Studentka
Siobhan wybiera się w rejs z rybakami, celem zebrania materiałów
do swojej pracy doktorskiej. Przesądna załoga trawlera nie
przyjmuje jej serdecznie, ponieważ wierzą, że rudowłose kobiety
na pokładzie przynoszą pecha. Niedługo po wypłynięciu na pełne
wody do ich kutra przyczepia się nieznany organizm, który jak
później się okazuje ma właściwości pasożytnicze. Rozległa
wiedza Siobhan o stworzeniach morskich pomaga im w nierównej walce z
tajemniczym stworzeniem, ale finalnie może okazać się
niewystarczająca. Poza tym członkowie załogi nie uznają za
stosowne wykonywać co bardziej restrykcyjnych zaleceń młodej
kobiety.
„W
otchłani lęku” (oryg. „Sea Fever”) to pełnometrażowy debiut
fabularny Irlandki Neasy Hardiman, oparty na jej własnym
scenariuszu, w którym zdążono już znaleźć ukłony w stronę
„Obcego - 8. pasażera Nostromo” Ridleya Scotta, „Coś”
Johna Carpentera, „Planety wampirów” Mario Bavy oraz kultowych
body horrorów Davida Cronenberga. Hardiman przyznaje, że
czerpała inspirację ze znanych horrorów science fiction, ale
osobiście klasyfikuje swój film jako thriller psychologiczny z
elementami fantastyki naukowej.
Irlandzko-amerykańsko-brytyjsko-szwedzko-belgijski obraz w reżyserii
Neasy Hardiman swoją premierę miał we wrześniu 2019 roku na
Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, a do szerszego obiegu
(VOD) trafił w kwietniu 2020 roku.
„Lewiatan”
George'a P. Cosmatosa i „Obcy z głębin” Seana S. Cunninghama. O
tych pozycjach przede wszystkim myślałam podczas zaskakująco
przyjemnego seansu „W otchłani lęku”. Choć podobieństwa nie
są szczególnie duże. Ośmielę się nie zgodzić z reżyserką i
zarazem scenarzystką tego obrazu w kwestii jego klasyfikacji
gatunkowej. Horror, nie thriller – tak uważam. Horror science
fiction/eko horror, dość mocno skoncentrowany na postaciach.
Na ludziach, którzy nieoczekiwanie znaleźli się w śmiertelnie
groźnym położeniu, spowodowanym przez nieznane biologom stworzenie
żyjące w oceanicznych głębinach (w Atlantyku). Neasa Hardiman
chciała przede wszystkim zwrócić naszą uwagę na ogromną
odpowiedzialność, jaka spoczywa na całym gatunku ludzkim.
Odpowiedzialność za planetę, na której wszyscy żyjemy. Czasem
wystarczy tylko jedna nieodpowiedzialna osoba, by zagrozić tysiącom,
milionom, a może nawet miliardom ludzkich istnień. Podczas prac nad
tą produkcją Hardiman myślała o kryzysie klimatycznym, ale
niedługo po jej premierze przyszła pandemia COVID-19 i... niektórym
mocno się skojarzyło. Mnie również, ale nie nazwałabym tego
filmu proroczym. W przeciwieństwie do „Bastionu” Stephena Kinga
(supergrypa), w „W otchłani lęku” nie znajdujemy szczególnie
mocnych podobieństw do szalejącego koronawirusa – jedynie ogólny
zarys fabularny (postępowanie w sytuacji kryzysowej), który w sumie
można odnieść do każdej zarazy, która w szybkim czasie uszczupla
populację ludzką. Zaznaczyć jednak muszę, że scenariusz
omawianego obrazu nie skupia się na masowej eksterminacji ludzkości.
Skala mikro ze złowieszczą zapowiedzią skali makro – z czymś
takim zderza nas Neasa Hardiman w swoim fabularnym pełnometrażowym
debiucie filmowym. Los ludzkości prawdopodobnie zależy od załogi
kutra rybackiego. Decyzje, jakie podejmą przesądzą o życiu lub
śmierci, jeśli już nie wszystkich przedstawicieli gatunku
ludzkiego, to na pewno sporej części. Altruizm zderza się na
ekranie z egoizmem. Tę drugą postawę trudno całkowicie potępić,
bo zasadza się na naturalnym imperatywie przetrwania. Na początku,
owszem, chodzi o pieniądze, ale gdy już dla wszystkich załogantów
trawlera jasnym staje się to, że mogą zagrażać innym, włącza
się najzwyczajniejsza w świecie chęć przeżycia. Nie ma w tym
filmie klasycznych czarnych charakterów – są tylko ludzie, którzy
robią to, co w danej chwili uważają za słuszne. Co nie znaczy, że
takie jest. Chcą ocalić życie swoje i innych załogantów, naiwnie
wierząc w omylność młodej studentki imieniem Siobhan. W bardzo
dobrym stylu wykreowana przez Hermione Corfield czołowa bohaterka „W
otchłani lęku” stara się uświadomić reszcie, jak wielka
odpowiedzialność na nich spoczęła. Jak ogromne zagrożenie mogą
sprowadzić na całą ludzkość, ale oni wolą myśleć, że jej
czarny scenariusz się nie ziści. Wiara kontra nauka. Myślenie
życzeniowe kontra racjonalizm. I wreszcie zamykanie oczu na potężne
ryzyko w starciu z jego akceptacją i gotowością do poświęcenia.
