Marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych finansuje projekt zarządzany przez
cywila, doktora Van Geldera polegający na gromadzeniu informacji o podwodnej
faunie w zamian za umieszczenie w głębinach oceanicznych platformy rakiet.
Zespół złożony z żołnierzy i naukowców długie miesiące pracuje w
niesprzyjających warunkach, a tuż przed planowanym wynurzeniem wysadza podwodną
jaskinię, wbrew ostrzeżeniom geolog Scarpelii. Okazuje się, że nieuważni
badacze właśnie pozbawili legowiska liczącego sobie tysiące bądź miliony lat
morskiego potwora, który zaczyna poważnie zagrażać ich bezpieczeństwu.
Po obejrzeniu jakiś czas temu thrillera Seana S. Cunninghama pt. „Obcy
obserwuje” obawiałam się, że inwencja tego twórcy zaczęła się i skończyła na
popularnym camp slasherze „Piątku trzynastego”. I istotnie Cunninghamowi nie udało się już powtórzyć sukcesu
swojego najsławniejszego horroru, ale moje obawy, co do niskiej jakości
wszystkich jego późniejszych filmów na szczęście się nie potwierdziły. A
przynajmniej nie w przypadku „DeepStar Six”, którego tytuł nasi kochani
tłumacze przełożyli na „Obcego z głębin”, czyli niewspółmiernie do problematyki
tej produkcji. Niskobudżetowy horror science fiction, którego akcja rozgrywa
się w oceanicznych głębinach (podobnie, jak odrobinę późniejszego „Lewiatana”)
nie zdobył uznania krytyków, ale za to zachwycił miłośników starej, dobrej,
lekko kiczowatej fantastyki naukowej nakręconej z pasją, a nie jedynie z czysto
materialistycznych pobudek, jak to coraz częściej obserwujemy we współczesnej
kinematografii amerykańskiej.
Chyba wszyscy pamiętają mrożącą krew w żyłach ścieżkę dźwiękową Harry’ego
Manfredini’ego w „Piątku trzynastego”. Po kilku latach Cunningham zatrudnił
tego genialnego kompozytora do pracy nad oprawą muzyczną „Obcego z głębin”,
dzięki czemu już od czołówki widzowie mogą cieszyć uszy wpadającym w ucho,
melancholijnym soundtrackiem. Ścieżka dźwiękowa jest idealnym dopełnieniem duszącego,
klaustrofobicznego klimatu oraz scenerii retro – podwodnego statku pełnego
nowoczesnej w latach 80-tych technologii, która z perspektywy współczesnego
odbiorcy jest uroczo przestarzała. Grupka żołnierzy i naukowców stłoczona w
ciasnych pomieszczeniach (mniejszych niż w „Lewiatanie”) i podskórnie wyczuwane
zagrożenie, uzyskane dzięki fantazyjnym kątom nachylenia kamery oraz
subiektywnemu filmowaniu z punktu widzenia poruszającego się w błyskawicznym
tempie potwora. Na początku scenarzyści, Lewis Abernathy i Geof Miller, krótko zapoznają
widzów z licznymi bohaterami, których odtwórcy, co do jednego spisali się
znakomicie. Kreacje między innymi przekonująco histerycznego Miguela Ferrery, przystojniaczka
Grega Evigana, jego dziewczyny Nancy Everhard, lekarki Cindy Pickett,
początkowo jedynej racjonalnej osoby na statku, geolog w wykonaniu Nii Peeples, czarnoskórego kapitana Taureana Blacque i oczywiście władczego,
niezważającego na konsekwencje materialisty Mariusa Weyersa – wszyscy aktorzy dosłownie
weszli w swoje postacie. Ale to nie znaczy, że udało im się skłonić mnie, abym
całkowicie opowiedziała się po ich stronie. Akcja zawiązuje się dosyć szybko,
dzięki czemu nie uświadczymy nudy, a zapoczątkowuje ją wysadzenie jaskini,
która okazuje się być legowiskiem pradawnego potwora morskiego (nie Obcego, jak
chcieliby tego tłumacze tytułu filmu). Jak można się tego spodziewać wściekły,
