchy
wściekłości, ale nawet gdy milczy albo potakuje swojemu
hałaśliwemu szefowi, nie ma się wątpliwości, że w Winslowie
gości gniew. Pomimo tego aura jest spokojna – ponura, podszyta
groźbą, ale warunki atmosferyczne, ogólnie, są całkiem dobre. A
w każdym razie nie utrudniają, poza tym znojnej egzystencji dwóch
pustelników. Zwłaszcza Ephraima, który ma zdecydowanie większy
zakres obowiązków. Thomas Wake (Willem Dafoe) czasami łaskawie go
wspomaga, ale zazwyczaj ogranicza się do prowadzenia dziennika,
gotowania i pilnowania światła. Wszystko inne spoczywa na barkach
niedoświadczonego w tym fachu Winslowa. I chyba nie trzeba dodawać,
kto odpowiada za tak skrajnie niesprawiedliwy podział prac. Wake
wprawdzie oficjalnie jest nadzorcą Ephraima – można powiedzieć,
że ma wdrażać go do zawodu – ale to nie daje mu jeszcze prawa do
wykorzystywania chłopaka. Bo tak to wygląda. Starszy mężczyzna
się relaksuje, a młodszy haruje jak przysłowiowy wół. Łatwo
więc zrozumieć jego gniew. Trudniej przewidzieć, który z nich
pierwszy straci nad sobą kontrolę, który z mężczyzn przypuści
atak, z którego nie będzie już odwrotu. Praktycznie od początku
tej historii ma się bowiem podejrzenie graniczące z pewność, że
w końcu do tego dojdzie. Ale... Robert i Max Eggersowie nie
poprzestali na sygnalizowaniu zagrożenia ze strony tak Toma, jak
Ephraima. W tym nieprzyjaznym człowiekowi zakątku Ziemi mogą
bowiem przebywać istoty rodem z mitów greckich i... prozy Howarda
Phillipsa Lovecrafta.
Artystyczna,
piorunująco klimatyczna forma „Lighthouse” idzie w parze z
treścią, która... Powiedzmy, że gdyby nie oprawa audiowizualna
(wyłączając irytujące, uporczywe dudnienie syreny, wydobywające
się z latarni morskiej) i porażająco efektowne aktorstwo, to
najpewniej nie dotrwałabym do końca tej niby prostej opowieści.
Niby, bo scenariusz braci Eggers można rozpatrywać pod różnymi
kątami, odczytywać na różne sposoby. Warstwa psychologiczna w
„Lighthouse” przenika się z płaszczyzną mitologiczną. Równie
dobrze można rozpatrywać ową opowieść przez pryzmat Pisma
Świętego. Bardziej czytelna jest jednak symbolika mitologiczna
(syrena, Prometeusz), ale szczerze powiedziawszy większą atrakcją
były dla mnie wstawki silnie kojarzące się z twórczością
Howarda Phillipsa Lovecrafta. Chociaż z drugiej strony te
płaszczyzny (mitologiczna i lovecraftowska) zdają się być ściśle
ze sobą związane. Zupełnie jakby trwały w dziwacznej symbiozie,
co bodaj najdobitniej pokazuje stosunek seksualny, który myślę
miał być również ukłonem w stronę body horroru. W sumie
to nie spodziewałam się po twórcy „Czarownicy: Bajki ludowej z
Nowej Anglii” takiego ruchu. Tym bardziej, że do tego momentu
„Lighthouse” bazował na klimacie, tj. wszystko wskazywało na
to, że Robert Eggers nie zbliży się do granicy, obrzydliwości.
Chyba że za takową uznać oślizgłą mackę z nagła ukazującą
się w polu widzenia jednego z czołowych bohaterów filmu albo nie
mniej realistycznie się prezentującą syrenę. Mitologiczną
postać, która równie dobrze może zamieszkiwać te tereny, co być
jedynie wytworem umęczonego umysłu latarnika. A konkretniej
Ephraima Winslowa: człowieka, który nie przywykł do pracy w takich
warunkach. Zdaje się, że na jego psychikę najbardziej niekorzystny
wpływ mają izolacja, włącznie z dręczącą świadomością, że
w razie potrzeby nie sposób czym prędzej wydostać się z tej
depresyjnej wysepki oraz towarzystwo apodyktycznego, hałaśliwego
mężczyzny, który z widoczną satysfakcją, nieznoszącym sprzeciwy
tonem, zleca mu najcięższe prace, które poddaje surowej ocenie.
Czasami przypominało mi to Syzyfa, ale przemknęła mi też myśl o
przesadnym pedantyzmie nadzorcy Winslowa, którą jednak szybko
porzuciłam, dochodząc do wniosku, że Thomas Wake po prostu
zapewnia sobie rozrywkę. Ot, typ człowieka, który czerpie
przyjemność z dręczenia bliźnich. Zmuszania ich do wzmożonego
wysiłku, obrzucania ich obelgami, traktowania nie tyle jak swoich
służących, ile niewolników. Ale Thomas Wake nie zawsze jest taki.