Siobhan jest gotowa zaryzykować własne życie dla dobra reszty
ludzkości, ale wydaje się, że tylko ona potrafi zdobyć się na
tak bohaterską postawę. Racje jej oponentów też jednak można
zrozumieć, choć zauważalnie to po stronie Siobhan w tym jakże
ważkim konflikcie Hardiman starała się postawić widza. Myślę,
że jedną z największych zalet tego scenariusza jest należyte
umotywowanie wszystkich posunięć bohaterów. Nie odnotowałam tutaj
tak często spotykanego w kinie grozy, gwałtu na logice. Ani jednego
nieuzasadnionego posunięcia. Każde podjęte działanie wynikało z
jakiejś przesłanki. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystkie
postacie, obiektywnie patrząc, postępują racjonalnie. Z ich
subiektywnego punktu widzenia pewnie tak jest, ale w istocie to
Siobhan przoduje w takim myśleniu. Przeprowadza chłodne kalkulacje,
wyciąga logiczne wnioski, nie kieruje się przede wszystkim potrzebą
ocalenia własnego życia, ani nawet życia swoich kompanów w tej
nader uciążliwej oceanicznej podróży. Jest gotowa poświęcić
jednostki, w tym siebie, dla dobra ogółu. Czy wszystkich załogantów
jednostki pływającej, na której rozgrywa się prawie cała akcja
„W otchłani lęku” czeka śmierć, to się dopiero okaże. Pewne
jest jednak to, że Siobhan zrobi wszystko co w jej mocy, by nie
dopuścić do rozprzestrzeniania się zarazy, która niekoniecznie
dotknie każdego z nich. Tak się stanie, tylko jeśli nie uda im się
znaleźć i zahamować źródła zakażenia. Bo jakimś niepojętym
dla mnie sposobem umyka im coś, co myślę dla wielu widzów będzie
aż nazbyt oczywiste.
Świecące
kiczowatym białym światłem, nieznane ludzkości stworzenie osiadłe
w atlantyckich głębinach, którego ogromu wzrokiem objąć
niepodobna. Dostrzegamy jedynie fragmenty tej monstrualnej istoty
(najczęściej macki), co było celowym zagraniem. Miała to być
metafora niezbadanej części Natury. Symbol tego wszystkiego, co
jeszcze nie zostało odkryte. Trochę to pachnie twórczością H.P.
Lovecrafta – tajemnicze, groźne stworzenie morskie, które
jednakowoż nie oddziaływało na mnie tak silnie, jak bestie, które
narodziły się w mrocznej wyobraźni tego legendarnego pisarza.
Nadzieję na odrażające widoki gąbczastego, pokrytego śluzem,
pulsującego cielska na wzór najśmielszym kreatur z horrorów
science fiction/body horrorów z lat 70-tych i 80-tych XX
wieku, dał mi pierwszy kontakt załogantów feralnego trawlera z
nieznanym. Lepka substancja wnikająca pod pokład przez drewniany
kadłub w miejscach styku, jak się wkrótce okaże, macek świecącego
stwora, z tą jednostką pływającą. I jeszcze ta paszcza...
Szkoda, że twórcy nie poszli w tę stronę, że zamiast makabry
dali mi tandetnie się prezentujące światła i w ogóle plastikową
anatomię stwora. W moich oczach lepiej wypadały ujęcia okaleczeń,
śmierci i wreszcie zakrwawionych ludzkich zwłok, chociaż
przydałoby się tak szybko z kamerą od tych widoków nie uciekać.
Tyle pracy twórcy efektów specjalnych widać w to włożyli, a
operatorzy pod wodzą Neasy Hardiman nie uznali za konieczne
dokładnie nam tego wszystkiego zaprezentować. Umiarkowanie krwawe
migawki nie są tak znowu szybkie, żeby łatwo było to przegapić,
ale trochę dłuższych zbliżeń w moich oczach przysłużyłoby się
tej produkcji. No dobrze, poharatanej skórze jednego z załogantów
można się przyjrzeć – dokładnie widzimy krew wypływającą z
wielu miejsc w jego ciele, ale dokładnego widoku tych brzydkich ran
postanowiono nam oszczędzić. To już śmielsze są szybkie akcje z
oczami. W każdym razie widać, że Hardiman nie zamierzała epatować
elementami gore, że bardziej zależało jej na stworzeniu
wiarygodnego portretu spodziewanych zachowań ludzi postawionych w
sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Różnych zachowań w
kontakcie z nieznanym, acz niewątpliwie śmiertelnie niebezpiecznym.
Z istotą, która nie czuje do nich nienawiści, nie kieruje się
pragnieniem unicestwiania innych organizmów żywych dla własnej
przyjemności, z chęci zemsty etc. To czysta biologia. Taka już jej
natura, że musi (nie chce) odbierać życie innym, by przedłużać
swój gatunek. To coś w rodzaju pasożyta, ale nie takiego, który
żywi się innymi organizmami. Wykorzystuje je do czegoś innego,
czegoś równie naturalnego, jak potrzeba zdobywania pożywienia.
Można więc powiedzieć, że potwór wykreowany na użytek „W
otchłani lęku” nie jest zły w tradycyjnym rozumieniu tego słowa.
Jest po prostu częścią złożonego ekosystemu – morskim
drapieżnikiem postępującym tak jak Matka Natura chciała, a nie on
sam sobie wybrał. Podobnie jak Siobhan istota ta działa w interesie
swojego gatunku, ale bez wątpienia sytuacja tego gargantuicznego
morskiego stwora jest bardziej komfortowa. Bo w przeciwieństwie do
Siobhan nie wisi nad nim konieczność zaryzykowania własnego
istnienia dla dobra ogółu. Na to tajemnicze stworzenie w tym
biologicznych konflikcie interesów pewnie nie będzie się musiało
porywać, ale już ta sympatyczna studentka taką presję odczuwa. Co
więcej, na szali musi położyć również życie reszty osób
przebywających na trawlerze, na którym rozszalała się tajemnicza
zaraza. Klimat nie jest szczególnie mroczny, ani silnie
klaustrofobiczny, ale myślę, że jak na standardy współczesnego
kina „W otchłani lęku” od tej strony prezentuje się całkiem
nieźle. Tak, można było to przyciemnić i ścieśnić. Tak,
chciałoby się nieporównanie gęstszej atmosfery grozy,
odbierającego dech poczucia przebywania w pułapce bez wyjścia, w
„niewielkiej puszcze” przemierzającej depresyjny ocean kryjący
niebezpieczne tajemnice. Chciałoby się przybrudzonych, przyblakłych
zdjęć, które bardziej zdecydowanie intensyfikowałyby emocje
przewidziane w tekście. Tak, można było to podkręcić, ale grunt,
że nie jest kolorowo, że jakiś mrok z tego spoziera, że nie
musiałam zmagać się z przyjaznymi żywymi barwami (one są, ale
nie dominują), maksymalnie dopieszczonymi, czyściutkimi,
malowniczymi, plastikowymi ujęciami, które nijak nie
odzwierciedlałyby ciężkiej sytuacji, w jakiej znaleźli się
bohaterowie „W otchłani lęku”. Udało się delikatnie to
podkreślić – alienacja, zamknięcie na niewielkiej przestrzeni
przemierzającej ogromny błękitny obszar i potencjalne zgubny
czynnik ludzki, wszystko to odbija się w klimacie. Ale oczywiście
nie tak silnie, jakbym sobie tego życzyła. To jednak nie jest
powtórka z „Lewiatana” George'a P. Cosmatosa i „Obcego z
głębin” Seana S. Cunninghama. Zbieżności fabularne są, ale
jakość na pewno nie ta sama. Według mnie dużo słabsza, niemniej
nie żałuję, że ten, bądź co bądź dość interesujący,
spektakl obejrzałam. Zwłaszcza, że nawiązałam bliską znajomość
z tak pięknie rozpisaną i odegraną postacią, jaką moim zdaniem
jest Siobhan.
Pierwszy
pełnometrażowy fabularny obraz irlandzkiej artystki Neasy Hardiman
broni się wyrazistą pierwszoplanową postacią, ale i całkiem
zgrabnie poprowadzonymi pozostałymi załogantami trawlera, na którym
rozgrywa się niemal cała akcja tego, nie mam co do tego
wątpliwości, horroru science fiction (jego reżyserka i
scenarzystka bardziej skłania się ku thrillerowi) z całkiem
zadowalająco rozwiniętą płaszczyzną psychologiczną. A
przynajmniej mnie taki stopień rozwinięcia tego ostatniego w tym
konkretnym przypadku satysfakcjonuje. W kontekście takiej historii.
Nieszczególnie klimatycznej, niedostatecznie makabrycznej, ale jakoś
wciągającej opowieści o rybakach i jednej studentce walczących z
nadzwyczajnym stworzeniem żyjącym w Atlantyku. Myślę, że fani
horrorów science fiction powinni sprawdzić „W otchłani lęku”.
Zwłaszcza ci z nich, którzy wygórowanych oczekiwań nie mają. Ja
tam całkiem nieźle to małe dziełko przyjęłam.
Jakoś mnie do tego tytułu nie ciągnie. Może kiedyś zmienię zdanie.
OdpowiedzUsuńObejrzałam , początek wydawał sie bardzo obiecujący. potem było juz tylko coraz nudniej , i tyle . Nic porywajacego .
OdpowiedzUsuń