ogromny stwór przypuszcza atak na naszych protagonistów, wabiony światłami,
które wyraźnie go rozsierdzają. Nie wiem, czy był to celowy zabieg
scenarzystów, chcących wprowadzić ciekawą ambiwalencję w odbiór filmu, czy
niezamierzone, ale w efekcie intrygujące niedopatrzenie, ale faktem jest, że
nie potrafiłam w swoim umyśle całkowicie zantagonizować potwora. Sympatyzowałam
zarówno z nim, rozumiejąc jaką krzywdę wyrządzili mu zagarniający wszystko
ludzie, jak i z jego ofiarami, na których przekleństwo sprowadziły
nieprzemyślane posunięcia ich dowódcy. Cunningham przez większą część filmu
korzysta ze znanego w kinie grozy zabiegu niepokazywania zagrożenia, a jedynie
jego subtelnego akcentowania. A to za pomocą subiektywnego filmowania, a to za
sprawą ataków widzianego jedynie przez protagonistów ogromnego stworzenia. Taki
wybieg znacznie potęguje i tak już gęstą atmosferę, którą z czasem urozmaicą
jakże pomysłowe sceny eliminacji poszczególnych bohaterów.
Najlepszym przykładem znakomitego połączenia suspensu z makabrą jest scena
z włazem. Widzimy przemykających pod nim protagonistów oraz powoli
przekręcającą się korbę, za pomocą której otworzono właz. Kilka szybkich ujęć
przerażonych bohaterów i korby sprawia, że w pełnym napięciu oczekuje się
nieuniknionego. A kiedy właz w końcu spada, łamiąc kręgosłup mężczyźnie nie
pozostaje nic innego, jak przyklasnąć inwencji scenarzystów. Owa pierwsza
sekwencja dosłownej eliminacji jednej z postaci sygnalizuje, że dalszy rozwój
wydarzeń będzie naznaczony równie oryginalnym podejściem do scen mordów. I tak
też jest w istocie. Znakomite, fizycznie obecne na planie rekwizyty w bardzo
realistycznym stylu pokazują nam między innymi przepołowionego człowieka, z
postrzępioną tkanką brzucha, wybuchającą lewą stronę ciała napompowanego
dwutlenkiem węgla mężczyzny, czy wreszcie pękające żyły wynurzającego się bez
uprzedniego przejścia procesu dekompresji panikarza. Każda minuta drugiej
połowy seansu jest dosłownie przeładowana makabrycznymi ujęciami i nieustającą
akcją, skupiającą się na próbach wydostania się na powierzchnię kilku
niedobitków. I tak aż do ostatecznego uderzenia, czyli pokazania widzom w całej
oślizgłej okazałości podwodnego potwora. Guzkowaty, pełen macek kolosalny organizm
z wyłupiastymi oczami przypominał mi nieco przerośniętą żabę i choć nie
wzbudził we mnie uczucia niesmaku (już raczej współczucia, na widok jego
smutnego spojrzenia) to i tak robił naprawdę spektakularne wrażenie. Spece od
efektów specjalnych zadbali o jego jakże realistyczny wygląd.
Nie jestem w stanie zdecydować, który zbliżony tematycznie obraz,
„Lewiatan”, czy „Obcy z głębin” bardziej mi się podobał. Ten pierwszy miał
więcej scen gore, ale drugi większy
nacisk położył na duszący klimat grozy. Oba zdecydowanie stanowią nie lada
gratkę dla wielbicieli starych horrorów science fiction, w których
najważniejsze były realistyczne rekwizyty i celowy uroczy kicz, a nie jak
dzisiaj koszmarne CGI. Tej grupie oczywiście szczerze „Obcego z głębin”
polecam, pozostając z nadzieją, że pokolenie „Avatara” również rozsmakuje się w
takiej fantastyce naukowej.
dziękuje za recenzje na moje życzenie, szybko się do tego filmu zabrałaś, mam nadzieję że było warto :)
OdpowiedzUsuńOj, na pewno było warto;) To ja dziękuję za wspomnienie o tym tytule.
Usuń