Każdej nocy pokazuje inne oblicze – niekoniecznie sympatyczne, ale
na pewno staje się bardziej przystępny, otwarty, milszy w obyciu. A
to wszystko dzięki alkoholowi. Gdyby nie trunki, to gehenna Ephraima
byłaby nie do zniesienia. A tak... Tak, przynajmniej nocami młody
latarnik znajduje wytęsknione towarzystwo. Pomiędzy mężczyznami
zawiązuje się coś na kształt szorstkiej przyjaźni, która niczym
wstydliwy sekret, jest kultywowana jedynie pod osłoną nocy. W dzień
lokatorzy fallicznego obiektu (sam reżyser filmu tak go nazywa, nie
bez powodu zresztą: to w jakimś stopniu łączy się z tematyką
rzeczonego obrazu) wracają do ról pana i niewolnika. Złego pana i
być może równie niedobrego niewolnika. A może należy zapomnieć
o tych banalnych szufladkach i przynajmniej spróbować wejrzeć w te
doskonale odegrane postacie dużo głębiej? Cóż, ja spróbowałam,
ale z dosyć mizernym efektem. Z mozołem przedzierałam się przez
meandry psychiki młodszego i starszego (anty)bohatera „Lighthouse”,
aż w końcu doszłam do wniosku, że choćbym nie wiem ile trudu w
to włożyła, to nie doszukam się w nich już niczego ponad te,
niezbyt zajmujące szczegóły, które już dużo wcześniej mi
podano. A przynajmniej zasugerowano. Chcąc zająć czymś myśli
zabawiałam się więc patrzeniem na tę historię pod każdym kątem,
jaki tylko przychodził mi do głowy (nie ukrywam, że pozwoliłam
sobie też na nadinterpretowanie – doszukiwanie się w tym dziełku
rzeczy, których w nim nie ma), ale w końcu i to mi się znudziło.
I tak oto wróciłam do puntu wyjścia: podziwiania realizacji i
aktorstwa. Oczywiście od czasu do czasu zaciekawienie fabułą
wracało, ale ten stan ani razu nie utrzymał się we mnie na dłużej
(coś drgnęło i... znowu witałam się z „moją przyjaciółką
nudą” i tak w kółko). Co więcej: nie była to ciekawość z
rodzaju tych przypominających swędzenie. Finalne sceny
„Lighthouse”, owszem zrobiły na mnie niemałe wrażenie, ale nie
mogę powiedzieć, że przyjęłam je z niepomiernym zaskoczeniem. I
dotyczy to także z lekka surrealistycznego ostatniego ujęcia, które
i tak uważam za jak najbardziej udane – turpistyczny artyzm, jeśli
mogę użyć takiego określenia. Trzeba jeszcze zaznaczyć, że
zdjęć utrzymanych w surrealistycznej/onirycznej specyfice jest w
tym dziele więcej, tj. nie spotykamy tutaj tylko takowego
zamknięcia. Komediowych akcentów też się nie wystrzegano –
Robert Eggers wyznał, że nie chciał uderzać w tak poważny ton,
jak w swoim poprzednim pełnometrażowym dziele. Co nie znaczy, że
zależało mu na gromkim śmiechu publiczności. To li drobne
dodatki, które może i kogoś rozbawią, ale raczej nie będzie to
beztroska wesołość.
Realizacja
tak, fabuła nie. Tak w wielkim skrócie mogę podsumować moją
reakcję na drugi, po głośnej „Czarownicy: Bajce ludowej z Nowej
Anglii”, pełnometrażowy film Roberta Eggersa, scenariusz którego
spisał ze swoim młodszym bratem Maxem Eggersem. Tak, realizacja
„Lighthouse” wprawiła mnie w czysty zachwyt. Tak, Willem Dafoe i
Robert Pattinson wspięli się tutaj na takie wyżyny aktorstwa, że
aż brakuje mi słów, by wyrazić swój podziw. Tak, w takim
klimacie chciałabym się kąpać zdecydowanie częściej. Ale już o
takie historie się nie dopraszam. Niestety, pomimo naprawdę
usilnych starań, nie potrafiłam zatopić się w tej opowieści.
Momenty były, ale mój ogólny odbiór treści wypracowanej przez
braci Eggers nie był korzystny. Niemniej film radzę obejrzeć
każdemu wielbicielowi horrorów nastrojowych, zwłaszcza
psychologicznego kina grozy z domieszką mrocznego fantasy,
surrealizmu/oniryzmu i oczywiście sympatykom klimatów retro, bo
obcując z tą pozycją łatwo można zapomnieć, że to produkt
współczesny. Warto choćby tylko dla formy, ale najpewniej wielu z
Was fabuła też co najmniej usatysfakcjonuje. Przynajmniej, bo
wnosząc z reakcji dotychczasowej widowni „Lighthouse”,
spodziewać się można jeszcze lepszych reakcji. Nie pozostaje więc
nic innego, jak samemu/samej się o tym przekonać, czyż nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz